Czarne skrzydła/Lenora/Brzemię górnicze/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2.
ŚMIECH WYTRWAŁOŚCI

— Wszyscy złamią zęby na socjalizmie! — Od tego zaczął poseł Drążek posiedzenie z Zarządem Związku i delegatami kopalń. Powiedział i zaraz opadło go zwątpienie i słabość, jak gdyby wewnątrz jego ciała nieusłuchane zwierzę kitą swoją zamerdało, sprowadzając uciążliwe nudności.
Nie był to skutek jedzenia. Zwierzęciem, które sprawiało nudności, była ciężka a nieodwołalna konieczność przeprowadzenia dzisiaj na zebraniu ułożonego z Kostryniem status quo. Owszem, poseł Drążek podjadł przed posiedzeniem i wiedział czemu. — Dwa befsztyki, żono — rzekł o piątej jeszcze, teraz była już ósma. — Dwa krwawe z cebulką.
Podjadł dla spokoju, dla nabrania przewagi, pamiętał przecie, że z głodnymi do narady zasiądzie.
Siedzieli teraz naprzeciw w dwudziestu kilku, na krzesłach i ławkach za stołami. Ogrzania centralnego z bielonych rur i światła mieli w tym Domu Ludowym ile wlezie, w bród. U stropu ampla z imitacji marmurowej, bez cienia. Trzymali przed sobą na stołkach, na kolanach książeczki tabaczkowego koloru z drukowanym napisem czarnym: UMOWA.
Jakież było zachowanie się tych delegatów?! Na kogoż mógł tu liczyć poseł Drążek oprócz Kozy? Na takiego anemika może jak Martyzel? Czy na starego krętacza Supernaka? Czy może na Trajkowskiego, Czubika lub Sikorę?! Na nikogo.
Komuna podszczuła bezrobotnych — poseł domyślał się, że dziś przypuszczą szturm w celu rozbicia jedności i głosuj wtedy za uchwałą status quo. Który z tych delegatów szturm warcholstwa porządnie wytrzyma? Dość już przecie tego, co teraz widać. Niech tylko drzwi wejściowe zatrzęsą się, niech tylko przez korytarz głosy jakieś przelecą, już cała delegacja nos w papier i przewracają pilnie stronicę tabaczkowych książeczek:
Na pierwszej stronicy — płace dniówkowe, na szóstej — robotnicy pod ziemią, na siódmej — robotnicy na powierzchni, na dziesiątej — płace ugodowe.
Mieli „wypowiedzoną“ tę umowę przez kapitał, kwartał obecnie zapada, drożyzna poszła w górę swoją drogą, trzeba przedyskutować wspólnie z kapitałem. Realnie ująć sprawę! Do Związku nie przyjmować teraz bezrobotnych. Z walkami o zdobycze wyczekać lepszej koniunktury węglowej. Sześciogodzinna sobota zawieszona jest na kołku, do rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego. Dużo rozmaitych rzeczy zawieszonych na kołku! Ale nie pora skłóconej klasie robotniczej, gdy są rozbici na pył, ukrócać teraz baronów węglowych.
Taki był sens ogólnego i, o tyle o ile, dotychczasowego przemówienia. Przy czym poseł Drążek zakręcał głową, szyją, karkiem, jakby miał wewnątrz obce, rozwścieczone ciało i pragnął je wyrzucić z siebie, a w żaden sposób nie mógł.
Owym ciałem było meritum, czy też moritum całej sprawy — nikt tu nie stał o słowa, owym ciałem był mianowicie ów uradzony z Kostryniem status quo!
— Z czym idziemy, towarzysze, na posiedzenie Rady Kopalń i Hut musi być w końcu rozstrzygnięte!
Poseł Drążek ciskał spojrzeniami w stronę Kozy. Mieli to już ustanowione, bez omawiania nawet: w danej chwili Koza zawsze się burzył, a wtedy poseł, i starszy i wytrawny, występował w charakterze oliwy, rozlewanej na wzburzone bałwany.
