Czaszka Wielkiego Narbony/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Buffalo Bill Bohater Dalekiego Zachodu.
Niezwykłe przygody pułkownika amerykańskiego W. F. Cody’ego |
Podtytuł | Czaszka Wielkiego Narbony |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 30.3.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
TYGODNIK PRZYGÓD I OPOWIADAŃ AWANTURNICZYCH.
NR. 60. 30 marca 1939 roku. CENA 10 GR
NIEZWYKŁE PRZYGODY PUŁKOWNIKA AMERYKAŃSKIEGO W. F. CODY’EGO
CZASZKA WIELKIEGO NARBONY
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.
SPIS TREŚCI
9. 10. 11. 12. 13.
|
— Czy Buffalo Bill zatrzymał się w tym hotelu?
Pytanie to zadał stojący przed hotelem w Solomonsville jakiś Meksykanin, którego dostatni ubiór i pewne siebie zachowanie zdradzały zamożność i budziły szacunek. Osobą, do której skierowane było pytanie, był stary Murzyn, który siedział przed hotelem na ławce i oddawał się zgoła niesamowitej czynności. Wykonywał on jakieś niezwykłe ruchy palcami i rękoma i był tak zaabsorbowany swym dziwacznym zajęciem, że nie zwrócił nawet uwagi na pytanie Meksykanina.
Przybysz powtórzył jeszcze raz pytanie, a gdy to nie poskutkowało, zbliżył się do Murzyna i, nachyliwszy się do jego ucha, chciał jeszcze raz zapytać głośniej, gdyż wydawało mu się, że czarny obywatel nie dosłyszy. Stary Murzyn w dalszym ciągu poruszał rękoma i mruczał pod nosem z zapałem godnym lepszej sprawy:
— Diabeł porwać kota, a kot porwać nieszczęście, które grozić Massa Cody... — Zaintrygowany Meksykanin położył dłoń na ramieniu Murzyna i zapytał jeszcze raz:
— Czy Buffalo Bill zatrzymał się w tym hotelu?
Stary Murzyn zerwał się na równe nogi i zawołał z wściekłością:
— Pan zepsuć wszystko! Właśnie ja wypędzać diabła, a pan mi przeszkodzić!...
To rzekłszy Murzyn znów zasiadł na ławce i wrócił do swego niesamowitego zajęcia. Meksykanin wzruszył ramionami i wszedł do poczekalni hotelu. Siedział tu samotny portier, wygodnie oparty o poręcz fotela. W ręku trzymał wielki nóż i na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że ma on zamiar połknąć ostrą klingę, ale były to tylko pozory. Uważny obserwator stwierdziłby z łatwością że poczciwy ten człowiek używa swego noża jako wykałaczki.
— Czy Buffalo Bill zatrzymał się w tym hotelu? — zapytał znów Meksykanin.
Portier z niechęcią wydobył nóż z ust, przesunął go kilkakrotnie po rękawie, jak fryzjer który ostrzy brzytwę i rzekł flegmatycznie:
— Zgadł pan. Buffalo Bill wynajął u nas pokój. Czy pan chce się z nim zobaczyć?
— Tak.
Portier uniósł się nieco na krześle i, podnosząc głos, zawołał w stronę schodów, prowadzących na pierwsze piętro:
— Buffalo Bill! Przyszedł tu ktoś do pana!
Po chwili wywiadowca zjawił się w drzwiach sali jadalnej. Meksykanin pospieszył ku niemu z wyciągniętą ręką.
— Senor Cody! — zawołał z radością. — Nazywam się Juan Francisco... Przybywam z fortu Grand.
— Ach, więc pan jest Juanem Francisco — rzekł z uśmiechem Buffalo Bill. — Bardzo się cieszę, że pana poznałem. Czy ma pan do mnie jakąś sprawę?
— Chciałbym z panem porozmawiać na osobności — rzekł Meksykanin.
— Dobrze. Proszę za mną.
Buffalo Bill poprowadził gościa do swego pokoju, wskazał mu krzesło i podsunął pudełko cygar. Wywiadowca jednym spojrzeniem ocenił przybysza. Był to człowiek wysokiego wzrostu, zbyt wysoki może nawet jak na Meksykanina, o potężnych barach i wielkich rękach. Ubrany był bardzo dobrze i starannie. Twarz jego nie spodobała się jednak Królowi Granicy. Była to twarz człowieka, który z niejednego pieca chleb jadł. Przez policzek Meksykanina biegła wielka szrama.
— Czym mogę panu służyć? — zapytał Buffalo Bill, gdy Meksykanin zapalił cygaro.
— Przede wszystkim pragnę panu podziękować za wszystko, co pan dla mnie uczynił — rzekł gość.
— O, nie ma mi pan za co dziękować... — zaczął Cody, ale Meksykanin przerwał mu:
— Ależ tak!... Jest za co. To pan przecież rozbił bandę tych przeklętych Apaczów i uwięził ich białego przywódcę, Boston Jacka. To pan odzyskał moje złoto, które uważałem za bezpowrotnie stracone i pan odebrał Indianom konie, które kupiłem...
— Tak, tak... — rzekł niecierpliwie Cody. — Ale w jakiej sprawie przybył pan do mnie?
— Musze jeszcze raz wrócić do przeszłości — rzekł Meksykanin z uśmiechem. — Gdy Indianie zaatakowali mnie na drodze i obrabowali, uciekli szybko ze złotem i w swym pośpiechu pozostawili jakiś czarny worek. Zabrałem go z sobą i sprawdziłem jego zawartość.
— Co znajdowało się w tym worku? — zainteresował się Buffalo Bill.
— Czaszka ludzka — rzekł Meksykanin.
— Czaszka? — zdziwił się wywiadowca. — To zaczyna być interesujące.
— To bardzo ciekawe — rzekł Meksykanin. — Dlatego właśnie udałem się do fortu Grand i przekazałem czarny worek wraz z jego niesamowitą za-
wartością pułkownikowi Osborne. Pułkownik orzekł, że jest to czaszka wielkiego wodza Apaczów Narbony, którą Apacze uważają za wielki talizman, „totem“.
— Co zarządził pułkownik?
— Kazał przesłać czaszkę do Phoenix do gubernatora.
— Do gubernatora? — zdziwił się Cody. — A po co gubernatorowi potrzebna jest czaszka Narbony?
— Nie jest mu potrzebna, ale gubernator Brathwaite chciał zdobyć ten przedmiot tak sobie, dla zaspokojenia ciekawości Teraz, gdy wracam do domu, do Sonora, chciałbym zabrać ze sobą te czaszkę na pamiątkę. Przypuszczam, że gubernator odda mi ją...
— I ja tak przypuszczam, — rzekł Cody. — Wydaje mi się, że Brathwaite nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do tego przedmiotu.
— Tak, ale... czy nie mógłby mi pan dać listu polecającego do gubernatora, aby zechciał oddać mi ten przedmiot?...
— Dlaczego pan zw raca się w tej sprawie do mnie? — zdziwił się Buffalo Bill. — Powinien pan poprosić o list polecający pułkownika Osborne.
— Pułkownik odmówił mi...
— W takim razie i ja muszę panu odmówić. Widocznie pułkownik ma jakieś powody, o których ja nie wiem. Mam zbyt mało informacyj w tej sprawie, abym mógł panu pomóc, a zresztą...
W tej chwili ktoś mocno zapukał do drzwi.
— Proszę! — zawołał wywiadowca.
W drzwiach ukazała się głowa portiera.
— Znów przyszedł jakiś człowiek i dopytuje się o pana...
Buffalo Bill wstał i przeprosił Meksykanina.
— Wrócę do pana za chwilę — rzekł.
W przedpokoju stał jakiś Meksykanin o sympatycznej twarzy. Był ubrany po amerykańsku i tylko ozdobne sombrero było typowo meksykańskie.
— Senor Cody? — zapytał Meksykanin.
— To ja... — rzekł zdumiony Buffalo Bill.
— Przybywam z fortu Grand, aby panu podziękować — rzekł Meksykanin serdecznym tonem. — Jestem panu bardzo wdzięczny... Ach „mucho, mucho“!... (Bardzo, bardzo).
— A cóż ja takiego dla pana uczyniłem?
— Ach, prawda! Zapomniałem się przedstawić. Jestem Juan Francisco z Sonora...
— Oho!... — mruknął portier, który przysłuchiwał się tej rozmowie. — Mamy urodzaj na Juanów Francisco w tym roku...
— Jim — rzekł spokojnie Buffalo Bill do portiera. — Pilnuj tego pana i nie pozwól mu stąd wyjść pod żadnym pozorem. Ja zobaczę tymczasem, co stało się z jego imiennikiem.
Buffalo Bill wpadł na schody i po chwili pchnął drzwi swego pokoju. Pokój był jednak pusty. Juan Francisco Nr. 1 zniknął bez śladu.
Wywiadowca rzucił się do otwartego okna, ale nigdzie nie dostrzegł tajemniczego Meksykanina. Na piasku widniały jakieś ślady, ale zacierały się potem i znikały na ulicy. Buffalo Bill wyskoczył oknem i udał się do zagrody, w której znajdowały się konie.
Znalazł tu barona Wilhelma van Schnitzenhauser, który czyścił swego muła Toofera.
— Co się stało, Buffalo? — zapytał baron, widząc podniecenie przyjaciela.
— Szukam pewnego osobnika w meksykańskim kapeluszu.
— Z blizną na twarzy?
— Tak...
— W takim razie spóźniłeś się — rzekł baron. — Przed chwilą przybiegł tu tak szybko, jakby go goniło całe stado diabłów. Skoczył na konia i pogalopował precz. Jest już chyba bardzo daleko. A co on takiego uczynił?
— Powiedział, że jest Juanem Francisco, człowiekiem, który odzyskał za naszą sprawą 20 tysięcy dolarów.
— I chciał dać nam nagrodę?
— Nie. Nie o to chodzi — rzekł niecierpliwie Buffalo Bill. — W hotelu zjawił się jeszcze jeden Meksykanin, który również oświadczył, że jest Juanem Francisco. Pobiegłem do mojego pokoju, aby przepytać pierwszego gościa, ale ten znikł jak kamfora.
— To bardzo dziwne zachowanie — mruknął baron. — Co o tym sądzisz, Bill?
— Nie wiem jeszcze nic — odparł Cody. — Wrócę teraz do hotelu i wezmę tego drugiego na spytki.
Buffalo Bill i baron wrócili razem do hotelu.
— Gdzie jest Nick Wharton i Dziki Bill? — zapytał po drodze Cody.
— Udali się na konną przejażdżkę.
— A Mały Lampart?
— Nie mam pojęcia.
W przedpokoju zastali Meksykanina, siedzącego na krześle z przerażonym wyrazem twarzy. Obok niego stał portier Jim, który trzymał nad nim swój wielki nóż.
— Buffalo Bill! — zawołał Juan Francisco. — Co to ma znaczyć? Przybyłem tu jako prawdziwy caballero, aby podziękować panu za wszystko, a pan przyjmuje mnie w taki sposób... To jest oburzające!...
