Czarny wampir/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny wampir |
Podtytuł | Ze złotej serii przygód Harrego Dicksona
|
Pochodzenie | Co Tydzień Powieść
Nr 236 |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 16.12.1937 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Gentleman, którego wprowadziła Mrs. Crown, przedstawił się w następujący sposób:
— Jestem Lionel Gardner, z Beech-Lodge.
— Obok Newcastle? — zapytał z ożywieniem Harry Dickson, odwracając głowę.
— Tak jest, Mr. Dickson, — zabrzmiała odpowiedź.
Ogromne zmęczenie zdawało się przygniatać całą postać przybysza.
Detektyw zauważył to i podsunął mu karafkę porto, ale Gardner wykonał odmowny gest.
— Czy mogę opowiedzieć panu o mojej sprawie, Mr. Dickson?
Ten ostatni nie odpowiedział natychmiast. Dziwna historia Beech-Lodge znana mu była dokładnie z prasy.
— Wiem o niej tyle, ile dzienniki zechciały mi o niej powiedzieć, — odrzekł.
Mrs. Lionel Gardner przytaknął powoli głową.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, ponury i milczący. Jego czarny strój upodobniał go do pastora albo profesora z zeszłego stulecia. Na wizytówce, którą podał detektywowi, widniał napis:
Lionel Hawley Gardner — przyrodnik.
— Czy przyniósł pan ze sobą list, o którym pan opowiadał reporterowi? — zapytał Dickson.
Mr. Gardner wyciągnął wielki portfel z czarnej skóry i wyjął zeń list, który detektyw natychmiast przeczytał.
„Lionel Gardner! Wiesz, że nie można zatrzymać gwiazd w biegu, ani uniknąć nieszczęścia, jeżeli się jest na jego drodze! Opuść bez zwłoki Beech-Lodge, gdyż grozi ci tu niebezpieczeństwo“.
— Dużo elokwencji i bezczelności zarazem — osądził detektyw.
Mr. Gardner spojrzał na niego z sympatią.
— Ja również zrobiłem to samo spostrzeżenie. Nie przywiązuję wielkiej wagi do tego listu! Jedynie przez przypadek zachowałem to pismo. Przed miesiącem raz po raz otrzymywałem podobne ostrzeżenie: „Wyjedź stąd! Wyjedź stąd!“ Ostatnie było mniej grzeczne i zupełnie idiotyczne.
— W jaki sposób te listy nadchodziły? — zapytał detektyw.
— Pierwszy nadszedł pocztą, nadany z Newcastle on Tyne. Inne były tylko bilecikami, owiniętymi dookoła kamienia, rzuconymi do mnie przez okna mej oranżerii.
— Sądzę, że nie jest pan jedyną ofiarą? — zapytał detektyw.
— Jest nas rzeczywiście dwóch. Oprócz mnie otrzymuje podobne zawiadomienia nauczyciel w Beech-Lodge, niejaki Eleas Mivvins. Do niego przychodzą one w inny sposób. Co rano znajduje je wypisane na tablicy. Szkoła Mivvinsa nigdy nie miała zbyt wielu uczniów, ale to wystarczyło, aby ją zupełnie wyludnić, zwłaszcza od czasu... hm... pewnego zdarzenia.
— Czy zechciałby pan o nim opowiedzieć, Mr. Gardner?
— Bardzo chętnie. Na początek opiszę krótko topografię tych miejscowości. Beech-Lodge, miejsce mego zamieszkania, jest z pewnością najbardziej odosobnione w całej okolicy. Zapewniam pana. Dlatego też kocham je, gdyż mogę tam pracować z dala od ludzi. Leży ono nad brzegiem „Black Waters“[1] Jest to nazwa olbrzymich stawów, łączących się z morzem. Nazywają je tak dla ciemnego kolorytu i nieprzejrzystości ich wód. Na całej powierzchni nie widać nic z ich głębin. Nic... mówię nic... aż do dna... Ale uprzedzam wypadki. Tam gdzie znajduje się mój dom, Black-Waters, nie są szerokie. Niedaleko po drugiej stronie, mieszka mój jedyny sąsiad, Mr. Mivvins. Jest to człowiek nie nazbyt inteligentny, ani ambitny. Otworzył szkołę, która prawdopodobnie nie jest ani gorsza, ani lepsza niż inne. Tam wysyłają swe dzieci mieszkańcy Beech-Hill, gdyż jest im najbliżej. Przed kilku dniami, przed ośmiu dla dokładności, mój jedyny służący Bill Sharpless, wrócił do domu trupio blady z przerażenia. Od czasu do czasu zwykł on zbierać dla mnie na wodach stawów te małe, ciekawe, srebrne ważki, które kołyszą się często na powierzchni wody. Tego dnia urządził także polowanie i już zbierał się do odejścia, gdy nagle zauważył dziwny ruch w głębi stawu. Widać było ogromną czarną plamę, która z niezwykłą szybkością dążyła ku powierzchni. Bill przyglądał się temu zjawisku z wielką uwagą i przeraził się ogromnie, ujrzawszy poprzez fale dwoje płonących groźnie, zielonych oczu. Zgromiłem mego sługę, podejrzewając o pijaństwo, ale w głębi duszy wiedziałem, że nie mam racji, gdyż Bill był człowiekiem wyjątkowo zrównoważonym i statecznym. Mimo to starałem się go przekonać, że padł ofiarą bujnej wyobraźni. Powiodło mi się to tak dobrze, że nazajutrz udał się w to samo miejsce.
