<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Czarny wampir
Podtytuł
Ze złotej serii przygód Harrego Dicksona
Pochodzenie
Co Tydzień Powieść
Nr 236
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 16.12.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Straszliwe moce.

W tej samej chwili w odległości setek mil, odgrywała się inna scena.
— Znalazło się ziarnko piasku, które przeszkadza działać bez zarzutu naszej wielkiej machinie, — rzekł wysoki mężczyzna, o stalowych oczach i pańskich gestach.
— To jest właśnie taki sam obraz, jaki i mnie się nasuwa, Herr Doctor — odparł służalczy głos.
— Bardzo mało mnie interesuje twoja wyobraźnia, Reschke, — odpowiedział tamten wyniośle. — Byliśmy w niebezpieczeństwie, a teraz nasza sprawa jest w niebezpieczeństwie, to jeszcze ważniejsze. Do diabła z tym Dicksonem i z całą kliką jego detektywów.
Ta rozmowa prowadzona była między Reschkem, sekretarzem doktora Silberschmidta a tym ostatnim, w pięknie umeblowanym pokoju jednego z najbogatszych domów Berlina.
Nagle zadźwięczał telefon.
Reschke pochwycił słuchawkę i po chwili twarz mu się rozjaśniła.
— Telefonują z Londynu, Herr Doctor, co piszą gazety na temat sprawy „Black Waters“.
I zacytował jak wyuczoną lekcję sprawozdanie z artykułu detektywa.
Silberschmidt przerwał mu zniecierpliwiony,
— I ty myślisz, że ja w to uwierzę? Sadzisz, że dam się nabrać? Harry Dickson nie byłby Harry Dicksonem, gdyby zrezygnował ze wszystkiego w ten sposób! Dickson, którego ja uważam za nie głupiego, nie zdziecinniał chyba jeszcze zupełnie. Ale on też zdaje się nie wie, z kim ma do czynienia bo nie wybrałby sobie metody tak naiwnej. Jestem pewien, że dotychczas Dickson nie orientuje się jeszcze, o co chodzi. A propos: dlaczego nie ma żadnych wiadomości od naszych ludzi?
— Czy mówi pan o Schneiderze, Herr Doctor? Przecież pan wie, że zginął.
— Ma, na co zasłużył! Zrobił okropnie fałszywy krok, zabijając tak głupio Gardnera, którego mogliśmy unieszkodliwić w znacznie mądrzejszy sposób. Niepotrzebnie też usiłował zabić Dicksona i jego nierozłącznego towarzysza. Pozbyliśmy się kłopotu! Ale co się dzieje z Diggerem?
Sekretarz Reschke przybrał nieszczęśliwą minę.
— Sądzę, że Mivvins... a raczej Digger, stał się również ofiarą wypadku. Nie mamy od niego żadnych wiadomości.
— To znaczy, — zagrzmiał Silberschmidt, — że trzeba będzie rozpocząć całą sprawę od początku. Czy wiesz, Reschke, że wielki szef domaga się raportu, a nawet więcej: rezultatów!? Czy możesz dostarczyć jednego i drugiego?
Reschke zzieleniał i zadrżał.
— Wielki szef... Herr Doctor, co robić? Doprawdy nie wiem do jakiego świętego się odwołać!
— Lepiej zrobisz jeżeli oddasz się pod ochronę diabła, — zadrwił doktór, — gdyż tym razem ja ci już nie pomogę. Zajmiemy się na nowo sprawą, ale muszę mieć pewność, że Harry Dickson nie będzie nam przeszkadzał. Czy słyszysz?
Reschke zaśmiał się znacząco, ale doktór zaczął go besztać.
— Rozumiem! Zwyczajna, mała zbrodnia! Otóż nie, tym razem, nie życzę sobie takich historyj. Słuchaj no, Reschke, wielki szef uwolnił cię z więzienia, ceniąc twe talenty: zdolność, inteligencję, brak skrupułów. Mogłeś się stać użyteczny. Dotychczas byłeś do niczego. Masz okazję teraz do wykazania swej energii. Ale... do wszystkich diabłów, spiesz do pracy, gdyż wydaje mi się, że wielki szef już się niecierpliwi.
Reschke zatarł ręce.
— Sądzę, że będzie pan ze mnie zadowolony, Ekscelencjo!
— To będzie dopiero po raz pierwszy, — odburknął doktór. — Chcę wierzyć, że zdarzy się to częściej. A teraz możesz odejść.
