<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Czarny wampir
Podtytuł
Ze złotej serii przygód Harrego Dicksona
Pochodzenie
Co Tydzień Powieść
Nr 236
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 16.12.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Praca na „niby“.

— A możebyśmy się tak ucharakteryzowali, jak myślisz, Tom? Nie, lepiej nie. Pojedziemy tak, jak jesteśmy, gdyż i tak by nas wyśledzili i poznali w ciągu pięciu sekund.
— Faktem jest, że ten biedny przyrodnik był pilnie strzeżony i że łotr, który mu zadał cios, wiedział, że on od nas przychodzi — rzekł Tom Wills.
— Z całą pewnością, mój drogi. Zresztą zamordowanie nieszczęsnego Gardnera można łatwo wyjaśnić. Jakiś „X“...., władca „czarnego wampira“, wyciąga z domu Gardnera. Dlaczego? To musimy odkryć, to powinno nas naprowadzić na rozwiązanie zagadki. Ten „X“ pilnuje Gardnera, zwłaszcza od czasu ostatniego listu. Mr. Gardner, po otrzymaniu ostrzeżenia, wyjeżdża natychmiast, mimo swego domatorstwa. Dla X nie ma już żadnych wątpliwości. Gardner chce komuś donieść! Trzeba iść za nim! „X“ widzi jak przyrodnik dzwoni do drzwi detektywa. Nie ma już złudzeń! Gardner opowie o historii „Black-Waters“ Dicksonowi! Przyrodnik wychodzi stąd, on go ciągle śledzi. Nagle coś wzbudza uwagę Gardnera, widzi on... coś, czy kogoś! Widok tego kogoś, prawdopodobnie rzuca światło na całą sprawę, to też chce on nas zaraz o tym powiadomić. Wchodzi do pierwszej napotkanej rozmównicy telefonicznej. Wtedy „X“, już się nie waha, zabija go! Czyli „X“ wie to wszystko, o czym my jesteśmy powiadomieni. Cóż zatem uczyni?
— Będzie usiłował nas zabić! — krzyknął Tom.
— Nie wysnuwaj wniosków zbyt pochopnie! Wiemy już dotychczas, że „X“... jest człowiekiem czynu i nie robi sobie zbyt wiele z życia bliźniego. Ale ten sposób doprowadzi do najazdu detektywów na Beech - Lodge, gdzie chciałby on zapewne mieć spokój. Nie, moim zdaniem poczeka raczej na zakończenie naszych poszukiwań i dopiero wtedy w zależności od ich wyników daruje nam życie albo będzie na nie nastawał.
— A czy my tam pojedziemy? — zapytał Tom.
— Naturalnie. Nawet będziemy szukać...
— I znajdziemy, — krzyknął Wills pełen entuzjazmu.
— Przepraszam cię, tego nie powiedziałem. Właśnie, że nic nie znajdziemy.
— Tak?
— Nic nie znajdziemy. W każdym razie będziemy głośno opowiadać wyjeżdżając z Beech-Hill, że wycieczka nam się nie udała.
— Ach, — krzyknął Tom. — To bardzo zręczne posunięcie.
— Pojedziemy nocnym ekspresem. Tomie, zajmij się walizkami. Ja muszę jeszcze coś załatwić z panami Downet i Wilkins.
— Cóż to piszesz testament? Na co ci potrzebni notariusze?
— Mam do rozstrzygnięcia pewną kwestię w tym rodzaju, chociaż nie dla siebie. Ruszajmy. Każda chwila jest droga!
Ekspres szkocki, ze względu na fatalną pogodę, był prawie pusty; nie był to zresztą okres wakacyjny, kiedy mnóstwo ludzi wyjeżdża do kraju jezior.
Tom Wills zauważył, z wybuchem złego humoru, że zawsze — ilekroć wyjeżdżają w te strony — pogoda jest pod psem.
— Nie nudź, Tomie, — rzekł detektyw, który był we wspaniałym humorze. — Będziemy mieli za to oddzielny przedział.
Słowa jego sprawdziły się. Dwaj detektywi umieścili się w przedziale I klasy zupełnie sami. Lepiej jeszcze. Tom zauważył, przebiegając cały wagon, że nie ma w nim żywego ducha.
— Nikt nam nie przeszkodzi świetnie się wyspać! — wykrzyknął.
