Czarny orzeł (Dubrowski)/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny orzeł |
Podtytuł | (Dubrowski) |
Wydawca | Tow. Wydawnicze "Rój" i Księg. E. Wende S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Graf. E. i D-ra K. Koziańskich |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antoni Lange |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdzie było osiedle, tam stoi grób.
W kilka dni po przyjeździe młody Dubrowski chciał zająć się interesami, ale ojciec nie mógł dać mu potrzebnych wyjaśnień; Andrzej Gawryłowicz nie miał też rządcy. Przeglądając papiery znalazł tylko pierwszy list asesora i bruljon odpowiedzi. Nie mogąc na tej podstawie zdobyć jasnego pojęcia o procesie, postanowił oczekiwać następstw w nadziei na uczciwość samej sprawy.
Tymczasem zdrowie Andrzeja Gawryłowicza z godziny na godzinę pogarszało się. Włodzimierz przewidywał bliską katastrofę i nie odstępował zdziecinniałego całkowicie starca.
W międzyczasie termin wyznaczony upłynął i nie podano apelacji. Kistenewka należała tedy do Trojekurowa. Szabaszkin zjawił się do niego z pokłonem i powinszowaniem oraz z prośbą, aby wyznaczył: „Kiedy zechce wejść w posiadanie nowozdobytego majątku — czy sam to uczyni, czy też zechce dać komuś swoje pełnomocnictwo?“ Cyryl Piotrowicz zmieszał się. Nie był on z natury chciwy; pragnienie zemsty zawiodło go zbyt daleko; sumienie go dręczyło. Wiedział, w jakiem stanie znajdował się jego przeciwnik, stary towarzysz młodości, i zwycięstwo nie cieszyło jego serca. Groźnie spojrzał na Szabaszkina, szukając jakiejś przyczepki, aby go zwymyślać, lecz nie znalazłszy dostatecznego pozoru, rzekł gniewnie: „Poszedł won — nie twoja rzecz!“ Szabaszkin, widząc go nie w humorze, ukłonił się i wyszedł pośpiesznie, zaś Cyryl Piotrowicz zostawszy sam, zaczął chodzić tam i z powrotem, pogwizdując „Grom zwycięstwa niech rozebrzmi“, co zawsze oznaczało u niego niezwykłe wzburzenie myśli.
W końcu rozkazał zaprzęgać bryczkę, ubrał się ciepło (był to już koniec października) i sam powożąc, wyjechał ze dworu. Wkrótce ujrzał domek Andrzeja Gawryłowicza. Sprzeczne uczucia wypełniły mu duszę. Zadowolona chęć zemsty i żądza górowania zagłuszyły poniekąd uczucia bardziej szlachetne, lecz te ostatnie wreszcie zwyciężyły. Postanowił pogodzić się ze swym starym sąsiadem, zniweczyć nawet ślad kłótni, oddać mu majątek. Ulżywszy duszy tym błogim zamiarem, Cyryl Piotrowicz puścił się kłusem w stronę siedziby swego sąsiada i wjechał prosto na dziedziniec.
Chory siedział wtedy w sypialni przy oknie. Poznał on Cyryla Piotrowicza i straszliwe wzburzenie odbiło się na jego twarzy: krwawy rumieniec zastąpił miejsce zwykłej bladości, oczy zaiskrzyły się, a usta zaczęły wydawać niezrozumiałe dźwięki. Syna jego, siedzącego tuż przy księgach gospodarskich, uderzył ten stan. Chory wskazywał palcem na dziedziniec z trwogą i gniewem. W tejże chwili rozległo się wołanie i ciężki krok Jegorowny: „Panie! Panie! Cyryl Piotrowicz przyjechał, Cyryl Piotrowicz na ganku!“ Nagle Jegorowna jęknęła: „Panie Boże mój! a to co? co się z nim stało?“ Ów zaś starał się podebrać poły chałata, usiłował wstać z fotela, podniósł się — i nagle upadł. Syn rzucił się do niego; starzec leżał bez przytomności, bez oddechu: uderzył go paraliż. „Prędzej, prędzej do miasta po doktora!“ krzyczał Włodzimierz. — „Cyryl Piotrowicz prosi was — rzekł wchodząc służący. Włodzimierz rzucił na niego straszne spojrzenie. „Powiedz Cyrylowi Piotrowiczowi, żeby się czemprędzej wynosił, zanim nie każę go wygnać z dziedzińca... poszedł!“ Sługa z radością pobiegł wypełnić rozkaz swego pana. Jegorówna aż klasnęła w ręce. „Ojcze ty nasz — rzekła piskliwym głosem — zgubisz ty swoją głowinę! Cyryl Piotrowicz zje nas“. — Milcz nianiu, powiedział Włodzimierz. Poślij zaraz Antona do miasta po lekarza. Jegorówna wyszła. W przedpokoju nie było nikogo. Wszyscy pobiegli na dziedziniec popatrzeć na Cyryla Piotrowicza. Wyszli na ganek i słyszeli odpowiedź sługi w imieniu młodego pana. Cyryl Piotrowicz wysłuchał jej, siedząc na bryczce; twarz jego zamroczyła się bardziej niż noc; uśmiechnął się z pogardą, groźnie spojrzał na czeladź i przejechał stępa dokoła dworu. Rzucił okiem w okno, za którem jeszcze niedawno siedział Andrzej Gawryłowicz, ale gdzie go teraz już nie było. Niania stała na ganku, zapomniawszy o rozkazie pana. Czeladź z hałasem omawiała całe zdarzenie. Nagle między ludźmi zjawił się Włodzimierz i drżącym głosem powiedział: „nie trzeba doktora — ojciec umarł!“
Powstało zamieszanie. Ludzie rzucili się do komnaty starego pana, który leżał na fotelach z prawą ręką, zwisającą ku ziemi, z głową opuszczoną na piersi; nie było już oznak życia w tem ciele jeszcze nie ostygłem, ale już zmienionem przez śmierć. Jegorowna zawyła; słudzy okrążyli zostawionego na swej opiece trupa, umyli go, ubrali w mundur szyty jeszcze w 1797 roku i położyli na ten sam stół, przy którym tyle lat służyli swemu panu.