Reschke ukłonił się nisko i wyszedł. Ale zaledwie zamknęły się za nim drzwi salonu wyraz twarzy zupełnie mu się zmienił.
Zagrał drwiąco na nosie i pogroził pięścią.
— Znowu ta stara małpa i jej szef chcą, żeby im wybierać kasztany z ognia!...
Potem wskoczył do tramwaju nocnego, który jechał w stronę przedmieść wielkiej stolicy niemieckiej. Opuścił wreszcie zapełniony wagon i wysiadł na jakiejś zapadłej ulicy. Szedł długo, kołując, jakby dla zmylenia śladów. Kiedy się wreszcie upewnił, że nikt go nie śledzi, powrócił w stronę miasta i zagłębił się w jedną z ulic w dzielnicy Moabit. Zatrzymał się przed nowym ale już brudnym i zaniedbanym domem. Na którymś z wyższych pięter jedno okno było oświetlone.
— Stary jest w domu, — szepnął do siebie. — Nareszcie zobaczę jakąś przyjacielską istotę.
Splunął ze złością na kartę, oznajmiającą, że winda nie funkcjonuje i wgramolił się z trudem na piąte piętro.
Zatrzymał się wreszcie przed jakimiś drzwiami, pod którymi rysowała się lśniąca szpara.
— Kto tam? — zapytał gruby głos.
— To ja, Frank! Otwórz, nie mam ochoty sterczeć na schodach.
Drzwi otworzyły się powoli i na tle oświetlonego pokoju zarysowała się wysoka sylwetka.
— Dobry wieczór, Digger! Cieszę się, że cię widzę, bardziej, niż gdybym zobaczył samego wielkiego szefa!
— Niech się spali w piekle! — ryknął Digger, wprowadzając gościa do pokoju i wskazując mu miejsce na podartym tapczanie.
— Jak się masz, stary Mivvinsie?... — zapytał Wesoło Reschke.
Digger potrząsnął głową z niezadowoleniem.
— Jesteś bardzo nierozważny, Reschke. Mówiłem ci już sto razy, żebyś nie wymieniał tego nazwiska!
Sekretarz doktora Silberschmidta przysunął sobie butelkę wódki i wychylił potężny łyk.
— Małpa życzy sobie... widzieć wyniki, — rzekł.
— Czyżby? Trzeba się będzie postarać.
— A co zostanie dla nas?
— Na razie mam świetny, angielski tytoń!
Oczy Reschkego zabłysły.
Zanurzył z rozkoszą rękę w woreczku, wyciągnął sporą dozę opiumowanego Navy-cut i krzyknął z uciechą.
— Uspokój się, smarkaczu, — rzekł przyjaciel tonem nagany.
Reschke ożywiony, uderzył Mivvinsa - Diggera w ramię.
— Wyjeżdżamy? Dysponuję małym, dość wygodnym samolotem.
— Doskonale! A co nowego?
W kilku słowach Reschke zapoznał go z wypadkami, które rozegrały się w Anglii.
— A więc ten idiota, Gardner, nie żyje? Nie wart ani jednej łzy. Ten człowiek nie miał żadnego zrozumienia dla tytoniu, jego uprawy i sposobu nadawania mu odpowiedniego aromatu. Co do Billa, to małpa powiedziała zupełnie słusznie: pozbyliśmy się kłopotu!
— Czy wiesz, — rzekł nagle Reschke, — oni chcą znów użyć „czarnego wampira“.
Mivvins roześmiał się.
— Niech sobie robią co chcą! Ja jednak znam wędkę, na którą można złapać tego przeklętego potwora.
Reschke podziwiał Mivvinsa w milczeniu.
— Ty masz talent! Zaczynam błogosławić te długie lata, kiedy byłem twym towarzyszem w celi.
Digger skrzywił się ze złością.
— Nie lubię, gdy mi to przypominasz, Frank!
— A propos, czy wiesz, że jest w Anglii jeden człowiek, który chciałby nas tam wpakować na nowo?
— Kto taki?
— Harry Dickson.
Digger gwizdnął przez zęby.
— Myślę, że byłaby to nieprzyjemna wiadomość dla każdego z nas.
— „Herr Doctor“ życzy sobie, abyśmy delikatnie załatwili się z tym szpiclem.