— Niech się pan nie przejmuje, amigo (przyjacielu)!... — roześmiał się Buffalo Bill. — Niestety byłem zmuszony przedsięwziąć tego rodzaju... środki ostrożności, ale mam wrażenie, że obecnie sprawa się zupełnie wyjaśniła. Wszystkiemu winien jest pewien osobnik, który przybył tu przed panem i przedstawił się jako Juan Francisco. Teraz pan rozumie, że...
— Drugi Juan Francisco?! — zawołał ze zdumieniem Meksykanin. — To niemożliwe!
Buffalo Bill w kilku słowach wyjaśnił sytuację. W miarę, jak mówił, na twarzy gościa pojawiał się wyraz coraz większego niepokoju.
— Jak wygląda ten człowiek? — zapytał, gdy Cody skończył mówić.
— Jest wysoki, wyższy od pana — rzekł Buffalo Bill. — Ma bliznę na policzku.
Juan Francisco zerwał się jednym skokiem na równe nogi. Był tak podniecony, że zapomniał nawet o groźnym nożu Jima.
— Madre mia! — zawołał. — To jest jakaś zmowa!... Teraz wszystko rozumiem!...
— Co to za zmowa? — zapytał Buffalo Bill. — Niech mi pan wszystko wyjaśni.
— Chcę z panem pomówić na osobności — oświadczył Meksykanin. — Wszystko panu wyjaśnię. Buffalo Bill skierował się wraz z Juanem Francisco i baronem do swego pokoju.
— Hola, Buffalo! — zawołał za nim Jim.
— Co takiego?
— Co uczynić, gdyby zjawili się tu jeszcze jacyś ludzie, nazywający się Juan Francisco?
— Zwiąż ich, Jim i zawołaj mnie... — uśmiechnął się Cody.
Buffalo Bill wskazał gościowi krzesło i rzekł:
— A teraz proszę mi wyjaśnić, który z was jest prawdziwym Juanem Francisco?
— Oczywiście, że ja! — wybuchnął Meksykanin. — Jeśli mi pan nie wierzy, niech się pan zapyta pułkownika Osborne. Bytem jego gościem w forcie Grand w ciągu trzech tygodni.
Ten, który tu był przed panem, mówił to samo.
— „Sangre de diablo“! — zawołał Meksykanin. — Ten drab kłamał jak pies! Według tego, co mi pan powiedział o jego wyglądzie, ten typ nazywa się Sangamon Charlie. Znają go wszyscy dobrze w forcie Grand i nikt nie może o nim powiedzieć dobrego słowa. Ten drab sprzedaje Apaczom whisky i pracuje na spółkę z wszystkimi bandytami Granicy. Boston Jack, który za pańską sprawa dostał się do więzienia, to jeden z jego przyjaciół.
Buffalo Bill znał się na ludziach i od razu poznał, że ma do czynienia z człowiekiem prawdomównym. Nie ulegało wątpliwości, że siedział przed nim prawdziwy Juan Francisco.
— Dobrze, senor Francisco — rzekł spokojnie wywiadowca. — Ale pozostaje jaszcze jedna sprawa do wyświetlenia. W jakim celu Sangamon Charlie przybył do mnie?
— Niech mi pan dokładnie powie, z czym do pana przyszedł, a będę może mógł udzielić panu wyczerpujących informacyj.
Buffalo Bill opowiedztał Meksykaninowi historię o czaszce wielkiego Narbony i o dziwnej prośbie rzekomego Juana Francisco. Na twarzy Meksykanina odmalowało się najpierw bezgraniczne zdumienie, a potem przerażenie.
— Por Dios! — zawołał. — Teraz dopiero rozumiem o co temu łotrowi chodzi!... Sangamon Charlie chce stanąć na czele bandy Apaczów. Wiem jednak, że i Lasca, córka Boston Jacka, również chce stanąć na czele tych czerwonoskórych łajdaków... Zanosi się na walkę między Sangamonem i Lascą. Ten drab będzie miał twardy orzech do zgryzienia, gdyż Lasca to prawdziwa tygrysica.
— Skąd pan o tym wie Francisco?
— Mówią o tym wszyscy w forcie — odparł Meksykanin. — Jeden z rannych Apaczów, których sprowadzono do fortu, powiedział o tym amerykańskim oficerom, od których ja się z kolei wszystkiego dowiedziałem.
— Dobrze, ale co ma z tym wszystkim wspólnego czaszka Narbony?
— Właśnie to jest najciekawsze — rzekł żywo Francisco. — Jeniec opowiedział, że to czaszka uchodzi wśród Apaczów za wielką świętość. To jest ich „totem“. Człowiek, który jest w posiadaniu tego „totemu“, może rozkazywać wszystkim Apaczom. Boston Jack dlatego trzymał ich żelazną ręką, ponieważ posiadał tę czaszkę. Apacz opowiadał, że robił on niesamowite rzeczy. Czaszka poruszała się na jego rozkaz... Diablo! To wszystko jest strasznie skomplikowane!..
— Boston Jack to sprytny drab i wymyślił sobie coś, aby pozyskać zaufanie i posłuszeństwo Indian — zauważył Buffalo Bill.
— Tak, ale to nie zmienia faktu, że Apacze ślepo wierzą człowiekowi, w którego roku znajduje się ich „totem“. Dlatego właśnie oddałem tę czaszkę gubernatorowi. To, co powiedział rzekomy Francisco, jest prawdą. Znalazłem worek z czaszką po napadzie na mnie i oddałem go najpierw pułkownikowi, a potem gubernatorowi. W ten sposób chciałem unieszkodliwić Lascę i Sangamona Charlie. Gdy czaszka znajduje się w ręku gubernatora, nie mają oni żadnego wpływu na Indian.
— Słusznie — rzekł Buffalo Bill. — Więc Samgamon Charlie chciał odebrać „totem“ od gubernatora, posługując się moim listem polecającym... To był niezły pomysł, ale...
Nagle drzwi uchyliły się i ukazała się w nich głowa Małego Lamparta.
— Ugh! — rzekł młody Indianin. — Przyniosłem „mówiący papier“ z poczty dla Pae-has-ka.
Buffalo Bill odebrał od swego młodego przyjaciela list, rozerwał kopertę i zagłębił się w czytanie. Na twarzy wywiadowcy odmalowało się zdumienie.
— Stało się! — zawołał. — Czaszka nie znajduje się już w gabinecie gubernatora w Phoenix!... Gubernator donosi mi, że spełnia moją prośbę, zawartą w liście... Jakiś młody Meksykanin, zaopatrzony w list, pochodzący rzekomo ode mnie, zgłosił się do gubernatora Brathwaita i odebrał worek z cennym talizmanem. Przypuszczam, że ten młody Meksykanin również pretenduje do objęcia stanowiska Boston Jacka...
— Pokaż mi ten list, — rzekł baron.
Buffalo Bill wręczył kartkę papieru Wilhelmowi, który przeczytał, co następuje:
„Drogi Cody!
Zawiadamiam Pana, że Pański młody przyjaciel odebrał już ode mnie ten przeklęty worek z czaszką. Chciałem go wrzucić do rzeki, ale jestem zadowolony, że pan potrafi uczynić z niego użytek. Pański przyjaciel powiedział mi, że czaszka Narbony może stać się w pańskich rękach doskonalą bronią przeciwko niejakiemu Sangamowi Charlie i córce Boston Jacka. Chciałbym, żeby się Panu udało sprowadzić Apaczów do ich rezerwatu. Ściskam Pańską dłoń
Brathwaite“.
Nagle drzwi uchyliły się i ukazała się w nich siwa głowa i czarna twarz starego Murzyna.
— Co się stało, wuju Gusie? — zapyta! Buffalo Bill z uśmiechem.
Hannibal Augustus Mark Antoni Jones, zwany krótko wujem Gusem, służył wiernie Buffalo Billowi. Odprawiał wciąż skomplikowane czary, aby uchronić „Massa Cody“ przed nieszczęściem i wpływami złych duchów. Stary Murzyn wszedł teraz do pokoju, zasiadł uroczyście na krześle i począł niesamowicie przewracać oczami.
— On jest chory!... — zawołał ze współczuciem baron.
— Nie — odparł poważnie Murzyn. — Moja nie być chora. Moja widzieć... Mnóstwo zabardzo widzieć... Ciągle odpędzać złe duchy od Massa Cody. Złe duchy krążyć, jak muchy koło beczka z miodem. Teraz widzieć ważne rzeczy!...
— Co takiego widzisz? — zapytał z uśmiechem Buffalo Bill.
— Dobre duchy powiedzieć mi. że młody „greaser“ przyjechać tu na karym koniu...
Wygłosiwszy te słowa wuj Gus majestatycznym krokiem opuścił pokój.
— Diablo! — zawołał Juan Francisco. — Co on opowiada?
— O, wuj Gus lubi opowiadać takie historyjki... — zaczął Buffalo Bill, ale Meksykanin przerwał mu okrzykiem zdumienia.
Francisco siedział przy oknie i nagle wyciągnął rękę w kierunku drogi. Buffalo Bill zbliżył się do okna i spostrzegł na drodze jakiegoś jeźdźca w stroju meksykańskim, który galopował na karym koniu w stronę miasta.
Buffalo Bill wybuchnął śmiechem.
— To nie są czary, senor Francisco — rzekł spokojnie. — Wuj Gus zauważył tego jeźdźca z werandy i natychmiast przybiegł tu, aby popisać się swymi czarami.
Po pewnym czasie zapukano znów do drzwi i do pokoju wszedł Jim.
— Znów jakiś „greaser“... — mruknął.
— Czy nazywa się również Juan Francisco? — zapytał Cody.
— Nie podał mi swego nazwiska, ale chce się z panem zobaczyć — rzekł Jim.
W przedpokoju hotelowym czekał na Buffalo Billa jakiś młody Meksykanin o pciągającej powierzchowności. Usiadł spokojnie na krześle i zapalił papierosa, a czarny worek, który przyniósł z obą, położył na kontuarze.
— Senor Cody? — zapytał miłym głosem.
— Tak.
— Nazywam się Manuel Silva senor. Jestem obcym w tym mieście, ale, niech mi pan wierzy, że jestem przyjacielem prawa i porządku.
— Pan mówi dobrze po angielsku, Silva — zauważył Buffalo Bill.
— Tak. — rzekł młodzieniec, otaczając się kłębami błękitnego dymu. — Spędziłem wiele czasu na północ od Rio Grande.
Buffalo Bill nie mógł się oprzeć wrażemu, że widział już gdzieś tę twarz i że znał ten głos.
— Gdzie pan mieszka, senor? — zapytał.
— Pracuję w kopalni miedzi w Globe.
— Czym mogę panu służyć?
— Słyszałem o zlikwidowaniu przez pana bandy Czerwonoskórych na której czele stał niejaki Boston Jack. Wiem, że Sangamon Charlie chce stać się jego następcą. Mam wiele powodów, dla których nienawidzę tego człowieka. Gdyby pan zdecydował się wyruszyć przeciwko niemu, gotów jestem stanąć u pana boku.
