Czarny tulipan/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czarny tulipan
Wydawca Skarbiec Powieści
Data wyd. 1932
Druk Druk. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVII.

W tymże czasie nieszczęśliwy van Baerle opuszczony w twierdzy Löwenstein, doznawał ze strony Gryfusa tysiącznych przykrości, na jakie więzień może być narażony, gdy dozorca jego ułoży plan obchodzenia się z nim, jak oprawca. Gryfus nie otrzymując żadnych wiadomości od Róży, ani od Jakóba, powziął przekonanie, iż wszystko to co go spotyka jest dziełem złego ducha i że Korneljusz van Baerle jest jego wspólnikiem.
Stąd wynikło, że pewnego rana — było to na trzeci dzień po zniknięciu Jakóba i Róży — wszedł do izby więźnia w usposobieniu wściekłem, jak nigdy dotąd.
Korneljusz stał w oknie, podparty łokciami, patrząc w mglistą przestrzeń widnokręgu, w stronę, gdzie ukazywały się młyny Dordrechtu, napawając się świeżem powietrzem, cokolwiek mu sprawiającem ulgę w cierpieniach i łzy rozpaczy osuszającem.
Gołębie latały, jak poprzednio, lecz nadzieja uleciała; przyszłość była zajmującą.
Niestety! Róża, strzeżona przez ojca, czyż będzie mogła napisać przynajmniej, lub napisawszy, jakim sposobem prześle mu list?
Nie, to było niepodobieństwem. Przez dwa dni przypatrzył się dostatecznie Gryfusowi i wnosząc ze złośliwości i wściekłego wzroku jego, można się było spodziewać, że dokuczał córce wszelkiemi sposobami, Korneljusz lękał się czy Róża nie jest wystawioną na grubjańskie obejście tego pijaka i złego człowieka, w całem znaczeniu tego wyrazu.
Ta myśl, że Róża cierpi z jego przyczyny, przywodziła Korneljusza do rozpaczy.
Uczuł wtedy swoją nicość i niemoc, zapytał siebie, czy Bóg sprawiedliwie zsyła tyle ciosów na dwoje niewinnych istot. I w tych chwilach powątpiewał. Nieszczęścia nie pobudzają do łatwowierności.
Van Baerle chciał pisać do Róży. Lecz gdzież ona?
Powziął również myśl napisać do Hagi, dla uprzedzenia doniesienia Gryfusa, które miało sprowadzić nowe burze nad jego głową.
Lecz czem i na czem napisze? Gryfus zabrał mu papier i ołówek.
A przytem chociażby je miał, dozorca bezwątpienia nie doręczy pisma jego podług adresu.
Wtedy Korucljusz zastanawiał się nad podstępami, tworzącemi się w umyśle więźniów.
Pomyślał o ucieczce, o której poprzednio nie przyszło mu do głowy, gdy mógł widywać Różę codziennie. Lecz im bardziej zastanawiał się nad środkami wykonania tego, pomysłu, tem trudniejszem wydawało mu się przywieść go do skutku.
Należał on do tych wybranych mężów, którzy pogardzają pospolitymi środkami, i którzy opuszczają pomyślną drogę życia dlatego, iż nie postępują zwykłym torem, tą obszerną drogą ludzi mierności, która ich wiedzie do wszystkiego.
— Jakim sposobem mógłbym uciec z Löwenstein, skąd niegdyś uciekł Grotius?
Czyż od tego wypadku nie przedsięwzięto wszelkich środków ostrożności?
— Okna są strzeżone, drzwi opatrzone mocnymi ryglami i zamkami.
Straże czuwają baczniej.
— Oprócz okien okratowanych, podwójnych drzwi, czuwającej straży, mam nieodstępnego argusa tem niebezpieczniejszego, iż mnie nienawidzi.