— Tak?! A więc nie pozostaje nic innego jak przyjść na Allan - Street, zadzwonić do drzwi detektywa i powiedzieć: Dzień dobry, Mr. Dickson! Czy pan wiesz, że nudzisz mnie śmiertelnie! Potem strzelić parę razy i skończona ceremonia.
Reschke zaśmiał się.
— A teraz... jesteś gotów do drogi?
W godzinę później obaj towarzysze dotarli do zapadłych terenów podmiejskich, gdzie znajdowały się na pół rozwalone hangary.
Reschke spojrzał na niebo.
— Bajeczna pogoda! Doskonały wiatr wschodni! Przyjedziemy bez przeszkód do „Black - Waters“ przedtem, nim „jutrzenka różowymi palcy zapuka do wrót Orientu“, jak mówi stary Homer.
— Jakiś ty poetyczny, Frank! — zadrwił Digger.
— Bo mam powód! Opuszczam ziemię niemiecką i wszystkie podłe kanalie w rodzaju Silberschmidta i innych...
Mały dwuosobowy samolot został wyciągnięty z wnętrza hangaru.
Mivvins gwizdnął na znak podziwu.
— Cudowny ptak! Widzę, że małpy nie żałowały kosztów.
Reschke zdecydowanie trzymał się swoich wspomnień z mitologii.
— A więc w drogę po „złote runo“, mój drogi Jazonie!
Samolot uniósł się w powietrze.
W tej chwili Harry Dickson żegnał się z notariuszami oraz pewnym człowiekiem, nazwiskiem Herbert Mulkins dalekim kuzynem nieboszczyka Gardnera i jego jedynym spadkobiercą. W wyniku pertraktacyj, zostało ustalone, że zamknie się detektywa razem z Tomem Willsem w Beech - Lodge tak, aby nikt się o tym nie dowiedział.
— Bez ognia! Bez światła! Gotować będziemy na spirytusowej maszynce.
Takie rozkazy wydał Harry Dickson Willsonowi, gdy przestąpili potajemnie próg smutnego domu nadbrzeżnego w „Black - Waters“.
Przybyli tutaj samochodem po zapadnięciu nocy i — dla zmylenia śladów — jechali wielkimi łukami przez łąkę.
Poszukiwania, które podczas pierwszej wizyty zostały potraktowane ostentacyjnie niedbale, podjęto tym razem skrupulatnie na nowo.
Nie dały jednak żadnego rezultatu. Zastanowiła ich jedna tylko rzecz, a mianowicie olbrzymie piwnice. Ciągnęły się one nie tylko pod domem, ale także daleko w głąb ogrodu i zdawały się być zupełnie nieużywane.
Harry Dickson postanowił poświęcić im więcej uwagi. Ale odłożył to na później, postanowiwszy naprzód przejrzeć okolice domu i stawów.
Pierwsza noc minęła bez żadnych wydarzeń. Od samego świtu Harry Dickson zainstalował się przy otworze w okiennicy na oknie pierwszego piętra, skąd miał w ten sposób możność obserwowania wielkich łąk, ciągnących się aż do Beech - Hill.

Cierpliwość jego była wystawiona na ciężką próbę, ale mistrz mawiał zawsze, że właśnie cierpliwość powinna być największą cnotą detektywa.
Aby dać czytelnikom wierny obraz tych nużących godzin, będziemy się posługiwać krótkimi uwagami, które nasi bohaterowie wypisywali w swoich notesach i które służyły jako ważne dowody rzeczowe w aktach sprawy „czarnego wampira“.


Notes Toma Willsa.

Godz. 7 rano. W polu widzenia nic godnego uwagi. Wiatr wznosi tu i tam wielkie tumany kurzu. Jakieś dymy nad dachami Beech - Hill.
Godz. 8 min 30. Przez lornetkę zauważyłem, że stary kłusownik, Cryns, przemierzył łąkę od strony północnej ku południowej. Widocznie już nie cierpi na reumatyzm.
Godz. 10. Zdaje się, że widziałem Nopsa.
Godz. 11 min 15. Nops skierował się pustą drogą w stronę stawów, ale znikł mi z oczu. Być może znajduje się teraz w zasięgu widzenia mistrza. Może dowiem się czegoś więcej od niego jak się spotkamy przy lunchu o godzinie 12-ej.
Południe. Dwa twarde jajka, trochę szynki z konserw, „jam“ i biszkopty. Odżywiamy się, jak rozbitkowie na bezludnej wyspie.

Notes Harry Dicksona.