— Mam istotnie zamiar wszcząć akcję przeciwko Sangamonowi Charlie — rzekł Buffalo Bill — ale nie mogę pana zabrać. Jest pan jeszcze bardzo młody, a wyprawa może być niebezpieczna.
Na ławce w przedpokoju siedziało dwóch rosłych cowboyów, którzy wybuchnęli gromkim śmiechem.
— Ha, ha, ha!... — śmiał się jeden. — Ten młodzik chce walczyć z bandytami!... Mógłby się jeszcze skaleczyć...
— Albo zabrudzić ten haftowany kapelusik!... — dodał drugi.
Młody Meksykanin odwrócił się gwałtownie i szybko wydobył sztylet.
— Nie radze wam drwić ze mnie!... — zawołał z wściekłością.
— Oho!... — zawołał jeden z cowboyów. — Ten caballero chce nas posiekać w kawałki... Och, och, jak strasznie się boję!...
— Nie mieszajcie się do nieswoich spraw — uciął ostro Buffalo Bill. — Jeżeli nie będziecie siedzieli cicho, wyrzucę was!
— Ci ludzie nie znają mnie — mruknął Silva. — Niech mi pan wierzy Buffalo Bill, że umiem walczyć.
— W czym może mi pan pomóc?
— Mogę panu wskazać miejsce, w którym ukrywa się Sangamon Charlie.
Buffalo Bill przeszył wzrokiem swego interlokutora.
— Pan zna jego kryjówkę?
— Tak.
— W jaki sposób zdobył pan tę informację, skoro mieszka pan w Globe? — zapylał podejrzliwie wywiadowca.
— Opuściłem Globe przed pewnym czasem..
— Czy wie pan również gdzie znajduje się obecnie Lasca, córka Boston Jacka?
— Oczywiście!
— Czy pomoże mi pan w ujęciu tych dwojga osób?
— Czekam na pańskie rozkazy, Cody!
Nagle Jim, który siedział za kontuarem, zerwał się z miejsca i zawołał:
— Hej, Cody!... Co się dzieje z tym workiem? Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby worek zachowywał się w ten sposób!...
Buffalo Bill odwrócił się i spostrzegł ze zdumieniem, że czarny worek, który Silva położył na kontuarze, porusza się niesamowicie.
— Co to ma znaczyć, Silva? — zapytał Cody.
Meksykanin roześmiał się.
— W tym worku znajduje się grzechotnik — rzekł. — Mój wujek, który mieszka w Globe, prosił mnie, abym mu przyniósł grzechotnika. Biedny wujaszek cierpi na reumatyzm i uważam, że nie ma na tę chorobę lepszego lekarstwa jak sadło wężowe.
— A to ci dopiero! — zawołał Jim. — Trzeba było zabić bestię, a nie wozić ją żywcem.
— To jest już moja sprawa — rzekł sucho młodzieniec. — A więc, jak powiedziałem, Cody, gotów jestem wskazać panu kryjówkę Sangamona Charlie i pomóc w jego ujęciu.
Buffalo Bill nie miał pełnego zaufania do dziwnego młodzieńca, ale postanowił wydobyć z niego jakieś informacje.
— Czy kryjówka bandyty znajduje się daleko stąd? — zapytał.
— W górach na południe od Adobe Wells, niedaleko drogi do fortu Grand.
— Kiedy możemy wyruszyć? — zapytał Buffalo Bill.
— Więc pan pojedzie ze mną? — ucieszył się Silva.
— Tak.
— Bueno! Pojedziemy po obiedzie. Musimy się pośpieszyć, gdyż Sangamon Charlie może się ulotnić przed naszym przybyciem.
— Dobrze. Pojedziemy po południu. Musi pan jednak...
Buffalo Bill nie mógł dokończyć, gdyż w tej chwili wydarzył się niezwykły incydent, którego bezpośrednim powodem był Jim.
Jim lubił psie figle. Podczas gdy wywiadowca rozmawiał z młodym Meksykaninem, Jim pomyślał, że możnaby wypuścić węża z worka i natychmiast wprowadził swój zamiar w czyn. Pochylił się nad workiem i rozwiązał sznurek.
Następnie Jim, jakby nigdy nic, usiadł spokojnie na swym krześle i z niecierpliwością oczekiwał pojawienia się węża. Wąż jednak nie ukazywał się. Worek począł zachowywać się w sposób zgoła niesamowity. Poruszał się coraz bardziej, aż wreszcie z jej wnętrza wytoczył się jakiś okrągły białawo-żółty przedmiot i z trzaskiem upadł na podłogę.
Jim wydał okrzyk przerażenia, a dwaj ludzie, którzy siedzieli na ławce, uciekli szybko jeden drzwiami, a drugi oknem. Przerażenie ich było uzasadnione, gdyż z worka wypadła czaszka, która poruszała się po podłodze w tajemniczy sposób, szczerząc zęby w straszliwym uśmiechu.
Manuel Silva rzucił się z nożem w ręku w kierunku Jima, ale Buffalo Bill wytrącił mu nóż z ręki i obezwładnił go.
— Spokojnie, Silva! — zawołał Buffalo Bill. — A więc to pan jest tym tajemniczym człowiekiem, który odebrał od gubernatora czaszkę Narbony, posługując się sfałszowanym listem ode mnie... Teraz porozmawiamy trochę o tej czaszce!..
— Ta czaszka jest moja! — zawołał Meksykanin dziwnie cienkim głosem.
— Co to ma znaczyć? — zawył z przerażeniem Jim, któremu oczy wylazły na wierzch.
— To jakaś sztuczka, Jim, — rzekł spokój nie Buffalo Bill. — Podnieś to i włóż z powrotem do worka.
Jim zbliżył się do czaszki, ale ta odsunęła się szybko od niego. Jim stanął jak wryty, a czaszka potoczyła się w jego stronę, kłapiąc zębami.
— Niech mnie oskalpują!... — zawołał Jim, drżąc jak liść. — Nie dotknę tego za żadne skarby świata!...
Tymczasem Buffalo Bill trzymał Silvę mocno za ręce. Młody Meksykanin wydzierał się ze wszystkich sił, ale Buffalo Bill nie zwalniał chwytu. Nagle za nim rozległ się głuchy stuk padającego ciała i przekleństwo Jima. Buffalo Bill odwrócił się raptownie i ujrzał człowieka ze szramą na policzku, który jednym ciosem powalił Jima na ziemię, chwycił czaszkę pod pachę i grożąc rewolwerem, usiłował uciec.
— To Sangamon Charlie! — zawołał Silva. — Trzymać go!...
— Precz z drogi! — zawołał Sangamon. — Będę strzelał!...
Jim, który leżał na ziemi, potoczył się pod nogi uciekającego, ale Sangamon Charlie przeskoczył przez niego i ruszył ku drzwiom. Buffalo Bill zrozumiał, że Sangamon Charlie jest w tej chwili ważniejszy od Silvy, odrzucił więc młodzieńca ku ścianie i rzucił się za uciekającym.
Tymczasem Jim powstał z trudem i zataczając się, począł biec naprzód. Otrzymał on od uciekającego bandyty potężny cios w szczękę, a potem silne kopnięcie w głowę, tak że był nieco zamroczony. Wpadł więc na Buffalo Billa, a ponieważ wydawało mu się, że schwytał bandytę, uczepił się wywiadowcy jak pijawka i nie puszczał go.
Podczas gdy Buffalo Bill starał się wszelkimi siłami uwolnić od uścisku Jima, z pokoju przybiegli zwabieni hałasem baron i Juan Francisco.
— Zajmij się tym chłopcem! — zawołał do barona Cody, który uwolnił się wreszcie z rąk Jima.
Buffalo Bill wpadł jak bomba do sali jadalnej, gdzie znajdował się tylko służący Chińczyk, który mozolnie podnosił się z podłogi. Widać było, że i on znalazł się na drodze uciekającego bandyty.
— Gdzie uciekł ten człowiek? — zapytał szybko Buffalo Bill.
— Uciekł przez kuchnię... — wyjąkał Chińczyk.
Buffalo Bill rzucił się przez drzwi kuchenne na podwórze, ale usłyszał już tylko oddalający się tętent kopyt końskich. Galopowały dwa konie. Jednego z nich dosiadał Sangamon Charlie, a na drugim znajdował się Mały Lampart, który właśnie znajdował się w zagrodzie i na widok uciekającego bandyty, rzucił się za nim w pościg.
Cody wrócił szybko do sali jadalnej, gdzie znalazł Chińczyka, który stał oparty o mur i pocierał sobie szczękę.
— Skąd wziął się ten człowiek, Yip? — zapytał Buffalo Bill.
— On wyskoczyć z komórki — rzekł Chińczyk słabym głosem. — On wpaść do tamtego pokoju, uderzyć mocno biedny Chińczyk i uciec prędko, prędko... Złamać może podbródek biednemu Chińczykowi...
— Kiedy ten drab schronił się do komórki? — zapytał Buffalo Bill.
— Ja nie wiedzieć, nie widzieć go przedtem...
Buffalo Bill wrócił do przedpokoju, gdzie Jim opowiadał o wszystkim grupie ludzi, która zebrała się z ulicy. Na krześle pod ścianą siedział Silva, którego baron teroryzował rewolwerem. Do Codyego zbliżył się jakiś mały człowieczek i rzekł:
— Jestem szeryfem tego okręgu. Nazywam się Dingle. Co tu się stało i w czym mogę być panu pomocny?
— Teraz nie potrzeba mi żadnej pomocy — uśmiechnął się Buffalo Bill. — Gdyby pan był tu przed dziesięcioma minutami, mógłby pan się przydać. Tymczasem może pan zechce poprosić tych obywateli, aby opuścili salę.
Szeryf zarządził opuszczenie pokoju, a tymczasem Buffalo Bill, baron, Francisco i Silva udali się do pokoju Codyego. Buffalo Bill opowiedział pokrótce o wszystkim, co wydarzyło się w przedpokoju.
— Teraz wszystko stracone! — zawołał Silva z wściekłością. — Sangamon Charlie ma czaszkę Narbony i stanie na pewno na czele Apaczów!... Gdybym ja zdobył tę czaszkę i zachował ją, mógłbym oddać Buffalo Billowi nieocenione przysługi..
— Pan oszukał gubernatora i zdobył czaszkę podstępem — rzekł surowo Cody.
— To nie ma teraz najmniejszego znaczenia! — zawołał Meksykanin. — Wszystko stracone!
— Kiedy pan napisał sfałszowany list do Brathwaitea?
— Przed dwoma dniami w hotelu w Phoenix. A skąd pan wie, Buffalo, że to ja właśnie jestem autorem tego listu?
— Otrzymałem dziś od gubernatora list — odparł Buffalo Bill. — Pan opowiedział mi dzisiaj wiele historyjek o sobie, Silva, ale nie wierzę panu absolutnie. A teraz proszę mi powiedzieć prawdę. Wiem, że znam pana. Widziałem pana kiedyś. Proszę mi powiedzieć gdzie i kiedy to było?