— Nakoniec jedna okoliczność niweczy wszystko. Jest to nieobecność Róży.
— Gdybym dziesięć lat poświęcił ostrzeniu piłki do przepiłowania kraty lub splatał powrozy dla spuszczenia się oknem, albo lepił skrzydła jak Dedal... pewny jestem, że wszystkie te usiłowania byłyby daremnemi.
— Piłka się stępi, powróz się zerwie, skrzydła się rozlecą. Nie zabiłbym się na miejscu może i znalezionoby, mnie może z roztrzaskaną głową, złamaną nogą, pokaleczonego, krwią zbroczonego, byłbym może tylko dotknięty wiecznem kalectwem.
— Trzeba więc zaniechać tego zamiaru i czekać sposobności, gdy mnie Gryfus zaczepi.
— Zaczynam tracić cierpliwość od czasu jak utraciłem moją Różę, a nadewszystko po stracie moich tulpanów. Nie masz wątpliwości, że Gryfus dziś lub jutro dotknie do żywego moją miłość własną, znieważy mnie, lub córkę, albo wreszcie posunie się do czynnych obelg. Czuję w sobie, od czasu zamknięcia w więzieniu, niezwykłą siłę, staję się zawziętym, drażliwym.
Dręczy mnie żądza osobistej walki, pragnę się bić, mordować. Poskoczę więc do starego złoczyńcy i uduszę go.
Po tych słowach Korneljusz zamilkł na chwilę, usta jego były ściśnięte, oko błędne.
Walka toczyła się w jego umyśle, napełnionym myślą, którą sobie ułożył.
— Skoro go uduszę, pochwycę klucz, potem zbiegnę ze schodów i pospieszę do Róży, wtedy opowiem jej w skróceniu o wszystkiem co zaszło i wyskoczymy oboje oknem do rzeki, umiem przecież dobrze pływać i uniosę ją z łatwością. Lecz co mówię; wszakże Gryfus jest jej ojcem i pomimo, że mnie bardzo kocha, nigdy nie chciałaby uciec z mordercą swego ojca, jakkolwiek obchodził się z nią najgorzej.
— Czyż zdołam przekonać ją, ukoić łzy, być może rozpacz; ,to zajmie wiele czasu i wtem może nadejść który z dozorców: ten, zastając zaduszonego Gryfusa, domyśli się wszystkiego i pospieszy w moje ślady. Wtedy bezwątpienia poprowadzą mnie na rusztowanie i miecz katowski nie pozornie opuści się na moją szyję. Precz ode mnie te myśli! Lecz jakże się ich pozbyć? Czyż ujrzę kiedy moją Różę.
Te myśli zajmowały Korneljusza w trzy dni po scenie zaszłej między nim a Gryfusem, gdy ten zaszedł go niespodzianie z córką i w tej chwili, gdy na początku tego rozdziału widzieliśmy więźnia opartego na oknie.
W tejże chwili wszedł Gryfus.
W ręku miał gruby kij, oczy jego iskrzyły się, złowrogi uśmiech krasił usta jego i w całej powierzchowności przebijały się złe zamiary.
Korneljusz, uznając potrzebę zachowania cierpliwości, potrzebę wynikającą z zupełnego przekonania, dosłyszał wejście dozorcy, lecz nie odwrócił się.
Wiedział, iż tym razem Róża nie przyjdzie za nim.
Nie masz nic dotkliwszego dla ludzi, pałających gniewem, jaka obojętność okazana, przez tego, który gniew wzbudził.
Kto ponosi koszta, pragnie z nich ciągnąć korzyści.
Każdy odważny łotr, zaostrzywszy złe żądze, chce niemi zadać razy.
Tak i Gryfus widząc Korneljusza stojącego obojętnie, zaczepił go wezwaniem groźnego głosu.
— Hum, hum...
Korneljusz umiał piosnkę o kwiatach, posępną lecz rzewną:

Dziećmi słońca się zowiemy,
Świeżem powietrzem żyjemy,
Czysta rosa nas napawa,
A wietrzyk naszą zabawa.

Ten śpiew rozjątrzył Gryfusa.
— Hej, mości śpiewaku! czy mnie nie słyszysz?
Korneijusz odwrócił się i mówi:
— Dzień dobry — poczem znów nucić zaczął:

Ludzie nas lubią lecz męczą
Z ziemi wyrywając dręczą,
Lecz dusza z nas nie uleci
Bo dusza woń w nas nieci.

— Ah! przeklęty czarowniku! ty sobie drwisz ze mnie jak widzę? — zawołał Gryfus.
Gryfus przybliżył się do więźnia.
— Czyż nie widzisz — że mam z sobą pewną rzecz, która ciebie zmusi do wyznania twych zbrodni? — mówi wskazując na pałkę, którą trzymał w ręku.
— Czyś oszalał, mój zacny Gryfusie? — zapytuje Korneljusz.
I wtedy, przypatrzywszy się jego twarzy zeszpeconej gniewom, oczom iskrzącym, spienionym ustom, mówi:
— Do kata! zdaje się, że to nie szaleństwo, lecz wścieklizna
Gryfus machnął kijem w powietrzu.
Van Baerle obojętny na to wyzwanie, odzywa się, skrzyżowawszy ręce.
— Cóż to ma znaczyć... czy to pogróżki?
— Jak ci się zdaje... a gdybym też i groził ci, to cóż?
— Lecz za co?
— Najprzód spójrz na to, co mam w ręku.
— Widzę, że to pałka — mówi spokojnie Korneljusz, lecz nie przypuszczam, ażebyś miał mnie tym straszyć.
— Nie przypuszczasz, mości panie! z powodu?
— Ponieważ dozorca, któryby się odważył uderzyć więźnia, wystawionym jest na podwójne niebezpieczeństwo, a najprzód art. 9 przepisów obowiązujących tutaj tak opiewa:
„Będzie wydalony ze swego miejsca inspektor, dozorca lub klucznik, który się odważy podnieść rękę na więźnia“.
— Tak, to jest mowa o ręce, lecz nie o kiju. Tak, art 9 nic o tem nie wspomina.
— Mówiłem o podwójnem niebezpieczeństwie, na jakie dozorca może być narażonym, otóż drugi artykuł nie zamieszczony wprawrdzie w ustawie więziennej, lecz w piśmie Ewangelji brzmi jak następuje:
— Kto się porywa do miecza, od miecza ginie, czyli:
„Kto się porywa za kij, może nim być obłożony".
Gryfus, stopniowo podniecany spokojną mową i umiarkowaniem więźnia, podniósł swoją pałkę; lecz w tejże chwili Korneljusz pochwycił ją zręcznie i umieścił pod pachą.
Gryfus wył z wściekłości.
— Dość tego, dość; starcze, nie narażaj się na utratę twej posady.
— Ah! czarowniku, czy myślisz, że nie mam innej broni?
— Być może...
— Wszak widzisz, iż nie mam nic w ręku.
— Tak widzę to z zadowoleniem.
— Wiesz dobrze, iż przychodzę tutaj co rano ze śniadaniem.
— Tak, to prawda, przynosisz mi zwykle najgorsze pożywienie jakie sobie można wyobrazić. Lecz to mnie nie obchodzi; żywię się tylko chlebem, a ten, im dla ciebie jest niesmaczniejszym, tem dla mnie lepszym.
— Lepszym?
— Tak.
— Z powodu?
— Bardzo prostego.
— Ciekawy jestem tego.
— Ty mniemasz, że przynosząc mi zły chleb sprawiasz mi przykrość?
— Nie omyliłeś się, bo nie myślę ci robić przyjemności.
— A więc ja, który jestem czarownikiem, jak ci wiadomo, przemieniam twój zły chleb na najsmaczniejszy, daleko lepszy od najwyborniejszego ciasta; a wtedy doznaję podwójnej przyjemności, raz że się nasycę podług upodobania, a powtóre, że sobie z ciebie żartuję.
Gryfus zaryczał z gniewu i zawołał:
— Przyznajesz zatem, żeś czarownik...
— Nie szczycę się tem przed światem, że nim jestem, bo to mogłoby mnie zaprowadzić na stos jak Gaufreda, albo Urbana Grandier; lecz we cztery oczy można się przyznać do wszystkiego.
— To dobrze, dobrze — odpowiada Gryfus — lecz powiedz mi to, czy czarownik, który umie z czarnego chleba przemienić w biały, potrafi również z niczego go zrobić?
— Co? — zapytuje Korneljusz.
— Czy czarownik mówię nie umrze z głodu, jeżeli przez tydzień nie przyniosą mu choć najgorszego chleba.
Korneljusz zbladł.
— I to się zacznie od dzisiaj. Jeżeliś taki sławny czarownik, przemieniajże sprzęty będące w tej izbie na chleb; a ja tymczasem oszczędzać będę 18 groszy dziennie, które są mi wyznaczone, ażebym ciebie żywił.
— Lecz to byłoby morderstwo! — zawołał Korneljusz w perwszej chwili trwogi, którą łatwo wyobrazić sobie można na wspomnienie podobnego rodzaju śmierci.
— Wybornie — mówi żartobliwym tonem Gryfus — ponieważ jesteś czarownikiem, powinieneś sobie zaradzić.
Wkrótce powrócił Korneljusz do dawnego humoru i wzruszając ramionami zapytuje Gryfusa:
— Słuchajże mnie teraz... czy przypominasz sobie, że miałem u siebie gołębie?
— I cóż?
— Wszak to smaczne pożywienie z gołębi nieprawdaż? Zdaje się, że człowiek, który codzień zje gołębia, nie umrze z głodu.
— Skądże ognia dostaniesz?
— O to się bynajmniej nie troszczę. Czy myślisz, że mnie djabeł nie zaopatrzy w ogień, który jest jego żywiołem?
— Wiem o term, że człowiek najstrawniejszego żołądka nie jest w stanie żywić się ciągle mięsem gołębiem. Robiono o to zakłady i zakładający się przegrywali.
— I cóż stąd — jak mi się sprzykrzą gołębie, będę łowił ryby z rzeki płynącej pod oknem.
Gryfus wytrzeszczył oczy.
— Lubię bardzo ryby — mówi dalej Korneljusz — a ty mnie ich nigdy nie dajesz... A więc korzystając z tego, iż mnie chcesz głodem morzyć, będę się raczył rybami.
Gryfus o mało nie postradał zmysłów z gniewu, połączonego z przestrachem, który go ogarnął: zdobywszy się jednak na resztę sił:
— A więc — mówi, kładąc rękę do kieszeni — ponieważ mnie zmuszasz do tego.
I wydobył duży nóż.
— Ah to nóż tylko! mówi Korneljusz, stając z kijem, w obronnej postawie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.