Zrobił to... ale na swoje nieszczęście. Byłem zajęty porządkowaniem kolekcji motyli w moim gabinecie, gdy nagle usłyszałem z zewnątrz przeraźliwe wycie! Otworzyłem okno i spojrzałem w stronę stawów. Zalane promieniami zachodzącego słońca, mieniły się purpurowym blaskiem. Na żółtym piasku leżała porzucona przez mego służącego siatka na motyle, lecz jego nie było tam... Jedynie woda bulgotała i burzyła się, tworząc wiry. I wtedy rozpoznałem jedno z najstraszniejszych stworzeń, któremu dają przytułek głębie oceanu: „Czarnego wampira“. — Tak, panie Dickson, rozpoznałem potworną ośmiornicę, plugawego olbrzyma głębokich mórz! W jaki sposób dostał się do naszej spokojnej Anglii? Z całą pewnością „Black-Waters“ mają komunikację z oceanem. Ale nigdy kroniki wiedzy nie wspominały o obecności olbrzymich „cephalopodów“ w naszych morzach.
— Czy „Black-Waters“ są głębokie? — zapytał Dickson.
— Tak. Ale ich głębi nigdy nie badano dokładnie, gdyż nie były ciekawym terenem dla dociekań naukowych. Mimo to mogę pana zapewnić, że są tam miejsca, których głębokość dochodzi do 2000 metrów!
— Czy nie wspominał pan, że w tych stawach nie ma wcale ryb? W tym wypadku stawy byłyby złym schronieniem dla takiego żarłoka, jak ta ośmiornica.
— To prawda i dlatego napada on na każdego śmiałka, który nierozważnie zbliży się do jego królestwa. Taki los spotkał właśnie Billa Sharplessa.
— Ale czyż nie lepiej było zamiast kierować się do mnie, wziąść paru dzielnych harpunników, którzy potrafiliby stawić czoło potworowi?
— I na to przyjdzie kolej. Ja przyszedłem na razie do pana z inna sprawą. Otóż, według mego zdania, trzeba naprzód znaleźć człowieka, który mnie ostrzegał. Był to zapewne ktoś, kto wiedział o zjawieniu się ośmiornicy i któremu zależało na tym, aby usunąć mieszkańców z najbliższej okolicy. Być może w najlepszej intencji... Ale ciekaw jestem kto rozkazuje tajemniczym wampirom? Kto je wysyła na żer do stawów? Ten człowiek jest niebezpieczny i trzeba go poznać!
Harry Dickson potrząsnął w zadumie głową.
— Naturalnie, o ile jest tak, jak pan to sobie wyobraża.
— Być może, że pan ma inne domysły i może nawet lepsze. — odpowiedział zgryźliwie przyrodnik. — W każdym razie muszę pomścić mego sługę i sąsiada.
— Sąsiada? — zdziwił się detektyw. — Eleasa Mivvina? A cóż mu się stało?
— Sprawa zniknięcia Billa narobiła dożo hałasu, jak się można było tego spodziewać. Władze też się tym zainteresowały ale mało energicznie. Rzucano do stawów ogromne, mocne sieci zaopatrzone przynęta z wielkich ilości mięsa. W wielu miejscach sieci zostały zerwane, jak cienkie nitki, a przynęta, zręcznie zniesiona. Ale ośmiornica strzegła się pilnie! Chmara dziennikarzy obiegła te strony, uzbrojona we wszelkie rodzaje broni, nie wyłączając ręcznych granatów. Ale potwór nie ukazał się więcej!
