Czarny tulipan (1928)/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny tulipan |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Tulipe noire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Przez niejaki czas stali obaj naprzeciw siebie, jeden w zaczepnej, drugi w odpornej postawie; Korneljusz uważając, że to położenie zbyt długo trwało i zaczynało go już nudzić, zapytuje swego przeciwnika:
— Czegóż jeszcze chcesz ode mnie?
— Czego chcę? Otóż najprzód oddaj mi moją córkę Różę.
— Twoją córkę?
— Tak, Różę, którą porwałeś szatańskim sposobem. Dalej! czy powiesz mi, gdzieś ją podział?
Gryfus zbliżał się ku niemu z podniesionym nożem.
— Więc tu niema Róży? — zawołał Korneljusz.
— Niby nie wiesz o tem? Jakże, oddasz mi ją?
— Rozumiem; ty chcesz mnie wprowadzić w zasadzkę.
— Pytam po raz ostatni, czy wrócisz mi córkę? — gdzież ona jest?
— Zgadnij łotrze, jeżeli to prawda co mówisz, że jej niema.
— Zaczekaj zbrodniarzu! — wrzeszczy Gryfus wybladły z usty spienionemi wściekłością, która ogarnęła umysł jego. — Nie chcesz powiedzieć tego, poczekaj roztworzę ci zęby...
Postąpił krok do Korneljusza, migając przed jego oczyma nożem.
— Czy widzisz ten nóż? zarżnąłem nim kilkadziesiąt czarnych kur i mam nadzieję, że zabiję nim ich pana, djabła.. czekaj no! czekaj no...
— Jakto łotrze! chcesz mnie rzeczywiście zamordować?
— Chcę ci serce otworzyć, ażeby wyczytać z niego, w jakiem miejscu ukrywasz moją córkę.
I wycharczawszy to, rzucił się w szale na Korneljusza, który zaledwie zdążył stanąć za stołem dla zabezpieczenia się od pierwszego natarcia.
Gryfus wywijał nożem, miotając straszliwe groźby.
Korneljusz zauważył, że jeżeli ręka go nie dosięgnie, to może go dosięgnąć ostrze noża, — pocisk wypuszczony z odległości, trafnie lub przypadkowo, może ugodzić go w serce.
Nie tracąc więc czasu uderzył pałką zręcznie w rękę, nóż trzymającą.
Nóż upadł na ziemię, Korneljusz przystąpił go nogą.
Poczem widząc, iż Gryfus usiłował rozpocząć z nim ręczną walkę, rozjątrzony gniewem i wstydem, że się dał rozbroić, Korneljusz chwycił się stanowczego środka:
Zaczął tedy okładać razami swego dozorcę, który w końcu prosił o łaskę.
Lecz nim to nastąpiło, Gryfus krzyczał przeraźliwie; krzyki te były dosłyszane przez mieszkańców więzienia, jakoż niebawem dwóch dozorców, inspektor i kilku żołnierzy nadbiegli do izby Korneljusza i zastali go z pałką w ręku i przydeptującego nóż nogą.
Na widok tylu świadków jego postępku, którego wstępne okoliczności były im nieznane, jak dziś mówią, Korneliusz uważał się zgubionym.
W istocie wszystkie pozory świadczyły przeciw niemu.
Wkrótce rozbrojono go, poczem otoczyli Gryfusa, podnieśli i dopytywali z troskliwością o jego rany, gdy tymczasem można było policzyć guzy wyskakujące na różnych częściach ciała, jak kretowiska na pagórku.
Natychmiast w miejscu popełnionego gwałtu spisano protokół i łatwo wnieść można, iż był ułożony z zeznań Gryfusa, który twierdził, iż od dawna więzień ułożył umyślnie plan zamordowania go, a zatem dopuścił się otwartego buntu.
W tym czasie, gdy odprowadzono Gryfusa do jego mieszkania, żołnierze będący przy Korneljuszu rozpoczęli z nim rozmowę i, powodowani miłością bliźniego, radzili mu przysposobić się na śmierć, gdyż ustawa więzienna obowiązująca w Löwenstein (którą. zresztą odczytano Korneljuszowi przy wprowadzeniu go do tej twierdzy) nie była ułożona dla żartu.