Pociąg utonął w mrokach nocy. Śnieg mieszał się z deszczem i wirował szarym tumanem za oknami. Harry Dickson owinął się pledem i zasnął. Tom wyjął z walizki książkę i przeczytał kilka stron. Oświetlenie było marne, to też po chwili książka wysunęła mu się z dłoni, a oczy przymknęły się. Obudził się pod wpływem niemiłego przeczucia. Usłyszał hałas, który nie był ruchem kół, ani zgrzytem hamulców. Chciał podnieść głowę, ale nagle poczuł, że noga Dicksona przyciska jego nogę.
— Nadchodzi jakaś niesamowita przygoda i mistrz zdaje sobie z tego sprawę — przemknęło Willsowi przez głowę.
Tom Wills pozostał chwilę nieruchomy, a potem udając machinalny ruch śpiącego, odwrócił nieco twarz w stronę drzwiczek wagonu. Poprzez rzęsy usiłował patrzeć. Za szybami, zamglonymi mgłą i przecinanymi srebrnymi strugami deszczu rysowało się coś niewyraźnie. Tom Wills ujrzał jakąś twarz i dwoje złych oczu; w tej samej chwili metalowa klamka u drzwi opuściła się lekko.
Czy mistrz zacznie działać?
W tym momencie drzwiczki się na pół otwarły i... stało się.
Rozległ się ochrypły krzyk zduszony przez deszczową noc i otwarte drzwi uderzały w czarną próżnię... Dickson skoczył, szarpnął za czerwony sygnał alarmowy.
— On wypadł z wagonu! — krzyknął. — Stopniały śnieg pracował za nas czyniąc stopnie śliskimi.
Pociąg zatrzymał się nagle, ze zgrzytem wszystkich hamulców. Okna wagonów rzucały długie smugi świetlne, iskrząc się na śnieżnej powierzchni. Konduktorzy biegli wzdłuż wagonów. Detektyw zatrzymał jednego z nich i wyjaśnił o co chodzi.
— Trzeba poszukać tego człowieka. Musi on się znajdować najdalej w odległości 200 yardów.
Już z daleka widać było grupę kolejarzy, skupionych w jednym miejscu i dających znaki latarkami.
— Ciało jest prawie przecięte na dwoje — krzyknął do nadchodzących.
Harry Dickson ujrzał strasznie okaleczone ciało silnie zbudowanego mężczyzny, którego twarz była potwornie wykrzywiona.
— Musiał nie mieć dobrych zamiarów, — rzekł któryś konduktor, — Spójrzcie! Nie wypuścił z ręki rewolweru.
Detektyw spojrzał na odpychającą twarz zmarłego i zapytał:
— Czy nie ma on przy sobie jakiegoś dokumentu?
— Nie, jedynie w kieszeni znaleziono część koperty, która zapewne służyła mu do zapalenia fajki, gdyż jest na pół spalona. Ale... tu jest jeszcze coś napisane. Ll... dwie litery l i dalej Sharpl... to wszystko.
Po pewnym czasie grupa ruszyła z powrotem. Harry Dickson zajął swe miejsce w przedziale obok Toma Willsa.
— Teraz już wiemy, kogo zauważył Gardner i za co zapłacił życiem. To był Bill Sharpless, jego dawny służący.
— Człowiek, którego uważano za zmarłego! — krzyknął Tom. — To pozwala mi przypuszczać, że cała historia „czarnego wampira“ jest wymysłem.
— Powoli, mój chłopcze, nie zapominaj, że Gardner sam widział potwora. Ale to jeszcze trzeba rozwiązać. Wszystko przemawia za tym, że Bill był tylko narzędziem. Za nim kryje się, musi się kryć człowiek inteligentny, który sam nie postąpiłby w sposób tak brutalny. A teraz powracam do mojej pierwszej myśli: nie mamy potrzeby obawiać się niebezpieczeństwa w Beech - Lodge, przynajmniej nie teraz.
O świcie przybyli do Newcastle - on-Tyne, miasta czarnego i zadymionego, które przywitało ich deszczem i wiatrem. Przejeżdżali przez uprzemysłowione dzielnice do portu. Dalej rysowała się okolica podmiejska, najeżona olbrzymimi stosami węgla i wysokimi kominami.
