<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cześnikówny
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator J. Chełmoński, X. Pillati
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Noc była wiosenna jeszcze, od dnia piękniejsza, kwiaty na nią zachowały wszystkie wonie swoje — dzikie ptastwo śpiéwało w łozach i błotach nad rzeczką, tysiącem głosów sprzecznych, które w dziwną harmonją pieśni się splatały. Słowiki już probowały swych trylów... życie zdawało się mieszkać w całéj téj rozbudzającéj się naturze. Szeleściało w gałęziach drzew obwieszonych gniazdami..... roiło się pod stopami, pełne go było powietrze, woda, ziemia. A choć już noc zapadła i ludzie powinni byli spocząć, ludzkie rozmarzone pieśni rozlegały się w okolicy, wśród tententu koni i wozów powracających z jarmarku. Któż nie zna téj nuty ludowéj, co nawet gdy wesołą być pragnie, smutną być musi? Z łona nocy i pół przezroczystych ciemności wiosennego jéj zmroku, dobywał się czasem taki śpiew daleki, tęskny, smętny, łzawy i konał z wiatru lekkim szumem, który przeleciawszy po gałęziach jak duchów orszak niewidzialny, rozbijał się gdzieś w powietrznych szlakach. Na niebiosach nie było księżyca lecz się iskrzyły gwiazdami, żadna chmurka zabłąkana nie bielała na zczerniałych lazurach. Czasami tylko ognik się zapalał na krańcach nieba, łańcuchem złotym spadał po sklepieniu — i gasł gdzieś za górami i lasami...
W miasteczku wszystkie okna gospód i chat czerwonemi blaski gorzały, mało kto zasnął wcześnie... gwarzył jeszcze jarmark wszędzie.
Przed wrotami gospody w końcu miasteczka stał pan Skórski, jakby wyczekując ciemności. Palił cygaro, puszczając dym wielkiemi kłębami, to znowu dając zagasać w zamyśleniu. Koń jego czekał osiodłany, lubił bowiem jeździć sam, może dla tego, aby ludzi napaści, których się zawsze spodziewał, nie czynić świadkami. Godzina zdawała mu się właściwą, poszedł więc po swego siwka do stajni i dosiadłszy go zręcznie, stępią wyjechał powoli z gospody.
Koń znający dobrze drogę do domu, sam go prowadził. Był to wierzchowiec do pana swego i jego przejażdżek nawykły, rzadkiéj zmyślności, nóg pewnych, na którego siły i rozum zupełnie się spuścić było można. Bywał tylko czasami nieco pierzchliwy, ale Skórski siedział jak wkuty, a skoku choćby najostrzejszego wcale się nie lękał. Ciągnął więc tak ulicą miasteczka, wśród któréj siwy się doskonale, wiosenne wymijając kałuże, kierował. Za ostatniemi domami zaczynała się grobelka przez błota, osadzona wierzbami, na któréj połowie stał młynek warczący już zdaleka. Wprawo i lewo pokrzywione i poobcinane, pogięte i ponachylane stały owe wierzby stare, poczwarne, które po nocy podobne były do jakichś karłów i cieniów dziwacznych. Wyobraźnia mogła z nich łatwo tworzyć zjawiska nocne... i koń téż uszami strzygł a chrapał, mijając je ostrożnie, jakby się w każdéj z nich jakiegoś obawiał widma...
Skórski klepał go po szyi nawykły do podobnych oznak humoru, zwłaszcza w nocy. Przez mostek na grobelce przejechał szczęśliwie, i minąwszy zawady, a wydostawszy się w pole, koniowi cugle puścił wolniéj. Droga wiodła ku lasom przez piasczyste role mieszczan, wijąc się fantastycznie. Gdzie niegdzie czarny krzyż stary obwieszony płachtami, schylał się nad drożyną, to nastrzępiony krzak dzikiéj róży z rowu wyglądał; i znowu siwy chrapał, a boczył się i nastawiał groźnie.
Skórski znajdował go tego dnia nad wszelki zwyczaj niespokojnym, i przypisywał to długiemu staniu w stajni, wśród jarmarcznych gwarów.
Za polami czerniały lasy, których część przebywać było potrzeba, ażeby się dostać do Brończéj. Tu gościniec wybity był szeroko, wozami wsi okolicznych; ale dokoła jego, w prawo i lewo, objażdżki mnogie porobione czasu błota i grzęzawicy, stały koniowi do wyboru. Siwy znał się téż z niemi doskonale, i kierował się instynktem, który wśród ciemniejszéj już w lesie nocy, wielce był potrzebnym. Piasczysty gościniec zostawiwszy w lewo, koń i jeździec puścili się drożyną wśród gąszczu z leszczyn, kaliny i młodych dąbczaków złożonéj. Las szumiał z cicha nad ich głowami gałęźmi sosen, dębów, osiczyny i brzozy. Zmięszana woń sosen i rozpękających liści, przepełniała powietrze... Tu wiatr, który się niekiedy dał czuć na błoniach, nie dochodził wcale; szarą ciszą ogarnięty bór drzemał... i ptastwa w nim nawet słychać nie było.