Tymczasem Koza nie chciał się burzyć, szeleścił zdawkowo papierami, nogę na nogę zakładał, niczym w kawiarni przy muzyce, i nie przejawiał żadnej działalności.
Oczy sekretarza Kozy błądziły sobie wygodnie ponad głowami delegatów przez okno, po ulicy Przemysłowej. Wygoda powyższego błądzenia nie była bezpodstawna. Składało się na nią wiele przyczyn i wiele twardych punktów, od samego rana przekładanych przez Kozę z jednej strony na drugą.
Punkty jasne jak dzień: dzisiejsze posiedzenie przed ustaleniem rezolucji i cennika płacy dla kapitału na Radę Kopalń i Hut będzie posiedzeniem porażki posła Drążka. Od samego rana widziało się dziś przecie Dusia i temu podobnych osobników, kręcących się nie lada między bezrobotnymi. Bezrobotni zwalą się na delegatów, delegaci na posła.
Tak więc umowę z Kostryniem doprowadzi do skutku kto inny, a mianowicie sekretarz Związku, Koza. Drążka dzisiaj się wywróci!
Za każdym naciskiem na drzwi, za każdym nieskładniejszym słowem, czy też okresem mowy, z którego niby z bagna nie ma już żadnego wyjścia, patrzył poseł Drążek w pocie czoła na Kozę. A Koza nic! Ścierwo, nie sekretarz okręgowy! Ścierwo!
Poseł Drążek obrabiał na razie grunt za pomocą takiego oto zdania, które z trudem ogromnym zdążył jeszcze wyłuskać, a które tyczyło się ostatnich prób strejkowych na hucie „Katarzynie“: — Po tych rakietach pozostał, towarzysze, swąd w postaci dziesiątek wyrzuconych z pracy za strejk i w postaci kilkunastu aresztowanych.
Wyrzekłszy taką prawdę spojrzał już błagalnie ku Kozie, a Koza przez głowy delegatów popatrzył sobie raz jeszcze na ulicę Przemysłową za autem, za uczniami, którzy wracają tłumnie ze Szkoły Sztygarów.
Gdy oto drzwi wejściowe, jak gdyby wykrzyknęły krótkim straszliwym głosem! Naoścież się rozpękły, ukazując w głębinie wąskiego korytarza tłum zbity, gęsty. Tłum! Wyli jak powietrze w wielkich piecach kotłowni. Drążek pięści przyłożył do skroni, nie wiadomo, na jaki znak.
Z pierwszego rzutu powstrzymał swym widokiem i postawą dojrzałą, za drzwi wypchnął bezrobotnych, stary górnik Martyzel. Po czym zaraz przemówił do rzeczy, można nawet powiedzieć, ugodowo: zaproponował przestudiować doraźnie wszystkie płace, dział po dziale, z umowy, którą każdy tu przed sobą ma. Z uwzględnieniem dziesięcioprocentowej zwyżki (przy wymawianiu procentu aż westchnął ze wzruszenia) która w obliczu drożyzny i tak nie dogoni kosztów utrzymania, a na Radę Kopalń i Hut musi być wniesiona. Chyba musi?!...
Gwar bezrobotnych przepływał za drzwiami, przechodził, przystawał, znów przemijał, delegaci wzięli się za książeczki z umową, od pierwszej stronnicy do dziewiętnastej, zakończonej drukowanymi podpisami inspektora pracy, kapitału i przedstawicieli Związku.
Czytał to wszystko teraz sprawnie Sikora. Za głosem czytania przewracali stroniczki, kiwając szarymi głowami jak gdyby przy modlitwie. Był to długi, z dwóch części, z płacy dniówkowej i ugodowej, pod ziemią i na powierzchni złożony pacierz pracy i krzywdy górniczej.
Po odczytaniu punktów zaczęły się uwagi i dyskusja i wszystko znowu rozkawałkowało się na dziesięć części.