— Spotkał mnie pan w Adobie Wells — odparł rzekomy młodzieniec. — Jestem Lasca, córka Boston Jacka. Sangamon Charlie jest naszym wspólnym wrogiem.
Lasca była córką bandyty Boston Jacka i matki Meksykanki. Buffalo Bill toczył walkę z białym renegatem Boston Jackiem i uwięził go, ale przyrzekł bandycie, że nie będzie prześladował jego córki, która również brała udział w działalności ojca.
— Lasca — rzekł poważnie Buffalo Bill. — Przyrzekłem pani ojcu, że nie będę pani prześladował, ale pani postępowanie zmusza mnie do aresztowania jej. Nie przypuszczałem, że będzie pani usiłowała znów nawiązać kontakt z Apaczami.
Lasca milczała zawzięcie i nerwowo paliła cienkiego papierosa.
— Nie wiem, co panią skłania do takiego postępowania — ciągnął Buffalo Bill. — Czy młoda dziewczyna, taka jak pani, nie może zdecydować się na prowadzenie innego życia? Co panią czeka, jeśli ma pani zamiar spędzić życie wśród dzikiej hordy Apaczów?
— Nie chciałam wracać do Apaczów! — zawołała dziewczyna z ogniem. — Ale gdy dowiedziałam się, że Sangamon Charlie zamierza stanąć ma czele bandy, zrozumiałam, że moim obowiązkiem jest temu przeszkodzić. Wie pan, Cody, że gdy mój ojciec stał na czele Apaczów, banda ograniczała się tylko do rabunku. Boston Jack nie pozwalał nikogo zabijać... Niech pan sobie teraz wyobrazi, że Sangamon Charlie stanie na czele tej bandy dzikusów! Jestem pewna, że cały kraj stanie w ogniu... Ten łotr nie będzie oszczędzał nikogo.
— Dlaczego Apacze czczą tę czaszkę jako „totem“? — zapytał Cody.
— Nie wiem... — rzekła niepewnie Lasca.
— W jaki sposób ojciec pani stracił ten talizman?
— Jeden z Indian, który miał worek z czaszką przytroczony do siodła, zgubił go podczas napadu na Juana Francisco — odparła dziewczyna. — Mój ojciec wysłał wtedy Indianina do domu gubernatora, aby odebrał „totem“, ale pan schwytał tego Indianina. Potem, gdy mój ojciec został aresztowany, Sangamon Charlie postanowił zdobyć czaszkę za wszelką cenę, aby móc stanąć na czele Indian.
— A więc pani chciała zdobyć czaszkę, aby uniemożliwić Sangamonowi jego niecne zamiary?
— Tak.
— I przypuszcza pani, że posiadacz „totemu“ może nakazać Apaczom powrót do ich rezerwatu?
— To jest zupełnie pewne. Indianie wierzą, że człowiek, posiadający talizman, przekazuje im rozkazy wielkiego wodza Narbony.
— A czy przypuszcza pani, że jeszcze teraz można wydrzeć talizman z rąk Sangamona Charlie?
— Może już być za późno... — szepnęła dziewczyna.
— Czy chce mi pani pomóc w walce z Sangamonem? Czy nie boi się pani?
— Nie boję się nikogo i niczego! — zawołała Lasca. — Będę szczęśliwa, jeśli pozwoli mi pani wyruszyć na wyprawę!...
— Zaryzykuję — rzekł spokojnie Cody.
— Ucieknę, jeśli będę chciała — rzekła rezolutnie Lasca.
— Przed ujęciem Sangamona Charlie? — uśmiechnął się Buffalo Bill.
— Nie. Dopóki „totem“ znajduje się w jego ręku, nie mogę być pewna życia.
— Jest pani tylko częściowo wolna, Lasca — rzekł poważnie Buffalo Bill. — Właściwie jest pani aresztowana, ale daję pani zupełną swobodę, na czas akcji przeciwko bandycie. Potem zobaczymy.
Nagle spod łóżka wytoczyła się jakaś ciemna kula, w której wywiadowca poznał wuja Gusa. Stary Murzyn rozejrzał się dokoła, powstał i z poważnym wyrazem twarzy oświadczył:
— Przez cały czas moja zaklinać złe duchy, aby nie zrobić nic złego Massa Cody...
Mały Lampart wrócił po godzinie i opowiedział Buffalo Billowi wiele dziwnych rzeczy. Ścigał on Sangamona Charlie przez wzgórza i prerię, ale bandyta miał dobrego konia i młody Indianin nie mógł go dogonić.
Sangamon strzelał za siebie, ale żadna z kul nie była celna. Nagle wśród wzgórz ukazał się oddział Apaczów, który zwrócił się z wrogim okrzykiem w stronę białego. Gdy jednak Sangamon Charlie pokazał Apaczom czaszkę, ci wydali okrzyk radości i natychmiast otoczyli go wśród objawów przyjaźni. Mały Lampart wrócił więc do Solomonsville.
Gdy koń Małego Lamparta wypoczął nieco. Buffalo Bill, baron, Lasca i młody Indianin ruszyli w drogę. O zmroku mały oddział znajdował się przed grzbietem pagórków. Lasca, która znała cała okolicę nawylot, posuwała się przodem.
Po dwóch godzinach jazdy przez górzystą krainę, nasza czwórka znalazła się u wejścia do ponurego kanionu.
— Jesteśmy już blisko — rzekła Meksykanka.
— Ugh!... — mruknął Mały Lampart. — To Lost Burro Canon...
— Tu ukryli Indianie zrabowane konie — rzekł Buffalo Bill. — Tutaj też znajdowała się kryjówka, służąca Apaczom za skład broni i amunicji.
— I w tym samym kanionie odkryłam kryjówkę Sangamona Charlie — rzekła Lasca.
Nasza czwórka skierowała się w milczeniu poprzez kanion. W pewnej chwili Lasca zatrzymała konia i rzekła cicho:
— Kryjówka bandyty znajduje się już bardzo blisko. Jeśli będziemy się posuwać w dalszym ciągu, Sangamon może nas zauważyć i umknąć, albo zaalarmować swych Apaczów...
— W takim razie pójdę naprzód pieszo z Małym Lampartem — rzekł Buffalo Bill. — Baron pozostanie tu z panią.
Buffalo Bill i młody Indianin ruszyli cicho naprzód i po kilkunastu minutach dotarli do brzegu wąwozu. Znajdował się tu wielki kamień, którego powierzchnia była zupełnie płaska i wygładzona.
Mały Lampart wyciągnął przed siebie ręce i począł poomacku szukać w ciemnościach. Nagle Buffalo Bill usłyszał gardłowy okrzyk swego czerwonoskórego przyjaciela. Ręka Małego Lamparta dotknęła ramienia wywiadowcy i Codv poczuł, że Indianin prowadzi go naprzód.
Czarne oczy Małego Lamparta świeciły jak dwa rozżarzone węgle, gdy rzekł do swego Pae-has-ka:
— Niech mój biały brat zapali zapałkę... Cody zapalił zapałkę i ujrzał, że znajduje się w wielkiej jaskini. Mały Lampart znalazł w kącie suchą gałąź, nasyconą żywicą, która widocznie służyła mieszkańcom pieczary jako pochodnia. Indianin zapalił pochodnię i w jej świetle Buffalo Bill mógł dokładnie obejrzeć jaskinię.
Była ona dość wysoka i bardzo obszerna. W ścianach jej, wykutych w skale, znajdowało się wiele strzelnic i Cody zrozumiał, że grota mogła służyć w razie potrzeby za doskonałą twierdzę...
Pod ścianami stało kilkadziesiąt zbitych z desek pryczy, na których widać było derki i wiązki trawy. Kilka nieudolnie sklecanych krzeseł i wielki stół dopełniały umeblowania. Grota była zupełnie pusta i nic nie wskazywało na to, że Apacze znajdują się w pobliżu.
— Nie ma ich — rzekł cicho Mały Lampart.
Mały Lampart stanął na czatach u wejścia do jaskini, a Buffalo Bill czynił poszukiwania. Nagle Indianin wydał cichy okrzyk. Buffalo Bill zbliżył się do wyjścia. Mały Lampart wyciągnął rękę przed siebie i wywiadowca ujrzał w oddali łunę ogniska.
— Niech mój mały brat posłucha... — szepnął Indianin.
Buffalo Bill wytężył słuch i niebawem doszedł go odgłos dalekich okrzyków.
— Apacze, — oświadczył spokojnie Mały Lampart.
— A gdzie są Apacze, tam musi być i Sangamon Charlie, — dodał Buffalo Bill. — Musimy go znaleźć, synu.
— Ugh!... Apacze są na stoku kanionu.
Wywiadowca i Indianin znaleźli się po chwili na brzegu kanionu, skąd mogli dokładnie widzieć okolicę, skąpaną w blasku księżyca. Jeszcze kilka kroków po wąskiej, kamienistej ścieżce i obaj nasi przyjaciele mogli wyjrzeć za brzeg wąwozu. Oczy ich uderzył dziwaczny widok.
Na środku wielkiej płaszczyzny widniało wielkie ognisko, dokoła którego tańczyło kilkudziesięciu Indian. Ich półnagie postacie były pełne dzikości. Wśród skał unosiły się dźwięki ich ponurej pieśni.
Apacze tańczyli straszliwy „taniec walki“. Krążyli dokoła ogniska z wielkimi nożami w zębach, a gdy docierali do niewielkiego wzniesienia obok płomienia, każdy z nich wyciągał broń z pomiędzy zębów i z dzikim okrzykiem raził nią wyimaginowanego wroga.
W pewnej odległości od ogniska, w środku kręgu pląsających Indian, siedział na kamieniu Sangamon Charlie. Przed nim na ziemi leżała tkanina meksykańska, zwana „serape“. Bandyta siedział zupełnie nieruchomo, z wzrokiem utkwionym w „serape“, a Apacze pożerali wzrokiem jego postać i ów skrawek kolorowej materii.
Tymczasem \taniec Indian stawał się co raz gwałtowniejszy, a okrzyki co raz dziksze. Wreszcie jeden z wojowników zatrzymał się przed siedzącym nieruchomo białym i z rozmachem cisnął nóż w jego kierunku. Sangamon Charlie nie drgnął nawet. Indianie, jeden po drugim, poczęli rzucać swe noże w kierunku białego i niebawem kilkadziesiąt ostrzy tkwiło w ziemi dokoła bandyty.
Następnie Indianie podnieśli swe noże i powtórzyli swe niesamowite ćwiczenie, tym razem z oszczepami, Buffalo Bill wiedział, że ostrza tych oszczepów nasycone są jadem grzechotników. Sangamon Charlie siedział spokojnie w kręgu rozszalałych dzikusów. Był zupełnie spokojny i opanowany. Wiedział, że Apacze nie uczynią żadnej krzywdy posiadaczowi czaszki Wielkiego Narbony.
Wreszcie ostatni oszczep został utkwiony w ziemi i Indianie zasiedli dokoła ogniska, otaczając ze wszystkich stron Sangamona Charlie. Ten spokojnie wydobył z kieszeni fajkę, nabił ją i zapalił. Palił spokojnie dłuższą chwilę, poczem wytrząsnął popiół z fajki.