Godz. 7. Stawy i okolica zupełnie spokojne.
Godz. 8. Nic. Z dala widać kępę drzew, która zasłania część stawów. Trzeba będzie któregoś dnia obejrzeć to sobie z bliska.
Godz. 10. Niedaleko tych zarośli zauważyłem Crynsa. Interesujące, że wybrał sobie taką daleką drogę z Beech-Hill.
Godz. 11. Jakiś czas Cryns był niewidoczny. Teraz wrócił do tego lasku, ale znów się ulotnił i więcej go nie widzę.
Godz. 11 min. 40. Z dala, na pustej drodze, ukazał się mały Nop. Porusza się z wielką ostrożnością, jakby nie chciał być zauważony. Gdyby nie moja lornetka o bardzo silnych szkłach, nie zdołałbym go rozpoznać. Skierował się w stronę opuszczonej szkoły. Wygląda, jakby na kogoś czatował.
Godz. 11 min. 50. Nop znikł. Sądzę, że po jakimś czasie znowu się ukaże. Ale jego obecność tu nie wydaje mi się dostatecznie ważna, aby pozwolić Tomowi samemu zjeść luncz.
Kiedy obaj znaleźli się przy stole, tak mizernie zastawionym, porównali swoje spostrzeżenia.
— Jest jedna wzmianka, — rzekł Harry Dickson, — którą zrobiliśmy wspólnie. Dotyczy ona kłusownika Crynsa. Musiał zrobić wielki spacer dookoła aby przybyć nad stawy. Po co to robi? Chyba dlatego, aby go nie widziano w Beech-Hill. Beech-Lodge się nie obawia ponieważ uważa je za opuszczone.
— Czy Nop szpieguje starego Crynsa? — zapytał Tom.
— To nie jest wykluczone. — Zdaje się, że dobrze zrobimy nawiązując z nim kontakt któregoś dnia, ten mały wydaje mi się niezwykle inteligentny i zdolny.
Lunch spożyto z pośpiechem i nużąca warta została na nowo zaciągnięta. Była ona w skutkach jeszcze bardziej jałowa, niż przed południem.
Nop ukazał się znów koło drugiej kierując się do Beech-Hill, zaś Cryns znikł.
Wieczór zapadł wcześnie. Ciężkie, deszczowe chmury pokryły niebo i po chwili lunął ulewny deszcz.
Harry Dickson uznał, że pogoda jest wymarzona dla jego celów.
— Bez kominka, baz fajki i gorącego grogu — jęczał Tom Wills.
— Właśnie, że tak. To jest dla nas doskonała okazja, by wymknąć się stąd, mój chłopcze. Jestem pewny, że przy takiej „psiej“ pogodzie, nikt nas nie zauważy. Prócz tego podczas takiej nawałnicy nie zostawimy po sobie żadnych śladów. Słuchaj!
— Brr! — szczękał zębami Tom, — to nam da przedsmak topienia się.
— Chcę z bliska obejrzeć sobie szkołę — oświadczył Dickson.
Okryli się ogromnymi, ciemnymi, nieprzemakalnymi płaszczami, na nogi naciągnęli długie buty, głowy nakryli kapuzami. W ten sposób wyekwipowani nie odcinali się wcale od czerni nocy i po chwili zniknęli w ciemnościach.
Kiedy drzwi Beech-Lodge zamknęły się za nimi, Tom począł się niepokoić.
— Mistrzu, w jaki sposób będziesz orientował się w tych ciemnościach?
— Mam nafosforyzowaną busolę, mój chłopcze. Ona wskaże nam zachodni kierunek. Musimy się dostać na tę pustą drogę, na której rano zauważyliśmy Nopsa.
Przemarsz w ciemnościach, na przełaj po nierównościach gruntu był prawdziwą udręką. Obaj dosłownie tonęli po kolana w błocie, od czasu do czasu wpadając w jakieś dziury w ziemi. Na koniec znaleźli osłonę przed wściekle dmącym wiatrem w sosnowym lesie. Ziemia była zorana na całej swej powierzchni przez dzikie króliki, które urządziły sobie tu kryjówki.
— Tutaj Cryns zastawia swoje sidła! — rzekł Tom. — Zapewne weźmie nas za myśliwych i będzie do nas strzelał, gdyż ten stary kłusownik wcale nie wygląda łagodnie.
— Cicho! — ostrzegł go detektyw. — Zdaje się, że on jest tutaj.