Towarzysze delegaci wyłuszczali sami wszystkie punkty i zaraz jedna podwyżka rozszczepiała się na dwadzieścia innych. Gdy się zgodnie przy dniówce trzymali, to przy pracach ugodowych rozleciało się wszystko o procenty. Górnicy darli dla górników, z uszczupleniem powierzchni i pomocy, i to samo wyszło przy świadczeniach, a jeszcze, gdy się w to wdały płace maszynistów przy turbogeneratorach w elektrowniach!
Jakby włos do ręki dostawali, a ten włos na dziesięć innych się rozszczepił, a tych dziesięć na sto, a wszystko razem oprzędło delegatów plątaniną zawiłą.
Powstał znowu cichy Martyzel i wykrzyknął niezwyczajnym głosem:
— Nad skłóconą klasą robotniczą unosi się chmura trującego gazu kłótni, niewiary i kwasu!
Martyzel wiedział dobrze, co trzeba powiedzieć. Nie to, co stoi w kanonach partyjnych! Powiedzieć dwa, trzy słowa ludzkiego pojednania, między tymi co mają pracę, a tymi co nie mają. Znalazłaby owe potrzebne wyrazy, gdyby nie uporczywy wzrok starego Supernaka.
Portier „Erazma“ podniósł powieki i jak gdyby opalał Martyzela twardym siwym światłem. Jak gdyby nakazywał złowrogo: — No, mów, mów do końca...
Nie o to tu chodziło, że Supernak nie dawał spokoju Martyzelce. Wstrętne te zabiegi wypalą się same. Nie o to, że był głupi, ciemny i tyle razy podejrzany. Ale o to, że ostatnimi czasy Martyzel dał się wciągnąć we wszystkie prace, a nakoniec i w człowieka tego, w owo żałosne podobieństwo upadku klasy robotniczej. Zapragnął nastawiać portiera na właściwe drogi, a tymczasem od nastawania nienawiść w nim rosła i po wszystkich myślach przeciw portierowi myszkowała.
— Więc co mamy robić w takim tu oto czasie? — i wrzasnął od drzwi głos nabrzmiały i chrypliwy.
Rozwinęło się w sercu Martyzela cichymi słowami: — Dla mnie czasy wielkich haseł minęły. — Nie wypowiedział tych słów straszliwych. Przeszedł do spraw zdobyczy robotniczych, które kapitał skubał, jedną po drugiej, całą treść wyskubując.
— Przestanki jedzeniowe to macie, towarzysze, dwie godziny, do zwykłych ośmiu godzin waszej pracy. Razem dziesięć. Droga na kopalnię, bo przecie są, co daleko mieszkają, a jeszcze i ten czas zjazdu i wyjazdu — to znów trzy. Nim się umyjesz, zjesz, bo na kopalni łaźnia niedostępna, to dwie godziny, czyli razem piętnaście. Osiem na sen po takiej pracy i drodze, przy marnym odżywianiu, nie jest za wiele. To macie razem będzie dwadzieścia trzy. Zostaje robotnikowi jedna godzina życia własnego na dobę!
Uczynił ruch jakby dłońmi wody jakiejś zaczerpnął i wzniósł tę wodę niebyłą do góry, a ostrożnie, na znak godziny owej. Delegaci patrzyli w górę, kiedy spomiędzy postrzelanych prochem palców Martyzela wysączy się jedyna ta godzina na podłogę.
— Odliczywszy niedzielę i jedno, drugie święto — pouczał skromnym przyśpiewem Martyzel — za dwadzieścia sześć dni pracy jeden dzień własny, jedna wszystkiego doba i to przez cały miesiąc minutami kruszona. To macie, towarzysze, swój punkt pierwszy.