Wypogodziło się kiedy wjeżdżali na drogę do Beech-Lodge. Ożywczy wiatr przynosił z pobliskiego, sosnowego lasu miły zapach żywicy. Z daleka wody „Black-Waters“ lśniły jak rtęć. Dotarli do małej wioski, Beech-Hill, składającej się zaledwie z 40 chałup i ku wielkiej radości znaleźli dość wygodną gospodę. Tutaj pozostali na noc.

Auto odesłali z poleceniem, aby wróciło po nich nazajutrz.
Od pierwszego dnia rozpoczęli „pierwsze“ poszukiwania. Prawdę mówiąc, robili to dość pobieżnie. Harry Dickson zaprosił do stołu wójta wioski, zacnego człowieka nazwiskiem Forster i zadawał mu pytania na temat zdarzeń w „Black-Waters“.

Ongiś dziennikarze, zjeżdżając tu w ciągu dwóch miesięcy, przynieśli fortunę tej wiosce, Forster, który myślał, że wrócą znów te złote czasy, uczcił przybysza toastem i niezadługo inni mieszkańcy też przyłączyli się do libacji.
— Potwór? Ależ, oczywiście, był potwór w „Black-Waters“. Wchodząc na dach domu wójta można za pomocą lunety ujrzeć poruszającą się w wodzie tajemniczą czarną plamę. Stary Cryns, kłusownik, który poluje na króliki w okolicy, widział go już dwa razy.
— Dwa? Ależ co najmniej pięć razy! — wykrzyknął Cryns, który zapijał się właśnie na koszt detektywa. — Co mówię, nawet... o mało, mnie nie pożarł!
— Tak, tak, — rozbrzmiewały okrzyki. W czasach gdy dzieci chodziły do szkoły nauczyciela Mivvinsa, często widziano potwora.
Detektyw słuchał poważnie tego bajdurzenia i pod koniec rozmowy postanowiono spotkać się nazajutrz. Przewodnik miał być, naturalnie, dobrze opłacony.
W tej chwili ogólny entuzjazm nieco ochłódł. Forster przypomniał sobie, że musi odprowadzić do Newcastle wóz z warzywem, a Cryns począł się uskarżać na obrzydliwy reumatyzm, który przykuwa go do miejsca. Na koniec znalazł się jakiś chłopiec, sierota, Nop, wychowanek gminy, który gotów był służyć za przewodnika. Detektyw miał zapłacić za jego usługi wójtowi i dodać mu łaskawie kilka pensów. Umowa została zawarta.
Nazajutrz rano Tom spał jeszcze głęboko, gdy pod oknami rozległo się wesołe gwizdanie Nopa.
Po doskonałym śniadaniu, w którym i chłopiec wziął niemały udział, wszyscy trzej ruszyli w kierunku stawów.
Pogoda była prześliczna, prawie wiosenna, niebo pogodne, jasno-błękitne.
Dwaj detektywi i ich młody przewodnik szli poprzez wielkie łąki wzdłuż stawów. Harry Dickson był żywo zainteresowany okolicą. Tom, który znał swego mistrza nie dał się zwieść, wiedział, że to jest praca „na niby“.
Detektyw zapoznawał się z otoczeniem „Black-Waters“.
— Po kiego diabła to wszystko? — zapytywał w duchu Tom.
Przechodzili obok budynku o zamkniętych okiennicach. Nop się zatrzymał.
— Tu mieszkał nasz dawny nauczyciel, Mivvins. To on został zjedzony przez potwora, — powiedział z dumą.
Trzeba przyznać, że był to dość niezwykły powód do pychy być uczniem nauczyciela pożartego przez ośmiornicę!
— Chciałbym zwiedzić waszą szkołę, — rzekł detektyw.
Nop mrugnął porozumiewawczo.
— Są dwie dachówki, które nie trzymają się dobrze. Spróbuję tamtędy dostać się na strych i otworzyć któreś okno. Czy zgadza się pan?
Harry Dickson skinął z aprobatą.
Po chwili jedna okiennica odsunęła się i detektywi weszli do wnętrza pustej szkoły.