Przytoczyli mu nawet przykład, jak artykuł tej ustawy zastosowany był do pewnego więźnia nazwiskiem Mathias, który w 1668 r., to jest przed pięciu laty, dopuścił się czynu mniej zbrodniczego, jak on wobec Gryfusa.
Mathias cisnął w twarz dozorcy miską z gorącym rosołem, wskutek czego, nietylko że został oparzony, ale część skóry zeszła mu z twarzy.
W dwadzieścia godzin potem wyprowadzono Mathiasa z więzienia, wykreślono go z listy więźniów, jako wychodzącego z Löwensteinu, gdyż powiedli go na esplanadę, z której widok jest bardzo piękny, tam skrępowano mu ręce, zawiązano oczy chustką i dozwolono się pomodlić.
Dalej, polecono mu, ażeby ukląkł i oddział dwunastu żołnierzy na komendę sierżanta dał ognia, a ciało Mathiasa prześrutowane zostało kulami, wskutek czego więcej się nie podniósł.
Korneljusz słuchał z uwagą tego opowiadania.
Poczem odzywa się:
— A więc mówicie, że to wszystko odbyło się w dwanaście godzin?
— Zdaje mi się, że jeszcze nawet tyle nie upłynęło — mówi ten, który opowiadał to zdarzenie.
— Dziękuję ci — odpowiada Korneljusz.
Żołnierz uśmiechnął się, co oznaczało zakończenie opowiadania, gdy wtem dosłyszano brzęk ostróg na schodach.
Straż uszykowała się w porządku przed przybywającym oficerem.
Ten wszedł do pokoju Korneljusza, gdzie jeszcze pisarz kończył ustny wywiad.
— Czy tu numer jedenasty?
— Tak, kapitanie — odpowiada podoficer.
— Więc tu jest osadzony więzień, nazwiskiem van Baerle?
— Tak, kapitanie.
— Gdzie on jest?
— Ja nim jestem — odpowiada Korneljusz, blednąc pomimo wrodzonego męstwa.
— Pan jesteś Korneljuszem van Baerle?
— Tak, panie.
— A więc, proszę ze mną.
— Oh, oh! mówi Korneljusz z bijącem sercem — jakże prędko załatwiają czynności w twierdzy Loöwenstein.
— A co! czy nie prawdę mówiłem? — szepce opowiadacz do ucha więźnia.
— Skłamałeś.
— Jakto?
— Mówiłeś o dwunastu godzinach.
— Tak, to prawda. Lecz zato spotyka pana większy zaszczyt, przysłano po pana adjutanta J. K. Mości, jego zaufanego pana van Dekena; biedny Mathias nie był tak szczęśliwym.
— Dalej zatem — mówi do siebie Korneljusz, zabierając w płuca największą ilość powietrza; dalej, pokażmy tym ludziom, że obywatel, syn chrzestny Korneljusza de Witt, może bez przestrachu znieść widok śmierci.
I śmiałym krokiem przeszedł około pisarza, który ośmielił się zrobić uwagę oficerowi:
— Lecz kapitanie van Deken, protokół jeszcze nie skończony.
— Niema potrzeby go kończyć — odpowiada oficer.
— Dobrze, kapitanie — mówi pisarz chowając obojętnie papiery i pióro do zatłuszczonej teki.
— Napisanem było — myśli biedny Korneljusz — że nie nadam na tym świecie nazwiska mego dziecięciu, kwiatu lub książce, tym trzem rzeczom, z których jedną przynajmniej jak zapewniają, Bóg naznacza ludziom, których obdarzył duszą wzniosłą i zdrowem ciałem.
I szedł za oficerem, śmiałym krokiem, z podniesioną głową.
Korneljusz liczył schody, prowadzące do esplanady, żałując, iż nie spytał się opowiadacza ile ich było, o czem ten nie omieszkałby go zawiadomić.