Była w tym punkcie prawda, ale już do następnych nie stało Martyzelowi cierpliwości. Choć czasy wielkich haseł minęły, znów go owiała myśl z czytania wielu ksiąg, z literatury i z doświadczenia krwawego wyrobiona: ostatnia, najbiedniejsza, pełna wstydu, a jasna prawdą, a dysząca pogodą kobiety, a osłodzona przyszłą ciszą robotniczego domu:
— Bo tylu jest was zawsze na zawołanie kapitału — krzyczał — że niewiele więcej znaczycie niż nawóz, lub nawet mniej, niż nawóz! Na Zachodzie robotnik ogranicza się w swej geniturze!! W przyroście dzieci! Tam muszą dbać o niego, bo go mało. Tam jest już w mechanicznej szufladzie porządnie ułożony, a my tu?! My tu modlić się dopiero musimy, by nas nie obracali brudnymi widłami, tylko maszyną czystą! Tu się dopiero modlić trzeba do ich przeklętej przyszłości, żeby nas aby dla niej zechcieli zachować! Bo teraz nawóz jesteśmy dla nich tylko.
Towarzysze, którzy mieli zaufanie do podłużnego światła na wysokim czole Martyzela, zawiedli się ogromnie. Taka ma być przemowa wilka strejków westfalskich?! Zrazu zgiełk tylko, liczne prześmiechy i tu, i za drzwiami. Okrzyki: — Nie rób, stary, dzieci, kto ci każe?!
I wołania: — Tylko patrz, żeby żonie nie zarosło!
Krótki ryk posła Drążka, jakby ktoś belkę zwalił na podłogę: — Dosyć tej sromoty!!!
Jeszcze ludzie i poseł huczeli i wzbierali i wciąż zgiełk wynosił się, gdy nad te zgiełki i wrzawy wytrysnął głos Supernaka. Pazury wbił Supernak w ramię górnika Martyzela, niby jastrząb w zajączka, i przemówił donośnie.
Któż mógł spodziewać się, że stary portier, Supernak, przejdzie na stronę komuny?! Portier żądał, aby do Rady Kopalń i Hut wcale nie iść. Żądał wszystkich bezrobotnych zaraz do Związku zapisać, co było przecie jawną stawką komunistów! Żądał zwyżki dwadzieścia procent od płac wszystkich, a jak nie — strejk!
Rozpękły po tym słowie drzwi od bezrobotnych. Wionęło mrokiem, kurzem, łachmanem, roztarło się od wrzasku powietrze, jakby przez drzwi ktoś lunął do izby skrzynią śmieci, krzyczących ludzką mową.
Zrobił się męt i kotłowisko, jedna szeroka miotła ramionami ludzkimi wiejąca. W krzyku tym uszkodzona została ampla biała bez cienia i połamano krzesła, i stół się zapadł zupełnie jak z papieru.
Poseł Drążek spróbował ostatniego środka: huknął straszliwie: — Po jakiemu to gadacie do mnie, ludzie?! Po jakiemu?!
Równocześnie wysłał poseł wzrok domyślny w stronę Kozy, na drzwi ukazujący. Niech by sekretarz skupiał delegatów koło siebie i z sali wypychał. Przeszłoby się wówczas z delegatami do innej jakiej sali i tam prawomocne posiedzenie jeszcze raz się otwarło.
Koza zrozumiał, przyskoczył do drzwi i jął kręcić podstępnie przy zamkach.
Zacięło się — cholery ślusarze, cholery istne! Taka była pierwsza myśl Drążka w tej chwili. O ślusarzach.
A druga w odpowiedzi bezrobotnym:
— Jak tak do mnie gadacie, toście trupy! Towarzysze delegaci, nie zważamy na te incydenty, proszę za mną. — Głową wskazywał drzwi, przy których szarpał się Koza, lecz bezrobotni zewsząd opłynęli posła, ciżbą swoją zebrane grono delegatów na cząstki rozdzielając.
Drążka zaś baby obskoczyły. Babom przypisać trzeba nieszczęśliwe zakończenie zgromadzenia. Gdy już kilku delegatów dopchało się do posła, ta sama, co wrzeszczała ciągle — „Jest nas sześcioro“ — chudsza niż śmierć, jak się nie udrze nagle: — Nie uciekniesz, draniu, z tego domu! Za ten dom-eś nas sprzedał i znowuj chcesz sprzedawać, chamie z bruzdy!!