Wkrótce jak to zwykle bywa, zainteresowanie zmniejszyło się znacznie. Powszechnie uważano, że przesadziłem wielkość potwora, nie zaprzeczając jednak, że jest on niebezpieczny. Zapanowało przekonanie, że wrócił do morza. Zostałem sam w Beech-Lodge gdyż od tej pory żaden służący nie chciał ze mną dzielić mej niebezpiecznej samotni. Jedynie Elas Mivvins pozostał nadal w swej opuszczonej szkole. Często przychodził do mnie na pogawędkę, ale nie byłem z tego zadowolony, gdyż był to nudziarz bez polotu i fantazji. Potrafił godzinami mówić na temat rożnych odmian tytoniu i ich zapachu i ceny.
— Gdybym był tak bogaty, jak pan Gardner, — mówił z zazdrością, — nie pleśniałbym w tej zapadłej dziurze.
— Następnie snuł projekty ujęcia wampira, który, według jego zdania, nie opuścił jeszcze „Black-Waters“.
— To by mnie wzbogaciło! — marzył.
Następnie sporządził rodzaj sieci, którą chciał ująć potwora. Zarzucał on ją w największe głębie stawów. Cóż mam mówić dalej?... Będę się streszczał. Któregoś dnia znalazłem kawałek liny, przywiązany do pnia wierzby... obok leżał kapelusz nauczyciela i żadnego więcej śladu po nieszczęśliwym. Prawdopodobnie podzielił on los Billa Sharplessa.
Mr. Lionel Gardner westchnął głęboko.
— Nie, Mr. Dickson, nie zależy mi na ujęciu „Czarnego wampira“. Trzeba przede wszystkim odnaleźć jego pana, człowieka, który ostrzegł mnie i Mivvinsa.
Harry Dickson nerwowo przemierzał pokój. Opowieść Gardnera wzruszyła go bardziej, niż to chciał okazać.
— Znam ludzi, — wyszeptał, — którzy mają władzę nad dzikimi zwierzętami. Przykładem są pogromcy dzikich bestyj, zaklinacze wężów. Ale nie do wiary, aby mógł istnieć człowiek, który potrafiłby mieć wpływ na takiego tajemniczego potwora, prowadzić go, kierować nim, ba!... nawet trzymać go w niewoli.
— Mr. Dickson, — zwrócił się do niego nagle przyrodnik, — czy uważa mnie pan za człowieka o zdrowych zmysłach, czy za wariata? Będę panu wdzięczny, jeżeli odpowie pan szczerze na to pytanie.
— Uważam pana za zupełnie normalnego człowieka, — odparł krótko detektyw.
— Dziękuje panu. Wobec tego pokażę panu ostrzeżenie, które otrzymałem dokładnie wczoraj.
I Gardner podał detektywowi mocno pognieciony papier, na którym było napisane wielkimi literami:
„Gardner! Nic cię nie uchroni przed czarnym wampirem jeżeli nie opuścisz tych stron! Aby cię zmusić do odjazdu zdradzę przed tobą część mojej tajemnicy. Jestem uczonym tak, jak ty. To z mojej winy ośmiornica nawiedziła „Black-Waters“. Niestety nie mam władzy nad olbrzymią bestią! Być może, jeżeli potwór pozostanie samotny, jakiś zdolny harpunnik da sobie z nim radę któregoś dnia. Ale obawiam się, że on się rozmnoży w tych wodach. Ratuj się Gardner! Obym zdążył uprzedzić cię na czas! To kosztowało już życie dwojga ludzi. Wzamian za tajemnicę, proszę cię abyś się miał na baczności. Jeśli tego nie uczynisz mnie samego narazisz na niebezpieczeństwo. Będę zmuszony się bronić w imię nauki, zabiję Cię, jeśli mnie zdradzisz!“
Harry Dickson w zamyśleniu odłożył papier.
— Co pan o tym myśli? — zapytał Gardner z niepokojem.
— Zdaje się, że ten papier był zupełnie mokry?
— To prawda. Opowiem panu w jaki sposób go otrzymałem. Patrzyłem na staw z mego okna. Była przepiękna pogoda... Dokoła nie widać było żywej duszy. Nagle zauważyłem bulgotanie na środku wody. Wyglądało to, jakby karp znajdował się pod powierzchnią. Ale byłoby to dziwne, gdyż w „Black-Waters“ nie ma ryb. Nagle wynurzyło się coś z głębi, zakręciło w powietrzu, uderzyło i złamało szybę w moim oknie. Był to ten list, mosiężnym drutem przywiązany do kamienia. Tak, Mr. Dickson, przybył on do mnie z głębi „Czarnych wód“.