Było to ponure, niewygodne mieszkanie. Mały pokój, którego umeblowanie składało się jedynie z żelaznego łóżka, trzcinowego stołka i taniej szafy służył jednocześnie za sypialnię i gabinet nauczyciela. Maleńka kuchnia, zaopatrzona w naftową maszynkę i kulawy stół, dopełniały tej nędznej całości. Największy pokój służył za klasę dla dwudziestu uczniów, przychodzących z wioski. Prawdziwa klasa dla biedaków. Cztery czarne długie, drewniane pulpity, katedra dla nauczyciela, czarna tablica na ścianie, kilka map, jedna wypukła i mocno obtłuczona, jakiś zniszczony globus i kilka wykresów statystycznych. Ciekawość detektywów została zaspokojona. Nagle Nop zawołał z tajemniczą miną:
— Czuję zapach tytoniu naszego profesora!
— To prawda, pozostał tu widać od dawna jakiś zapach, — powiedział Tom.
Chłopiec potrząsnął głową.
— Nie, nie! Ten zapach jest zupełnie świeży!
Dickson przyglądał się w milczeniu temu rozgarniętemu chłopakowi, ale nie przyznał mu racji.
— Nie, mój mały. Ja również czuję ten zapach, ale on pokutuje tu od dawna, od wielu dni, a może tygodni... Czasem zdarza się, że pod wpływem promieni słonecznych on rozgrzewa się lekko. Często jesteśmy zmuszeni brać to pod uwagę podczas naszych poszukiwań.
Ale w głębi duszy detektyw myślał zupełnie inaczej.
— Niestety nic innego nie mogłem temu chłopcu powiedzieć, — rzekł do siebie, — ale to przecież dla jego bezpieczeństwa i dla dobra naszej sprawy.
Wycieczka skończyła się i powrócono do Beech Hill.
Harry Dickson ugościł mieszczan, obdarował Nopa i oznajmił, że według jego zdania potwór wrócił do morza.
Nazajutrz auto wiozło ich w powrotną drogę.
Newcastle i jego czarne okolice znów przesunęły się przed ich oczami. Następnie detektywi wsiedli do londyńskiego ekspresu. Dom na Allan Street przyjął ich szerokim uśmiechem i wyborową kuchnią mr. Crown.
Następnego dnia jedna z wieczornych gazet wydrukowała krótki artykuł na temat podróży detektywa:

„Nie ma żadnej tajemnicy w Black Waters. W rezultacie poszukiwań, prowadzonych w tamtych okolicach osobiście, przez znanego detektywa Harry Dicksona, przekonano się, że nie warto przywiązywać najmniejszej wagi do sprawy „czarnego wampira“ w Black Waters. Według zdania detektywa śmierć mr. Lionel Gardnera nie ma z tą sprawą żadnego związku“.

Śmierć Scharplessa komentowano jedynie jako okropny wypadek kolejowy. Nie wymieniono nawet jego nazwiska. Mówiono o jakimś nieznanym włóczędze, który chciał jechać „na gapę“ szkockim ekspresem.
Dickson był bardzo zadowolony kiedy dowiedział się o tym.
— No, Tomie, nasza praca „na niby“ jest skończona...
— A więc zapach tytoniu był jednak świeży?
— Naturalnie. Ale to mnie wcale nie zdziwiło. Teraz trzeba dociec, kto pali tytoń nauczyciela w tej pustej klasie zamkniętego domu, w którym nikt nie mieszka — rzekł Dickson.
— Któż inny, jeżeli nie sam nauczyciel! — krzyknął Tom. — Dla mnie on jest tak samo martwy, jak Bili kilka dni temu!
— Może masz rację, ale... nie istnieje wcale nauczyciel Mivvins.
Tom Wills usiłował nie wydawać się zbyt zdziwionym.
— Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Upłynęło prawie pięć miesięcy od czasu, jak ten pedagog przybył w te strony, aby osiedlić się w tym zagubionym kącie. Dlaczego? Przecież dwudziestu uczniów źle płacących nie mogło mu dostarczyć żadnego dochodu. Otrzymałem kilka wyjaśnień w Departamencie Nauczania Publicznego. Mivvins jest nieznany. W Beech Hill, które jest zaledwie małą wioską, Urząd stanu cywilnego jest w powijakach i na dodatek Mivvins sam prowadził jego sekretariat.
— A więc był jego wspólnikiem! — zaopiniował Tom.
— Czego i czyim? To właśnie jest to czego musimy się dowiedzieć. Kim jest właściwie Mivvins?
Tom westchnął.
— Sądzę, że teraz trzeba będzie rozpocząć pracę „na serio“.
— Masz rację, Tom, — przyświadczył detektyw.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.