Poseł Drążek oparł się pod ścianą o czarną tablicę (jeszcze wczoraj samorząd na niej wykładali w cyfrach). Gdy się oparł i oczy zmrużył, przyszła mu myśl najlepsza:
— Z waszej ciemnoty ten dom stanie, hycle, z waszej ciemnoty. — Rechotał mocnym śmiechem. Miał ten śmiech przeciw komunistom i na wszystkie wyjątkowe okazje w pocie czoła wyrobiony: ach — murowany śmiech społecznej wytrwałości.
Tylne drzwi otwarły się ze szczękiem, znikł w nich Koza, delegaci skoczyli w tę stronę, oblepieni ciżbą bezrobotnych. Lecz drzwi zatrzasły się za Kozą i już nie ustąpiły. Tak to postąpił sekretarz Koza na zgubę swego szefa Drążka. Sam się ocalił, a tamtego w zamieszaniu zostawił.
Przyłożył ucho do drzwi. Nasłuchiwał. Ci zamknięci wrzeszczeli tam na wszystkie piętra. Serce Kozie biło wysoko, w gardle. Nie można się doliczyć wszystkich korzyści! Drążek teraz bez wyjścia...
Izbę chyba rozwali?!
Koza zbiegł na dół. Na podwórze. Na Bramę. Z podwórza słychać było jeszcze garus posiedzenia, z bramy nic. Ulica Przemysłowa rozciągała się, jak zawsze od góry w dół, od Szkoły Sztygarów do kolejowych świateł żeberka między „Katarzyną“ a „Erazmem“, błotnista, czarna.
Koza nie śmiał obrócić się w tył. W tyle stał Dom Ludowy, który już chyba przestał należeć do Drążka. Kapitał z posłem, co nie ma zaufania klasy robotniczej, sam się pięknie upora... I radzić odpowiedzialnie z kapitałem, którego okna świecą naprzeciw, w Radzie Kopalń i Hut, będzie nie kto inny, lecz pan sekretarz Koza! Z kapitałem! Z panem dyrektorem Kostryniem, który co dzień rozjeżdża limuzyną.
Koza szczękał zębami ze wzruszenia.
Zapóźnieni przechodnie mijali w obie strony. Dzwonek drzwi wejściowych restauracji Cieplika jęczał uprzejmie, a oto na klubowych fotelach siedzą, dajmy na to, pan dyrektor Kostryń i pan sekretarz Koza. Ten sam, panie dyrektorze, którego na kopalni „Erazm“ dozorca bił po gębie, kopał w tyłek, poganiał za wózkami! Przepraszam pana dyrektora, to ten sam! Siedzą, światło z góry prószy delikatnie. Otwierają się drzwi, wchodzi panna Zuzanna, na srebrnej tacy wnosi mrożone wino, szampan.
Nie dokończył tej myśli, poskoczył przez jezdnię. Drugą stroną ulicy wracał pod murem skulony Mieniewski. Koza objął syna leadera, konspiracyjnie zaciągnął do Domu Ludowego, do małego pokoiku w lokalu drukarni. Do tego pokoiku, gdzie pierwszy raz się widzieli, przed biurko, na kanapę, nad którą trwały ciemne koła pionowo ustawionych rowerów.
Wręczył tu Tadeuszowi uroczyście raglan, w całości odebrany murarzom, wcale nie uszkodzony. Po czym uświadomił się co do obrażeń ciała. Już przeminęły. Wiedział zresztą od Knote. Trzymał rękę na pulsie całej rekonwalescencji. Oczywiście! Po czym zaniósł szeptem prośbę do syna leadera.