Ktoś się poruszał z drugiej strony sosnowej kępy. Dickson, którego oczy przywykły już do ciemności starał się na próżno przebić wzrokiem nieprzeniknioną zasłonę nocy. Trudno było coś odróżnić w odległości paru nawet metrów.
Nagle dał się słyszeć krótki, zduszony śmiech.
— Ach, mój, Boże! On ma jeszcze ochotę do żartów! — mruczał ponuro Tom.
Śmiech stał się teraz głośniejszy, nagle odezwał się wesoły głos:
— Gdybym wiedział, że to panowie z Londynu, nie pełzałbym po ziemi jak jaszczurka!
— Nop! — krzyknęli jednocześnie Dickson i Tom.
— Dobry wieczór! — zawołał Nop, zbliżając się do nich. Piękna pogoda, nie prawdaż? Ale złapałem już cztery króliki. Może zechcecie je kupić ode mnie zamiast sami polować?
— Bardzo chętnie — odpowiedział wesoło detektyw, kupimy od ciebie tyle sztuk ile tylko zechcesz i to po dobrej cenie. Bardzo się cieszę że cię widzę.
— Ja również, — odparł chłopiec ze szczerą serdecznością. — Jestem sierotą i nie mam wcale przyjaciół w Beech — Hil. Ale panowie jesteście bogaci i hojni! Jest mi obojętne co robicie, jeśli nawet jesteście z policji, jak mi opowiadano. Bardzo jestem zadowolony żem was spotkał. Czy pozwolicie sobie towarzyszyć?
— Nie życzymy sobie niczego więcej. Możesz nas znów prowadzić. Musimy teraz dostać się nocą do twojej dawnej szkoły.
— Rozumiem! — krzyknął chłopak. — Pewnie chcecie wiedzieć, dlaczego Cryns wchodzi do szkoły suchy, a wychodzi przemoczony do nitki. Dlaczego wchodzi z workami i pakunkami, a wychodzi bez ładunku.
— Masz rację — odparł Dickson, — to właśnie nas interesuje.
— Nie znalazłem tam na miejscu żadnej z tych paczek, ale gdybym znalazł skradłbym ją.
— Tak bardzo nie lubisz starego Crynsa?
— Jego? Tego łotra, kata, złodzieja? Może myślicie, że ja zajmuję się kłusownictwem? Otóż nie! Ja tylko psuję sidła tego Crynsa, ażeby go rozzłościć, tym bardziej, że od pewnego czasu potrzebną mu jest niezwykle wielka ilość królików.
— A czy Cryns nie pracuje w nocy?
— Dawniej tak, ale ostatnio bardzo dużo zarabia i wystarcza mu dzienna praca. Jest taki bogaty, że może sobie pozwolić nawet na wino... Czerwone wino w butelce! Czy to nie dziwne?
Szli teraz pustą drogą, którą Nop znał na pamięć, przedostali się przez łąkę, smaganą podmuchami wiatru i na koniec zatrzymali się przed ciemnymi budynkami opuszczonej szkoły.
Nop zaproponował im ten sam, co poprzednio sposób przedostania się do wewnątrz i po chwili wszyscy troje znaleźli się w pustej klasie.
Dickson zapalił latarkę elektryczną i oświecił wszystko dookoła siebie. Ujrzał zaniedbanie i pustkę. Nic się nie zmieniło.
— Jeżeli Cryns tu przychodzi, to musi zostawiać ślady po sobie, — rzekł po chwili. O! patrzcie! Tu są jakieś znaki. Błoto i glina!
Nachylił się i przyjrzał uważnie.
— Niebieska glina! — powtórzył zamyślony. Cóż to za niespodzianka w tych okolicach. Nie przypominam sobie aby w jakiejś części Anglii znajdowała się ta glina...
Potrząsnął głową rozgniatając w palcach tłustą grudkę.
— Idźmy za śladami — rzekł wreszcie z westchnieniem.
— Nie prowadzą one nigdzie, — oświadczył Tom. Przebiegają przez ten pokój i to wszystko.
— Nie — zawołał Nop — według mnie ktoś tu przyszedł w butach obłoconych tym zwykłym błotem, a wyszedł jeszcze bardziej pobrudzony tym niebieskim, gdyż te ostatnie ślady są świeższe.
— Brawo! — zawołał Dickson. — Ucz się, Tomie! Mnie też przyda się lekcja.. Nop nam zaoszczędził wiele trudu. Skąd zaczynają się ślady gliny?