Czego najbardziej obawiał się więzień w tem przejściu, które uważał za ostatnią swą drogę, był to widok Gryfusa i Róży.
Jakież zadowolenie spostrzegłby na obliczu ojca, jaką rozpaczy na twarzy córki.
Gryfus, nienawidzący go i powodowany żądzą zemsty, będzie się napawał widokiem zgonu człowieka, który w swem przekonaniu nie dopuścił się zbrodni, lecz dopełnił tylko ściśle wymierzoną sprawiedliwość.
Z tem wszystkiem, pragnąłby może widzieć Różę, pożegnać ją po raz ostatni; nakoniec myśl, iż umrze nie wiedząc co się stało z jego tulipanem, gdzie zwróci swoje oczy z wysokości niebios, ażeby go wynaleźć, wszystko to przejmowało go rozpaczą.
Nadaremnie Korneljusz rozglądał się na wszystkie strony, nie widać było Gryfusa, ani Róży.
To stanowiło prawie kompensatę.
Korneljusz, przybywszy na esplanadę, szukał mężnym wzrokiem żołnierzy, którzy mieli służyć do egzekucji i w istocie ujrzał tu z dwunastu stojących w kupie i rozmawiających; byli oni bez muszkietów, nie stali w szeregu; szepcąc między sobą, śmiali się, co Korneljuszowi wydawało się niestosownem przy podobnej okoliczności.
Wtem ukazał się Gryfus we drzwiach więzienia oparty na kuli, gdyż chorował na nogę. Wzrok jego koci wyrażał nienawiść nieprzebłaganą, z ust jego potoczył się na Korneljusza potok złorzeczeń i obelg, który nie mogąc znieść tego, mówi do oficera:
— Zdaje się, że pan nie powinien dozwolić znieważać mnie w ten sposób w swej obecności, a zwłaszcza w podobnej chwili.
— Co do mnie — powiada z uśmiechem oficer — mniemam, że po części ten starzec ma słuszność, gdyż obłożyłeś go razami.
— Ależ panie, ja się tylko broniłem.
— Bah! mówi kapitan z filozoficznem poruszeniem ramion — to ciebie teraz nie powinno obchodzić.
Na tę odpowiedź, zimny pot wystąpił na czoło Korneljusza; uważał ją bowiem za grubjańską ironję ze strony człowieka, zaufanego księcia.
Nieszczęśliwy bardziej, niż kiedykolwiek uczuł, iż nie ma nikogo na tym świecie.
— Wszakże i Jezus cierpiał... a jakkolwiek jestem niewinny, nie mogę się z Nim porównywać.
Znosił zniewagi i modlił się za swoich prześladowców.
I zwracając się do oficera zapytuje:
— Gdzież idziemy?
Oficer wskazał mu ręką na karetę czterokonną, która w podobnej okoliczności przypominała mu stojącą na Buitenhof.
— Siadaj pan.
— Ah! zdaje mi się, że nie zasłużyłem na zaszczyt rozstrzelania.
Te słowa wymówił tak głośno, że usłyszał je żołnierz, który opowiedział mu historję Mathiasa, i który uważał za swą powinność objaśniać wątpliwości, i gdy oficer wydawał zlecenia woźnicy, żołnierz zbliżywszy się szepnął mu zcicha:
— Były fakty, że skazanych ma śmierć dla przykładu karano śmiercią w ich rodzinnem mieście, przed progiem ich domu. To zależy od treści wyroku.
Korneljusz znakiem podziękował mu za to objaśnienie.
— Otóż człowiek — pomyślał, który ma niewyczerpany zapas pociechy dla skazanych, na śmierć.
I pożegnał go wsiadając do pojazdu.
— Ah łotr, rozbójnik! wrzaśnie Gryfus grożąc mu pięścią. — I nic się nie dowiem, co się stało z moją córką!
— Jeśli mnie zawiozą do Dordrechtu — myślał Korneljusz — zobaczę być może przejeżdżając około mego domu, czy mój ogród jest w dobrym stanie utrzymywany.