Indianie nie spuszczali z niego oczu. Nagłym ruchem biały odrzucił „serape“. Z piersi Apaczów wydarł się głuchy pomruk. Na ziemi spoczywała czaszka Wielkiego Narbony...
Zapadła znów cisza, wśród której słychać było tylko trzask gałęzi, płonących w ognisku. Nagle wśród Apaczów znów dał się słyszeć głuchy pomruk. Czaszka zaczęła się poruszać.
Wstrząsnęło nią najpierw lekkie drganie, a potem poczęła się kołysać miarowo z boku na bok. Wreszcie ruch czaszki stał się gwałtowny i poczęła się toczyć naprzód i w tył.
Apacze patrzyli na to widowisko jak urzeczeni z wybałuszonymi oczyma i otwartymi ustami. Czaszka potoczyła się do stóp Sangamona Charlie, który wydał przenikliwy okrzyk, poczem podniósł czaszkę i ukrył ją pod „serape“.
Sangamon Charlie dał znak ręka, że chce mówić. Apacze znów umilkli i bandyta wygłosił do nich długie przemówienie w dziwnym narzeczu, złożonym z hiszpańskiego, angielskiego i kilku słów indiańskich.
— Apacze!... — zawołał Sangamon. — Wielki Duch przemawia przez usta Wielkiego Narbony! Nie możecie słyszeć jego głosu, ale ja zostałem wybrany, aby wam obwieścić wolę wielkiego wodza!... Oto, co rozkazał mi Wielki Narbona: Apacze nie powinni pozostawać w Adobe Wells. W całym kraju dokoła czekają was obfite łupy i wiele skalpów. Na północy są bogate osady, wiele stad koni i bydła i wiele pięknych skalpów. Dlaczego wojownicy z dzielnego plemienia Narbony mieli by zostać w biednych okolicach południa?... Gdy księżyc ukaże się jeszcze dwukrotnie na niebie, Apacze ruszą pod wodza Sangamona Charlie na północ po bogactwa białych osadników. Oto, co obwieścił mi Wielki Narbona.
Apacze wydali okrzyk zadowolenia.
— Bracia moi! — zawołał znów bandyta. — Będziemy walczyli z bladymi twarzami, będziemy zdobywali obfite łupy, będziemy...
Nagle w głębi kanionu rozległ się przeraźliwy okrzyk i tętent konia. Charlie odwrócił się z szybkością pantery, a wojownicy chwycili za broń. Buffalo Bill i Mały Lampart nie wiedzieli co się stało, ale skryli się szybko za skałami i wycofali się ostrożnie tą samą ścieżką, po której wdarli się na zbocze.
Buffalo Bill przeczuwał co się stało. Zrozumiał od razu, że Lasca uciekła spod opieki barona, który wydał właśnie ów przenikliwy okrzyk. Ale nie było czasu na rozmyślania, gdyż Cody i Mały Lampart znajdowali się sami w pobliżu kilkudziesięciu rozwścieczonych Apaczów, którzy na rozkaz swego nowego wodza gotowi byli na wszystko.
Obaj wywiadowcy zsunęli się szybko po zboczu i poczęli biec w kierunku miejsca, gdzie zostawili barona. Lascę i konie. Indianie biegli tymczasem na wszystkie strony, wrzeszcząc w niebogłosy.
Buffalo Bill i Mały Lampart przybyli wreszcie na miejsce. Nie było tu ani Lasci, ani barona, ani ich koni. Stały tu tylko konie Codyego i Indianina.
— Przewidywałem to, — rzekł spokojnie Buffalo Bill. — Dziewczyna uciekła, a baron ruszył za nią w pościg. Jeśli wpadną w ręce Apaczów... Na koń, Lamparcie!...
Obaj wywiadowcy skoczyli na konie, a tymczasem wrzaski Indian stały się głośniejsze i brzmiała w nich teraz nuta triumfu. Apacze musieli schwytać kogoś. Nagle Gody gwałtownie zatrzymał konia. W oddali dał się słyszeć jakiś tętent.
— Czy to baron, czy Lasca? — rzekł z niepokojem Buffalo Bill.
— To baron. — rzekł Mały Lampart. — To nie tętent konia, lecz jego muła Toofera.
Z za zakrętu wąwozu wypadł jak bomba jakiś jeździec, który strzelał naoślep na wszystkie strony, wołając:
— Z drogi, psy!... Powystrzelam was wszystkich!...
— Hej, baronie! — zawołał Buffalo Bill. — Nie strzelaj do przyjaciół!...
— Do stu tysięcy bomb! — zagrzmiał baron. — Dzięki Bogu, że was spotkałem, chłopcy!... Tam, w górze kanionu, jest więcej dzikich, niż pcheł na starym psie... Musiałem uciekać jaknajpredzej...
— Co się stało, baronie? — zapytał Buffalo Bill.
— Miałem nieprzyjemności... — mruknął Wilhelm niechętnie. — Szczęście nie dopisało mi tym razem...
— Czy Lasca uciekła?
— Niestety, tak! — zawołał Wilhelm. — Ta dziewczyna jest sprytna, jak diablica. Gdyby to był mężczyzna...
— Opowiedz nam. co się stało, — rzekł Buffalo Bill.
— Udała omdlenie i poczęła wzywać pomocy. Pobiegłem szybko do źródła po wodę, a gdy wróciłem, dziewczyny już nie było. Wsiadła na konia i odjechała szybko. Dosiadłem mojego dzielnego Toofera i ruszyłem za nią w pościg. Niestety, Indianie przeszkodzili mi w tym i musiałem sam uciekać przed nimi.
Mały Lampart mruknął coś pod nosem z niechęcią. Indianin czuł urazę do barona, że ten pozwolił się wyprowadzić w pole przez „squaw“. Buffalo Bill podzielił się z baronem swymi spostrzeżeniami i począł się z nim naradzać nad sytuacją.
— W takim razie znajdujemy się wśród Apaczów. — rzekł baron. — Co mogło się stać z tą dziewczyną? Przecież ona pogalopowała wprost na Indian.
— Jeśli ja schwytali Apacze, sprawa będzie bardzo ciężka, — rzekł Buffalo Bill. — Teraz, gdy Sangamon Charlie jest w posiadaniu „totemu“, Indianie uczynią wszystko na jego rozkaz. Życie dziewczyny jest w niebezpieczeństwie.
— To prawda... — mruknął baron. — Wpadła, jak z deszczu pod rynnę, albo jak mówią, z patelni w ogień.
— Musimy jej pomóc, — oświadczył Buffalo Bill. — Może szczęście uśmiechnie się do nas. Musimy i tak wystąpić przeciw Sangamonowi. gdyż zamierza on poprowadzić Apaczów na ścieżkę wojenną przeciw bladym twarzom. Słyszeliśmy wraz z Lampartem jego przemówienie do Indian. Dałbym wiele w tej chwili, żeby Nick Wharton i Dziki Bill byli tu razem z nami... Jest nas tylko trzech przeciwko czterdziestce dobrze uzbrojonych i gotowych na wszystko dzikusów. Ale teraz do dzieła! Musimy przede wszystkim dowiedzieć się, co się dzieje w obozie Indian. Mały Lampart zostanie tu i będzie pilnował koni, a my, baronie, udamy się pieszo na wywiad. Gdy zobaczysz, że Indianie zbliżają się, Lamparcie, ukryjesz się wraz z końmi w zagrodzie, w której dawniej były skradzione konie.
Buffalo Bill i baron poczęli posuwać się ostrożnie naprzód. Dotarli wreszcie do tego samego miejsca, z którego Cody przedtem obserwował Apaczów, ale w kotlinie było pusto i cicho.
— Oddalili się. — rzekł baron. — Widocznie schwytali dziewczynę i uciekli z nią.
Buffalo Bill nie podzielał jednak opinii swego przyjaciela. Indianie napewno domyślali się, że inni biali również znajdują się w pobliżu ich kryjówki i napewno myszkowali wśród skał, poszukując nowych ofiar. Mimo to dokoła panowała zupełna cisza. Buffalo Bill skierował się w stronę jaskini, którą przedtem odkrył wraz z Małym Lampartem.
— Pst... — szepnął nagle baron.
W jednym z otworów w murze skalnym ukazało się nagle światełko.
— Skąd to światło?... — szepnął baron.
— Z kryjówki bandytów... — odparł szeptem Buffalo Bill.
— A więc Indianie ukryli się tu?
Buffalo Bill wpatrzył się w ciemność i rzekł po chwili:
— Obok wejścia do kryjówki stoi koń... To nie jest indiański mustang. Podpełznę bliżej, a ty, baronie, posuwaj się ostrożnie za mną...
— Możesz na mnie liczyć, Buffalo. — rzekł baron. — Już jedno głupstwo popełniłem dziś.
Cody począł skradać się ostrożnie, a za nim posuwał się na czworakach baron. Wywiadowcy dotarli do drzwi i Buffalo Bill zajrzał ostrożnie przez jedno z okien. W kącie jaskini siedział najspokojniej w świecie Sangamon Charlie i palił fajkę. Na stole przed nim stała mała latarka meksykańska, która rzucała upiorne światło na twarz bandyty.
Sangamon Charlie wstał w pewne] chwili z krzesła i począł czynić jakieś dziwne przygotowania. Zwinął swój kapelusz i ukrył go pod kurtką, następnie z jakiejś skrytki wydobył biały płaszcz i okryj się nim szczelnie. Płaszcz ten zaopatrzony był w kaptur, okrywający głowę i twarz, w którymi widniały tylko otwory na oczy.
W tym niesamowitym stroju Sangamon Charlie wyglądał jak widmo. Zakończywszy te przygotowania Sangamon Charlie skierował się ku drzwiom, przytłumiwszy uprzednio światło latarki.
Buffalo Bill ścisnął lekko ramię barona, na znak, że chwila działania się zbliża. Gdy Sangamon Charlie znajdował się tuż przy drzwiach, Buffalo Bill rzucił się na niego tygrysim skokiem i chwycił nędznika za gardło.
Chwyt wywiadowcy był tak silny, że bandyta nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nie poddawał się jednak. Obszerny płaszcz krępował ruchy bandyty i wkrótce Sangamon Charlie runął na ziemię.
Buffalo Bill przygniótł go całym ciężarem swego ciała, a tymczasem baron uzbroił się w linę i skrępował jeńca.
— Mamy go, — rzekł baron. — Co teraz uczynimy?
— Trzeba się nad tym zastanowić, — rzekł z namysłem Buffalo Bill.
Buffalo Bill zdjął z bandyty biały płaszcz i rzekł do barona:
— Uważaj na niego i nie pozwól mu krzyczeć, gdyż to mogłoby zwabić Indian.
To rzekłszy Cody począł przywdziewać niesamowity strój.
— Co robisz, Buffalo? — zapytał zdumiony baron.
— Przygotowuję się do tańca duchów, — odparł zagadkowo Buffalo Bill.