— Wiadomym przecie jest powszechnie — zaczął — że zostaliście tu, by dzieła ojcowskiego dopatrzeć. Dopilnować! Słyszycie ten szum w gmachu? Na górze? To delegaci kopalniani i bezrobotni. Biją się z Drążkiem. Bo Drążek wszystko zepsuł i nie ma teraz niczyjego zaufania. Takich obcesów nikt nie może wytrzymać! Do strejku doprowadzi za dwa dni. Delegaci rozsypali mu się w rękach. A strejku wcale nie potrzeba, u-u-u — jak nie potrzeba!
Na dowód żałości ujął sekretarz obie dłonie Tadeusza. — Teraz Drążek nie daje gwarancji. Ale możecie waszemu tatusiowi napisać, że ja daję gwarancję całkowitą. Ja, towarzyszu, rozumiem ewolucję... Ja, towarzyszu, doszedłem teraz nareszcie do pracy biurowej. Ewolucyjnie. I wierzcie mi, ja tę pracę biurową całuję po rękach i nogach, jeżeliby lakowe miała! Ja, towarzyszu synu leadera Mieniewskiego, nie jestem człowiekiem wychowanym w cieple, na prześcieradłach, w częstych zmianach bielizny! Pracowałem pod batem, do ostatniego tchu.
Na dowód czego przyłożył sobie ręce Mieniewskiego do piersi.
— W maleńkości u żyda za pięć groszy dziennie: rozkręcać mokrą trawę do materaców. Palce się wam od tego podrą do krwi. Potem nurzali mnie pyskiem w rynsztoku, wiele razy. Potem towarzysze pomylili się i z fałszywego donosu zbili kamieniami. Nogę przetrącili. Czegom się uczył? Tego, com zdążył kraść. Na tym samym „Erazmie“ w wodzie pod ziemią stałem na rozpuchniętych nogach. Cały dzień woda lała się na plecy... Ciskałem wózki dwanaście godzin na dobę. Więc ja, towarzyszu, rozumiem biurową pracę, gdy nikti nie pędzi kijem do roboty! Więc ja się z tego zwierzam wam...
Koza zapłakał.
— Więc, towarzyszu, gdy mi już zorza pracy biurowej zajaśniała, wiem, że nie można robić przykrości ogółowi. Drążek dopuści, a ja do strejku nie dopuszczę. Ja za murami partii — wykrzyknął groźnie — wytrzymam do śmierci. Więc napiszcie, że tu innego posła trzeba przysłać. Albo tu ustanowić zastępcę całkiem innego. Całkiem nowego człowieka, choćby mnie. Choćby mnie!
— Otóż, moi kochani — Tadeusz wstał strząsając z siebie nie bez wstrętnej żałości objęcia Kozy — możecie być zupełnie spokojni. Zrobię z tym wszystkim doskonały porządek, zobaczycie.
Wyszli, klatka schodowa trzęsła się wciąż jeszcze w drżeniach dalekiego tumultu.
Minęli jezdnię przy ulicy Przemysłowej, przed koślawą furtką pani Knote ucałowali się w ciemnościach na pożegnanie. Niedobrze jakoś, usta się nie spotkały, tylko jeden drugiemu zaślinił twarz zimnem wilgotnym.
Pani Knote krzyknęła z przerażenia na widok Tadeusza. Dwie godziny już siedziała przy świecy, naprzeciw garnków tajemniczych, licząc drżącymi ze strachu palcami frendzle swej wełnianej chustki. No bo w garnkach nie było żadnych bomb, ani niczego podejrzanego, a tylko zwykłe jakieś smary! Cóż teraz powiedzieć Feliksowi i pocóż było go straszyć!?...
— Czemu pani tak krzyczy? — Tadeusz zapalił elektryczne światło w pracowience.
Z chustki, ściągniętej na piersiach, wychyliła się twarz akuszerki, sina z przestrachu. — Czemu krzyczę? — wargi Knote drgnęły, by się uśmiechnąć, lecz uśmiech zamarł w martwych płaszczyznach oblicza. —
— Tu, u nas, w Osadzie Górniczej, w Zagłębiu, każdy mieszkaniec musi tak czasem krzyczeć z poczucia samotności...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.