Poszukiwania nie trwały długo.
Nagle Tom wykrzyknął:
— To idiotycznie proste! Zaczynają się one przy tym żelaznym łóżku!
— Proszę cię, przyjrzyj się temu lepiej, mój chłopcze, — radził detektyw.
Małe łóżko zostało podniesione do góry. Pod nim znajdował się dół. Nie było tam żadnych schodów, tylko mocno pochyły teren, który prowadził do wielkiego, podziemnego korytarza.
— Nie wiem dokąd idziemy, — rzekł detektyw, — ale prawdopodobnie będzie to niebezpieczna droga. Słuchaj, mały, mówię do ciebie, jak do dorosłego mężczyzny. Musisz wrócić do Beech - Hill! Nie mam prawa narażać cię na niebezpieczeństwo. W każdym razie wynagrodzę cię odpowiednio.
Ale Nop zaprotestował energicznie.
— Pójdę z wami! Nie obawiam się potwora ze stawów! Wierzę, że przybyliście tu z Londynu, aby go zabić. Pozwólcie iść ze sobą! Nikt w Beech-Hill na mnie nie czeka, wszyscy są źli dla mnie. Nie odsyłajcie mnie stąd, a może Bóg pozwoli, że będę wam pożyteczny! Sir, domyślam się, że Cryns zanosi pożywienie bestii i za to dostaje pieniądze. To napewno jakiś smok, który pilnuje tajemniczych skarbów.
Harry Dickson poklepał go solidnie po ramieniu.
— Często Bóg wkłada prawdę w usta dziecka!
— A więc mogę zostać?
— Już jesteś z nami, panie Nop, — odpowiedział Tom zamiast mistrza, który w tej chwili bacznie rozglądał się po otoczeniu.
Znajdowali się w głębi tunelu o bardzo pochyłych ścianach. Wyglądało to na dzieło rąk ludzkich, którym przedtem pomagała przyroda.
Ziemia pokryta była żwirem.
Schodzili przez kilka minut w milczeniu, gdy nagle Nop pociągnął Toma za rękaw, aby go zatrzymać!
— Zdaje się, że opuszczamy podziemie. Słychać wyraźnie szum deszczu.
Rzeczywiście w tym momencie usłyszeli hałas spadającej wody.
Poszli jeszcze kilka kroków naprzód. Dickson trzymał wysoko lampkę, chcąc rozwidnić ciemności.
Nagle światło zgasło jakby zdmuchnięte lodowatym oddechem, jednocześnie szum wody stał się znacznie głośniejszy.
— Wodospad! — krzyknął Tom.
Detektyw cofnął się gwałtownie
— Rozumiem teraz! Znajdujemy się pod stawami. Wielkie ciśnienie wody musiało tutaj znaleźć jakąś szczelinę, i stąd ten wodospad!
— Ale można chyba tędy przejść, — zauważył Nop. — Przecież Cryns tędy się przedostaje.
— Dlaczego tak myślisz?
— Ponieważ jest mokry, jak ryba, kiedy wychodzi ze szkoły, — odparł skromnie chłopiec.

— Świetnie, mój mały! — zawołał Dickson patrząc nieco drwiąco na Toma.
Ale ten okazał się godnym partnerem, po przyjacielsku poklepał Nopa i swobodnie skierował się w kierunku wodospadu.

To straszne przejście nie trwało na szczęście długo. Solidne, nieprzemakalne płaszcze ochroniły detektywów i Nopa. Przeszkoda została przełamana; szli teraz szerokim korytarzem przypominającym grotę.
To też nie trwało długo. Korytarz zaczął się nagle wznosić w górę. Wejście było strome, tak, że Tom orzekł, iż łatwiej byłoby zdobyć jakiś szczyt alpejski.
— Ciekawy jestem, dokąd zawędrowaliśmy nareszcie, — krzyknął Tom sapiąc ze zmęczenia i patrząc z zazdrością na wytrwałość młodego dzikusa, Nopa.
Po chwili uwaga Dicksona skoncentrowała się na glinie, którą zebrał ze szkoły.
— To są przecież mury piwnicy!
Tom pobiegł naprzód i nagle krzyknął.
— Mistrzu! Czy wiesz gdzie jesteśmy?
— Powiedz, Tomie.
Jesteśmy w domu, albo raczej w piwnicach Beech - Lodge!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.