— Zdaje się, że najprościej będzie, jeśli zabierzemy tego draba i uciekniemy jak najprędzej z tej przeklętej dziury, — zauważył baron.
— Tak, ale musimy pomyśleć o tej dziewczynie, — odparł Buffalo Bill. — Nie możemy jej pozostawić w ręku Indian.
— Co zamierzasz uczynić? — zapytał baron.
— Będę udawał przed Indianami Sangamona Charlie, — rzekł Cody.
Baron zadrżał i spojrzał z przerażeniem na przyjaciela.
— Czy... czy mogę ci w czymś pomóc? — wyjąkał.
— Będziesz pilnował jeńca, odparł Cody Z uśmiechem. — Nie przerażaj się. Niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie, jak przypuszczasz. Czaszka Narbony musi znajdować się tu, a gdy będę ją miał przy sobie, żaden z Indian nie odważy się podnieść na mnie ręki.
Buffalo Bill począł przeszukiwać jaskinię, ale nigdzie nie mógł znaleźć „totemu“. Sangamon Charlie wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu.
— Przyłóż temu łajdakowi rewolwer do skroni, — zakomenderował Buffalo Bill — Jeżeli ośmieli się krzyknąć, strzelaj.
Baron wypełnił polecenie Buffalo Billa.
— Co zamierzałeś uczynić w tym przebraniu? — zapytał Cody Sangamona Charlie. — Odpowiadaj przyciszonym głosem.
— A coś ty za jeden? — zapytał przekornie bandyta.
— Jestem tym samym człowiekiem, z którym rozmawiałeś rano w hotelu w Solomonsville.
— A to dopiero... Buffalo Bill. Hm!.. Musiałeś być zaskoczony, gdy uciekłem z hotelu wraz z talizmanem.
— Tak, ale teraz ty jesteś zaskoczony, — rzekł spokojnie wywiadowca.
— Nie boję się, — rzekł bandyta. — Cały kaniom otoczony jest ze wszystkich stron moimi sprzymierzeńcami Apaczami.
— Odpowiadaj na pytanie! — rzekł groźnie Buffalo Bill.
— Miałem zamiar pokazać się im w tym stroju, gdy będą wykańczali tę przeklęty dziewczynę...
— Jakto?
— Przecież to zupełnie proste. Lasca zawadza mi i staje na przeszkodzie moim planom. Postanowiłem ja usunąć z drogi, a Apacze mieli wykonać mój wyrok.
— A więc Apacze schwytali Lascę? — zapytał Cody.
— Powinieneś o tym siedzieć, Buffalo... — zadrwił bandyta.
— Gdzie znajduje się obecnie ta dziewczyna? — zapytał Cody.
— Lasca znajduje się w bezpiecznym miejscu, — rzekł bandyta. — Strzeże jej trzydziestu Apaczów.
— Czy w pobliżu jaskini znajdują się Indianie?
— Tak blisko, że nie ujdziesz stąd żywcem, Buffalo!...
— Gdyby któremuś z nas stało się coś złego, Charlie, — rzekł spokojnie Buffalo Bill — człowiekiem, który najgorzej na tym wyjdzie będziesz ty.
— Mogę zaryzykować.
Buffalo Bill zamyślił się.
— Gdzie znajduje się czaszka Narbony? — zapytał po chwili.
— Tego ci nie powiem, Buffalo, — zaśmiał się bandyta. — Nie mogę pozwolić, abyś opuścił żywy to miejsce i to przy mojej pomocy.
— Gdzie jest „totem“? — zapytał groźnie Cody.
— Jest w bezpiecznym miejscu pod dobrą strażą, — rzekł bandyta. — Strzeże go pięciu uzbrojonych wojowników.
Zapadło milczenie. Cody myślał intensywnie nad sytuacją, a baron okazywał zniecierpliwienie. Sangamon Charlie patrzył drwiąco na Buffalo Billa i myślał o zemście.
— Sangamon Charlie, — rzekł po chwili wywiadowca. — Jesteśmy prawie tego samego wzrostu i jestem pewny, że w tym przebraniu Indianie nie odróżnią mnie od ciebie.
W jaskini było zbyt ciemno, aby można było zauważyć, jakie wrażenie wywarły te słowa na bandycie.
— Czy odważysz się na to?... — mruknął wreszcie zduszonym głosem Sangamon Charlie.
— Jestem na to zdecydowany, — rzekł spokojnie Buffalo Bill.
— Bez „totemu“..?
— Tak, bez „totemu’“.
— A więc, pożegna] się z twoim przyjacielem i... ze mną, — rzekł drwiąco bandyta.
— To nie ma znaczenia, — rzekł spokojnie Buffalo Bill. — A teraz, pytam po raz ostatni: co uczyniłeś z Lascą?
— Muszę ja usunąć, — rzekł bandyta. — Przed kilku dniami odbyłem z nią dłuższą rozmowę, podczas której ona groziła mi rewolwerem, a ja jej nożem. Okazało się, że i ja i ona pretendujemy do władzy po Boston Jacku. Ja nie mam zamiaru ustąpić tej dziewczynie.
— W jakim celu Lasca pragnie objąć władzę nad Apaczami? — zapytał Buffalo Bill.
— Nie wiem, — odparł Charlie. — Mnie opowiedziała na ten temat mnóstwo kłamstw. Powiedziała mi, że chce poprowadzić Indian do ich rezerwatu, aby uniknąć rozlewu krwi...
Te słowa Sangamona Charlie przekonały Buffalo Billa, że Lasca, mimo pozorów, była nawskroś uczciwą dziewczyną.
— Nie rozumiem, dlaczego uciekła... — mruknął baron.
— Ta diabelska dziewczyna powiedziała, że raczej umrze, niż pozwoli mi na to, abym stanął na czele bandy, — rzekł znów Sangamon Charlie. Umrze więc...
— Pójdę, — oświadczył nagle Buffalo Bill, zrywając się na równe nogi. — Pamiętaj, Wilhelmie, że nie wolno ci spuszczać oczu z jeńca. Gdyby usiłował krzyknąć, lub uciec, zastrzel go jak wściekłego psa.
Baron bez słowa zakneblował bandycie usta chusteczką i stanął nad nim z rewolwerem w dłoni. Buffalo Bill i baron wzięli jeńca za ręce i nogi, wynieśli go z jaskini i ułożyli pod skałą w odległości kilkunastu metrów.
Buffalo Bill nie wiedział nawet gdzie znajduje się Lasca, ani gdzie zebrali się Apacze. Puścił luzem konia, ufając, że instynkt zaprowadzi zwierzę na miejsce, w którym znajdowali się Indianie.
Koń posuwał się zwolna, wahając się czasem, ale skierował się w końcu wąską ścieżką ku wejściu do wąskiego gardła kanionu.
— Kto idzie? — odezwał się nagle gardłowy głos w narzeczu Apaczów.
— Wybraniec Wielkiego Narbony, Sangamon Charlie. — odparł Buffalo Bill.
Indianin przepuścił jeźdźca. Koń począł schodzić w dół kanionu i zatrzymał się na chwile obok skalnego występu. Tu Buffalo Bill został jeszcze raz zatrzymany przez indiańską placówkę, której dał tę samą odpowiedź. Wreszcie wywiadowca dotarł do miejsca, w którym kanion rozszerzał się. Na rozległej płaszczyźnie, ukrytej między wysokimi skałami, znajdował się obóz Apaczów.
Na środku płonęło ognisko, dokoła siedzieli Indianie, oczekujący widocznie przybycia swego wodza. Obok ogniska, oparta o skałę, siedziała skrępowana Lasca. Strzegło jej kilkunastu wojowników, uzbrojonych od stóp do głowy.
Buffalo Bill zsiadł z konia, rozkazał, aby jeden z wojowników odprowadził wierzchowca pod skalę, a sam ruszył żwawym krokiem w stronę ogniska. Zasiadł przed wojownikami w kuczki, jak to zwykle czynił Sangamon Charlie i czekał przez chwilę w milczeniu.
Wywiadowca zwrócił się nagle w stronę dziewczyny i zawołał z udałym gniewem:
— Postępujesz, jak nikczemny kojot, nędzna squaw! Przywiodłaś tu Pae-has-ka na naszą zgubę!...
— Tak, — odparła spokojnie Lasca. — Przywiodłam tu wielkiego wodza bladych twarzy, aby uwolnić dzielnych wojowników od psa, zowiącego się Sangamonem Charlie. Niech mnie moi czerwonoskórzy bracia wysłuchają... Jestem córką waszego wodza, który wiódł was od zwycięstwa do zwycięstwa. Moje słowa są rozumne. Lasca, córka Boston Jacka, nie przemawia podwójnym językiem do swych braci!
Apacze siedzieli zupełnie nieporuszeni i Buffalo Bill spostrzegł, że słowa dziewczyny nie czynią na nich najmniejszego wrażenia.
— Kłamiesz! — zawołał wywiadowca, który musiał konsekwentnie grać rolę Sangamona Charlie. — Gadasz bardzo dużo, ale słowa twoje są zawiłe, jak ślad grzechotnika na piasku. Narbona wybrał mnie wodzem wielkiego plemienia Apaczów, które powiodę do zwycięstwa!...
Powiedziałeś Apaczem, że „totem“ spadł z nieba w twoje ręce? — rzekła dziewczyna drwiąco.
— To jest prawda... — rzekł uroczyście Buffalo Bill, który nie miał pojęcia, że Sangamon Charlie karmi Indian tego rodzaju bajeczkami.
— Twoje słowa są kłamliwe, — rzekła Lasca. — Ukradłeś czaszkę Narbony z hotelu w Solomonsville!
Wśród Indian rozległ się pomruk.
— Moi bracia poddali mnie próbie noża i próbie oszczepu, — rzekł Buffalo Bill. — Czy wątpią oni, że jestem wysłannikiem Narbony?
Indianie poczęli kiwać głowami z aprobatą.
— Wygrałeś, Sangamon Charlie, — rzekła z goryczą Lasca. — Wiem, że poprowadzisz teraz Indian na zgubę, a sam obłowisz się i uciekniesz w ostatniej chwili. Wojsko z obu okolicznych fortów przygotowuje się do walnej rozprawy z Apaczami.
— A co ty byś uczyniła, gdybyś miała władzę nad Apaczami? — zapytał drwiąco wywiadowca, chcąc wybadać intencje dziewczyny.
— Zaprowadziłbym ich do rezerwatu... — szepnęła dziewczyna. — Żal mi ich... Są tylko ślepym narzędziem w twoim ręku, psie!...
Wywiadowca podniósł głos.
— Przynieście mi „totem“, o wojownicy! — zawołał.
Pięciu wojowników, uzbrojonych od stóp do głów, wysunęło się naprzód i jeden z nich położył czaszkę na piasku u stóp Buffalo Billa. Wywiadowca w dalszym ciągu grał swą rolę. Gdy czaszka zaczęła poruszać się, podniósł ją z ziemi i przyłożył sobie do ucha.
— Narbona powiedział mi. — rzekł po chwili — że Lasca musi zginąć!