Po tym oświadczeniu przyrodnika nastąpiła chwila ciszy. Ale detektyw nie należał do tych ludzi, którzy mogą się czemuś dziwić. Wstał i powiedział spokojnie:
— Zajmę się tą sprawą, Mr. Gardner. Proszę mnie niezadługo oczekiwać w Beech-Lodge. — Przyrodnik podziękował zadowolony i oddalił się z godnością.
Tom Wills, który podczas tej rozmowy siedział cicho, uznał, że milczenie trwało dostatecznie długo i poprosił mistrza o głos.
— Oto sprawa niesłychanie skomplikowana. Znów niezwykle fantastyczna i tajemnicza.
— Pozwolę sobie pohamować twoją wyobraźnię. Zazwyczaj sprawy najbardziej proste zaczynają się w sposób niezupełnie prosty, na odwrót, te, które wydają się najbardziej nieprawdopodobne często dają się rozwiązać z wielką łatwością.
— A dlaczego tak jest? — dopytywał Tom natarczywie, niezupełnie przekonany.
— Ponieważ fantazja i tajemniczość maskują zwykle rzeczy zwykłe i wystarczy tylko nie brać ich pod uwagę, a wszystko staje się jasne.
— A czy w sprawie tego „czarnego wampira“, masz już jaki plan postępowania, mistrzu?
— Nie, niestety nie! Często natychmiast nasuwa mi się pomysł jak postąpić w danej sprawie. Tym razem jednak nie.
— A czy wierzysz w istnienie tej ośmiornicy?
— Obecność jej w naszych stronach napełnia mnie wielkim zdziwieniem. Ale zasadniczo nauka wspomina o nich niejednokrotnie. Jeżeli pamięć mnie nie zawiedzie, przytoczę ci w kilku słowach dwie opowieści o spotkaniu tych olbrzymich ośmiornic.
W roku 1866 parowiec „Good-Hope“ jechał do Brazylii; w okolicy wysp Iles-sous-le-Vent napotkał dziwnego potwora, zdającego się drzemać na falach. Załoga miała ochotę złowić go! Tak się też stało. Wyobraź sobie przestrach tych ludzi, gdy ujrzeli olbrzymie macki olbrzyma, przedostające się przez burtę, Na szczęście nikogo one nie dosięgły.
Salwa wystrzałów uśmierciła potwora, który zanurzył się w morzu, zrywając linę, zostawiając przecież jedno ramię ucięte uderzeniem siekiery. Było ono trzy razy grubsze od przedramienia dorosłego mężczyzny. Według zdania oficerów z „Good-Hope“ ośmiornica ważyło około 5 tonn.
Niektóre książki podróżnicze wzmiankują również o tych strasznych potworach. Często znajduje się w żołądkach wielorybów szczątki owych ośmiornic-kalmarów.
— Oto mały wykład historii naturalnej. Sądzę, że dosyć, jak na dziś! — zawołał Harry Dickson ze śmiechem. — Jeśli chcesz wiedzieć więcej na ten temat, przeczytaj sobie parę podróżniczych książek. — To mówiąc wskazał palcem na wielką bibliotekę.
Tom chciał właśnie pójść za wskazówkami mistrza, gdy w tym momencie zadźwięczał telefon.
— Harry Dickson? — zapytał głos, który wydawał się detektywowi znajomy.
— Tak jest! A to pan, mr. Gardner! Cóż nowego? Przecież widzieliśmy się przed chwilą?
Z drugiej strony tuby głos był silnie podniecony.
— Nowego? Otóż mr. Dickson, to bardzo ciekawe. Wydaje mi się, że mnie ktoś śledzi od chwili gdy wyszedłem od pana. W pewnym momencie obróciłem się, i...
Cisza — tylko głuchy stuk doszedł detektywa z drugiej strony drutu.
— Tego już za wiele! — zagrzmiał Dickson. Musiało się stać coś strasznego. Połączenie jest zerwane... Zobaczymy, co powie centrala.
Pobiegł do sąsiedniego mieszkania i zadzwonił do centrali.
Oznajmiono mu, że jest połączony z publiczną rozmównicą w Holborn.
— To jest jednak bardzo dziwne, — rzekł detektyw. Zdarzyło się coś okropnego.
Zawiadomił biuro policji w Holborn. Na odpowiedź nie czekał długo. W kabinie telefonicznej znaleziono martwego Lionela Gardnera, z przestrzeloną skronią.