Dzicy zawyli z uciechy.
— Spodziewałam się tego — rzekła gorzko dziewczyna.
— Narbona mówi, — ciągnął Buffalo Bill, — że dziewczyna musi zginąć z rąk Sangamona Charlie!
— Psie!... — zawołała Lasca.
— Narbona mówi, że ręce białej dziewczyny mają być wolne i że wojownicy mają przyprowadzić ją przed moje oblicze!
Dwóch wojowników chwyciło Lasce za ręce i przyprowadziło przed Buffalo Billa. Cody chciał poinformować dziewczynę szeptem, że nie jest Sangamonem Charlie, ale Lasca, gdy tylko znalazła snę przed wywiadowcą, rzuciła się na niego z pięściami i paznokciami.
Zanim Buffalo Bill zdołał się zorientować, dziewczyna jednym szarpnięciem zdarła mu kaptur z głowy i twarz wywiadowcy ukazała się w pełnym świetle ogniska.
Wszyscy Czerwonoskórzy zerwali się z dzikimi okrzykami na równe nogi. Każdy z nich chwycił za broń.
— Buffalo Bill... — jęknęła Lasca.
— Szybko! — zakomenderował cicho Cody. — Koń Sangamona Charlie stoi tuż obok...
— Ale pan...
Nie było już czasu na wyjaśnienia. Indianie rzucili się jak stado wilków w kierunku Buffalo Billa i dziewczyny. Cody chwycił czaszkę, która spoczywała u jego stóp i począł uciekać sądząc, że w tan sposób osłoni odwrót dziewczynie.
Apacze rzucili się natychmiast w pościg za Buffalo Billem, ale wywiadowca nie wiedział, czy Lasca jest bezpieczna. Biegł co tchu naprzód przez ciemny kanion, przez skały i krzewy, potykając się po drodze i plącząc w długi biały płaszcz, który zwiększał niebezpieczeństwo, gdyż był widoczny z daleka.
Cody słyszał za sobą nieludzkie wrzaski Indian, które zbliżały się coraz bardziej. Postanowił pozbyć się płaszcza, aby odzyskać swobodę ruchów. Wydobył rewolwer i strzelił kilka razy w stronę ścigających. Indianie zatrzymali się na chwilę, a tymczasem wywiadowca szybko zrzucił płaszcz i pobiegł dalej.
Było jednak do przewidzenia, że Indianie, którzy lepiej znali okolicę od Buffalo Billa, dopadną go w końcu. Wywiadowca postanowił więc chwycić się innego środka. Stanął, podniósł „totem“ wysoko nad głową i zawołał:
— Czy odważycie się podnieść rękę na wybrańca Wielkiego Narbony?
Ale Apacze, choć przejęci zabobonnym strachem przed czaszka, postanowili za wszelką cenę schwytać Buffalo Billa. Wśród skał rozległy się dzikie okrzyki i Buffalo Bill znów począł uciekać.
Nagle dobiegł go tętent konia. Cody zrozumiał, że jeden z Indian dosiadł konia, aby szybciej doścignąć uciekiniera. Wywiadowca zaczaił się za skałą i postanowił odebrać Apaczowi wierzchowca. Tętent zbliżał się coraz bardziej i wreszcie Buffalo Bill dostrzegł ciemną sylwetkę jeźdźca. Podniósł już gotowy do strzału rewolwer, gdy nagle jeździec zawołał:
— Senor!
Buffalo Bill poznał głos Lasci. Dziewczyna popędziła na koniu Sangamona Charlie za Buffalo Billem, aby ułatwić mu ucieczkę.
— Tu jestem!... — zawołał wywiadowca.
Dziewczyna skierowała konia w jego stronę.
— Niech pan skacze na siodło! — zawołała. — Apacze zaraz dosiądą koni...
Buffalo Bill jednym skokiem znalazł się na siodle za dziewczyną i koń Sangamona Charlie popędził, mimo podwójnego ciężaru, szybko naprzód.
— Niech mi pan da „totem“... — rzekła dziewczyna. — Zeskoczę z konia i zatrzymam ich...
— Pani tu zostanie — rzekł stanowczo Buffalo Bill. — Musimy...
Nagle coś opadło na ramiona Buffalo Billa, który natychmiast zrozumiał, że jest to lasso, rzucone z góry przez jednego z Indian. Lasca również zorientowała się w sytuacji. Zanim pętla zacisnęła się na ramionach wywiadowcy, dziewczyna osadziła konia w miejscu i mimo wstrząsu oboje zostali na siodle.
Buffalo Bill chwycił sznur krzepką dłonią i nie pozwolił mu sie zacisnąć na ramionach. Jedno cięci nożem i sznur opadł na ziemię.
— Madre mia! — zawołała dziewczyna. — Tym razem udało nam się.
— Naprzód!... — zawołał Buffalo Bill. — Teraz musimy szybko uciekać!...
— Ja poprowadzę konia — rzekła Lasca. — Znam tę okolicę, jak własną kieszeń i uda mi się wyprowadzić Apaczów w pole. Teraz pojedziemy na prawo...
Po chwili Buffalo Bill i Lasca znajdowali się w ciemnym kanionie. Dziewczyna prowadziła pewnie konia, nie wahając się ani sekundy. Minęli kilka wielkich złomów skalnych i zagłębili się w tajemnicze przejścia między skałami.
— Musimy przedostać się na drugą stronę wąwozu — rzekła Lasca.
Koń przedzierał się z trudem przez skały i krzewy, ale wydostał się wreszcie na otwartą przestrzeń. Buffalo Bill zauważył, że znajduje się ponad jakimś zagłębieniem.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał.
— Na skraju Lost Burro Canon — odparła dziewczyna. — Apacze zostali za nami i zmylili trop. Jesteśmy na połowie drogi między kotliną wśród skał, którą opuściliśmy, a jaskinią Apaczów. Tu możemy się zatrzymać i odpocząć.
Był już najwyższy czas, gdyż koń Sangamona Charlie, zmęczony długą i szybką ucieczką oraz podwójnym ciężarem, chwiał się na nogach. Buffalo Bill i Lasca zsiedli z konia.
— Dziękuję pani — rzekł Buffalo Billl. — Gdyby nie pani pomoc, wpadłbym niechybnie w ręce Apaczów.
— Nie powinien mi pan dziękować, senor — odparła Lasca. — Przecież gdyby nie ja, nie miałby pan potrzeby narażać się na niebezpieczeństwo. Caramba! Jak pan świetnie zagrał rolę bandyty! Byłam pewna, że to Sangamon Charlie mówi do mnie. — Gdzie jest ten łotr?
— Schwytaliśmy go — rzekł Buffalo Bill. — Zostawiłem go związanego pod opieką mojego przyjaciela. Znajdują się teraz obaj prawie pod nami. Za dwie godziny minie noc. Muszę zająć się baronem, gdyż przy świetle dziennym Indianie spostrzegą go natychmiast. Obawiam się, że pani nie zdoła im uciec...
— Apacze rzucili się wszyscy w pańskie ślady — rzekła Lasca. — Dosiadłam szybko konia i z łatwością wydostałam się z kotliny. Dziękuję pana bardzo za wszystko, co pan dla mnie uczynił... Właściwie, nie powinien mieć pan do mnie zaufania, po tym wszystkim... Baron nie posiadał się chyba z gniewu.
— Nie mówmy o tym więcej — uśmiechnął się Buffalo Bill. — Nie rozumiem tylko, dlaczego nie wyjawiła mi pani od razu swych zamiarów w razie odzyskania „totemu“.
— Nie chciałam panu nic mówić, gdyż przypuszczałam, że... pan mi nie uwierzy. Pamięta pan przecież dobrze wszystko, co działo snę w swoim czasie w Adobe Wells...
Nagle w kanionie rozległy się strzały i dzikie okrzyki, którym towarzyszył tętent mustangów. Buffalo Bill pochylił się nad krawędzią kanionu, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemności.
— Tam toczy się walka, senor? — zapytała Lasca szeptem.
— Ktoś kogoś ściga — rzekł Buffalo Bill. — Widocznie Apacze, którzy dążyli naszym śladem, znaleźli w kanionie inne osoby. Mam nadzieję, że baronowi nie stało się nic złego, choć w obecnej chwili znajduje się on w niebezpiecznej strefie...
— Gdzie jest pański mały Indianin?
— Został przy koniach w kotlinie, w której Apacze ukrywali kradzione mustangi... Ale co to? Słyszała pani?
— Tak! To okrzyki białych ludzi... — zawołała Lasca.
Hałas w kanionie uspokoił się trochę i nagle rozległ się znajomy głos:
— Właź szybko do jaskini, Hickock! Te psy nie zdobędą tak prędko naszych skalpów!
W kanionie znów rozległy się strzały i dzikie wrzaski Apaczów.
— To moi chłopcy! — zawołał Buffalo Bill z radością. — Schronili się w jaskini... baron jest również w pobliżu. Powinienem zejść na dół, aby im pomóc!...
Buffalo Bill począł gorączkowo przechadzać się nad brzegiem kanionu, zastanawiając się, jak wybrnąć z sytuacji.
— Niech pan zaczeka, — rzekła nagle Lasca. — Możemy pomóc pańskim przyjaciołom w inny sposób. To nie ma sensu, żeby pan teraz schodził na dół. Indianie podziurawią pana kulami, gdy będzie pan znajdował się na zboczu.
— Ale ja muszę pomóc moim ludziom, senorita! — zawołał Buffalo Bill. — Musze coś obmyśleć... Nie mogę strzelać, gdyż jest zupełnie ciemno, a więc...
— Niech pan nie strzela, — rzekła Lasca. — Nie może pan dać Indianom do zrozumienia, że znajdujemy się na górze. Kilkunastu z nich może nas zaskoczyć od tyłu.
— A jednak muszę coś przedsięwziąć...
— Niech pan pozwoli mi się zastanowić, — poprosiła Lasca.
Podczas gdy dziewczyna myślała usilnie, Buffalo Bill pochylił się nad krawędzią kanionu i wytężał wszystkie zmysły. Z dobiegających go z dołu odgłosów domyślił się, że jego towarzysze zdołali dostać się do jaskini i że są tam względnie bezpieczni. Cody wiedział, że jaskinia jest dość obszerna, aby można w niej było umieścić konie, ale zastanawiał się, jak długo Nick Wharton i Hickock będą mogli bronić się z zaimprowizowanej fortecy przeciwko przeważającej sile Apaczów.
Buffalo Bill myślał już o tym, żeby popędzić co koń wyskoczy do fortu Grand i sprowadzić pomoc, ale uznał ten pomysł za nierealny, gdyż zanim przybyłaby pomoc, byłoby już za późno.
— Senor. — rzekła nagle Lasca. — Wydaje mi się, że znalazłam sposób... Czy ma pan fosforyzowane zapałki?
— Tak, ale co pani zamierza uczynić?
— Umożliwią mi wykonanie mojego planu, — odparła Lasca. — Widziałam kiedyś jak mój ojciec posłużył się tą sztuczka w krytycznych okolicznościach. Niech mi pan przyniesie „totem“ i lasso, Buffalo.
Lasca stanęła na krawędzi wąwozu w miejscu, pod którym musieli znajdować się Indianie, czatujący przed jaskinią, jak koty przed mysią dziurą. Dziewczyna przywiązała mocno sznur do czaszki Narbony i rzekła:
— Proszę teraz chwycić koniec lassa i oddalić się nieco, senor Cody. Przewiesimy czaszkę przez krawędź w ten sposób, żeby można ją było podnosić i opuszczać w dół.
Buffalo Bill zrozumiał plan dziewczyny.
— Rozumiem, co pani zamierza uczynić, — rzekł — Czy plan pani uda się jednak?
— Zobaczymy.
Gdy przygotowania były ukończone, Lasca natarła całą powierzchnię czaszki fosforem, co sprawiło, że „Wielki Narbona“ wyglądał rzeczywiście upiornie. Czaszka jaśniała w ciemnościach jak płonąca zielonawym światłem kula ognista
— Apacze będą myśleli, że czaszka unosi się w powietrzu. — rzekła Lasca. — Będą szaleli z przerażenia i uczynią wszystko, co im rozkaże... Wielki Narbona.
— Teraz wierzę! — rzekł Buffalo Bill.
— A więc, niech pan rozpocznie opuszczać czaszkę... Powoli i ostrożnie... — szepnęła dziewczyna.
Tymczasem z dołu dochodziły wciąż wrzaski Indian i odgłosy strzałów. Widocznie Apacze zaatakowali ukrytych w jaskini wywiadowców, którzy bronili się zaciekle. Gdy czaszka ukazała się w powietrzu nad kanionem, Apacze natychmiast przestali strzelać i słychać było tylko pojedyncze strzały wywiadowców.
Buffalo Bill, skulony na samym brzegu wąwozu, manewrował sznurem i czaszka wędrowała zwolna w górę i w dół.
— Doskonale. — rzekła Lasca. — Teraz moja kolej... Apacze będą mnie słuchali, jak psy...
Dziewczyna przyłożyła złożone dłonie do ust i wydała przeraźliwy, niesamowity okrzyk.
— Teraz pańska kolej, — rzekła cicho. — Niech pan pociągnie sznurkiem nieco energiczniej.
Buffalo Bill pociągnął sznur, a Lasca znów wydała swój niesamowity okrzyk, który zmroził krew w żyłach przerażonych Apaczów.
— Narbona! Narbona!... — wołała dziewczyna.
— Narbona... Narbona... odpowiedziały echa w wąwozie.
Przerażeni Indianie byli pewni, że tysiące głosów powtarza imię wielkiego wodza.
— Narbona, Wielki Narbona z Navajo jeszcze raz pragnie przemówić do swych dzieci! — zawołała Lasca. — Po raz ostatni ukazuje się swym synom, dzielnym wojownikom z plemienna Apaczów, aby udzielić im rad i napomnień!... Czy moje dzieci słyszą mnie?
— Słyszymy... słyszymy... — po całym kanionie przeszedł pomruk Apaczów.
— Apacze postępują źle! — wołała Lasca. — Blade twarze, które ukryły się w jaskini, są również moimi dziećmi... Nie chcę, aby moi synowie walczyli między sobą! Czy zrozumieliście mnie?!...
— Rozumiemy... rozumiemy...
— Jest wolą Wielkiego Narbony, aby jego czerwonoskóre dzieci wróciły natychmiast do swych siedzib na południu, gdzie jest wiele zwierzyny i kraj jest spokojny. Widzę białych wojowników w niebieskich bluzach, którzy dążą w tę stronę, aby ukarać moich synów za opuszczenie siedzib! Sangamon Charlie jest synem złego ducha i nie powinniście go słuchać. To on sprowadził tu białych żołnierzy! Wciągnął was w zasadzkę!... Przyrzekam wam, o dzieci moje, że ukarzę tego nędznika!... A teraz, żegnajcie!... Wracam do Krainy Wiecznych Łowów i nigdy mnie już nie ujrzycie! Adios!...
— Adios!... Adios!... — rozległy się wołania.
W niespełna piętnaście minut mustangi Apaczów zostały zebrane, wojownicy skoczyli na siodła i po chwili tętent koni ucichł w oddali. Dzieci Wielkiego Narbony wykonały skrupulatnie rozkaz zmarłego wodza.
Buffalo Bill wciągnął czaszkę do góry i odwróciwszy się ku dziewczynie, uścisnął serdecznie jej dłoń.
— Jestem pani winien życie moich przyjaciół. — rzekł. — Nigdy tego pani nie zapomnę.
— Hallo, wy tam, na górze! — rozległ się głos z dołu.
— Hallo, Hickock!... — zawołał Buffalo Bili w odpowiedzi.
Dziki Bill i Nick Wharton wydali okrzyk radości i zdumienia.
— Buffalo?! — zawołał Nick. — Skąd się tam bierzesz na górze?...
— Wlazłem tu, aby wypędzić Apaczów!
— To ty tak wrzeszczałeś? — zdziwił się stary wywiadowca.
— Nie!... — zawołał Cody ze śmiechem. — To Lasca!...
— Więc ona jest na górze wraz z tobą? — zdziwił się Hickock.
— Tak...
— Podziękuj jej w naszym imieniu!
— Idziemy do was, ale wy musicie podążyć do wejścia do kanionu. Znajdziecie po drodze Małego Lamparta z końmi oraz barona, który opiekuje się Sangamonem Charlie, — zawołał Buffalo Bill. — Spotkamy się na dole...
Buffalo Bill i Lasca ruszyli w dół. Cody prowadził za uzdę konia Sangamona Charlie.
— Mam nadzieję, że naprawiłam zło, które wam wyrządziłam, — rzekła po chwili Lasca. — Teraz muszę odjechać... Czy mogę zabrać konia Sangamona Charlie? Swojego straciłam...
— Ale pani pójdzie ze mną... — rzekł zdumiony Buffalo Bill.
— Nie, senior Cody.
— Dlaczego?
— Nakazał mi pan kiedyś opuszczenie tych stron, — rzekła dziewczyna. — Właśnie mam zamiar to uczynić. Mój dziadek, stary Gozales, — mieszka tu w okolicy. Wszystko już mamy przygotowane do wyjazdu i jutro wyruszamy na drugi brzeg Rio Grande. Teraz wszystkie moje sprawy są zakończone. Apacze wrócili do swych siedzib, a „totem“ został unieszkodliwiony. Niech go pan odeśle gubernatorowi i powie, że to podarunek od Lasci, córki Boston Jacka. I niech pan się postara odkryć tajemnicę tej czaszki...
— Zdaje mi się, że już ją odkryłem, — uśmiechnął się Cody. — A teraz, senorita, proszę zapamiętać, że Buffalo Bill uważa panią za swą przyjaciółkę. Gdyby pani potrzebowała pomocy, ja i moi przyjaciele zawsze jesteśmy na pani usługi.
Lasca skoczyła na siodło i po chwili zniknęła między skałami. Buffalo Bill pośpieszył teraz do kanionu, gdzie czekali na niego już przyjaciele.
— Skąd się tu wzięliście? — zapytał na powitanie Buffalo Bill.
— Wróciliśmy do hotelu i tam niejaki Juan Francisco powiedział nam, że opuściłeś miasto przed godziną w towarzystwie barona, Lamparta i tej dziewczyny — rzekł Dziki Bill. — Pojechaliśmy za wami. Nie wydarzyło się nam nic szczególnego aż do chwili, gdy znaleźliśmy się w kanionie. Wpadliśmy w sam środek Indian... Na szczęście Nick znalazł tę jaskinię... Ale gdzie jest Lasca?
Buffalo Bill opowiedział wszystko po kolei, nie szczędząc dziewczynie pochwał.
— A oto ten „totem“! — zawołał Hickock, podnosząc z ziemi czaszkę.
Baron skoczył w tył i wydał okrzyk przerażenia.
— Zabierzcie to świństwo! — zawołał. — Nie mogę na to patrzeć... Czuję wstręt do tego przeklętego gnata!...
— Ta maszyna może człowieka wyprowadzić z równowagi... — rzekł Nick.
— Daj tu tę czaszkę. — rzekł Cody do Hickocka. — Zaraz wam pokażę, na czym polega tajemnica „totemu“...
Buffalo Bill położył czaszkę na ziemi przed sobą i wszyscy, nie wyłączając związanego Sangamona Charlie, poczęli przypatrywać się wszystkiemu z ciekawością. Czaszka poczęła się poruszać, kołysać, a wreszcie śmiesznym, podskakującym ruchem potoczyła się ku wywiadowcy. Stary Nick i Mały Lampart zadrżeli
— Widzicie. — rzekł z uśmiechem Buffalo Bill. — Nie dziwcie się Apaczom, że wierzą w cuda, skoro i wy jesteście przerażeni...
— Ale jak to jest możliwe? — zawołał Hickock.
— Muy malo! — rzekł z przekonaniem Mały Lampart.
Buffalo Bill podniósł czaszkę i pokazał ją towarzyszom ze wszystkich stron. Okazało się, że wszystkie otwory były zalepione woskiem, w którym czyjaś ręka wyżłobiła małe szparki, aby powietrze mogło dostawać się do wnętrza kości.
— Widzicie, jak to jest urządzone, — rzekł Buffalo Bill. — A teraz, uwaga!
Buffalo Bill ostrożnie usunął wosk nożem i położył czaszkę na ziemi. „Totem“ poruszył się kilka razy, a potem wyskoczyła z niego... żaba i zarechotała wesoło. Cieszyła się, że znów znalazła się na wolności.
Wywiadowcy wybuchnęli gromkim śmiechem. Nawet Mały Lampart, który był zwykle powściągliwy w ujawnianiu swych uczuć, śmiał się do rozpuku.
— Jestem starym durniem i nigdy już nie zmądrzeję! — oświadczył wreszcie Nick Wharton.
— To wspaniały pomysł, — rzekł Hickock. — Kto to wykombinował?
— Prawdopodobnie Boston Jack, — rzekł Buffalo Bill. — Lasca wiedziała o wszystkim, ale nic mi nie powiedziała.
— Ugh!... — mruknął Mały Lampart. — Apacze to gromada głupców...
— Czy znałeś tajemnicę „totemu“? — zapytał Cody Sangamona Charlie.
— Nie... — mruknął bandyta. — Domyślałem się, że to jakiś kawał, ale nie miałem czasu sprawdzić tego. Postępowałem z czaszką tak, jak przedtem Boston Jack... Ale co zamierzacie ze mną uczynić?
— Pojedziesz z nami do Solomonsville i zostaniesz osadzony w więzieniu razem z Boston Jackiem. — rzekł Buffalo Bill.
— Gdyby nie Lasca, byłbym teraz wodzem tych głupców, — rzekł ponuro bandyta. — Ta przeklęta dziewczyna zepsuła wszystko...
— To prawda, — uśmiechnął się Buffalo Bill. — Mamy jej wiele do zawdzięczenia.