Cichość ta i ciemność przykre robiły wrażenie na podróżnym... Niekiedy sucha gałęź spadająca gdzieś w gęstwinie zaszeleściała, a koń i jeździec drgali niewytłumaczoną trwogą. Skórski rad był siwego namówić do prędszego chodu, lecz koń uparty chrapał i szedł powoli, ciągle strzyżąc uszami i głowę niosąc do góry. Na gościńcu, który o téj godzinie mógł jeszcze być ożywionym powracającemi z miasteczka, nikogo słychać nie było. Tego się niespodziewał Skórski, i cisza leśna coraz przykrzejszą mu się stawała. Szczęściem las nie potrzebował nad dobre pół godziny stępią do przebycia.
W połowie jego mała polanka na rozstaju, z krzyżem starym, dzieliła młodsze zarośla od dębiny, rzadko na nizinach rozrzuconéj.
Zbliżał się ku niéj Skórski i, chcąc ją przebyć kłusem, ściągnął koniowi cugle, gdy nagle uczuł się pochwyconym za nogę, i ujrzał przed sobą dziwną jakąś postać, która ręką drugą konia za uzdę porwała... W mgnieniu oka podniósł szpicrut, chcąc nim uderzyć napastnika, gdy siwy spiął się, rzucił, a Skórski, którego suknię silna dłoń ciągnęła, obalony został na ziemię.
Koń parsknął, strząsnął się i w czwał, swobodny, pobiegł do domu... Tentent jego chwilę tylko słychać było.
Padając jeździec, uderzył się głową o pień starego dębu, błysnęło mu w oczach i zdoławszy ledwie słaby krzyk wydać — utracił przytomność... — Jakby echem, powtórzył się krzyk ten drugim głosem stojącéj obok postaci, która ze śmiechem okrutnym rzuciła się ku leżącemu na ziemię.
W ciemności, machinalnie ręka napastnika szukała gardła leżącéj na ziemi ofiary, drżąca suwała się po głowie i palcami ucisnęła szyję... Milczenie Skórskiego i martwość leżącego na ziemi ciała, wstrzymała nagle zabójcę. Ciemno było wśród zarośli dokoła. Napastnik ukląkł przy leżącym, pochylił się, przyłożył ucho do ust jego, z których tylko chrapliwy oddech go doszedł, i wstrzymał się od łatwego dobicia. Jeszcze raz starał się dosłyszéć oddychanie, ręką powiódł po głowie... z któréj ciepła krew się sączyła... Uczuwszy ją na dłoni... wstał nagle wstrząsając ze wstrętem, jakby chciał pozbyć się jéj co prędzéj.
Z sukni począł szybko dobywać coś, aby ogień i światło zrobić — ale wśród powyrzucanych szmat nie znalazły się zapałki. W téj chwili głosy powracających z targu ludzi słyszéć się dały niedaleko. Napastnik zawołał:
— Bywaj! bywaj tu! trup leży! trup!!
Przestraszeni wieśniacy zrazu umilkli, krzyk się powtórzył; śmielszych dwu przedarło się przez krzaki, ale nic dojrzéć nie mogli. Jeden z nich dopiéro o krok przypadłszy do stojącego widma — zawołał:
— A to Cześnikówna...
— Ja sama... Róża — Różyczka! do usług! — odpowiedziała kobiéta jakimś głosem pomięszanym... A no tu leży trup! trup!.. a z głowy mu płynie czerwona krew, krew... Ognia zróbcie, ognia... Trzeba go dobić, żeby się biédaczysko nie męczyło...
Wieśniacy dojrzeli leżącego z głową o pień rozbitą Skórskiego. Jeden pochyliwszy się, krzyknął poznawszy go...
— A to Skórski z Brończéj? cóż mu się stało?..
— Hę? — odparła zimno kobiéta, ocierając wciąż rękę o trawę — jechał sobie na koniku pan, pan... a po ciemku jechać niebezpieczno... konik bryknął, panicz spadł i stłókł sobie główkę... Oj biédota!....
I śmiała się dziko.
Wieśniacy tymczasem co prędzéj ogień niecić starali się, i jednemu z nich nakoniec się udało zapalić kupkę suchych gałęzi, i przeszłorocznych liści.
Płomyk wybijający się z gęstego dymu, który powlókł się ku leżącemu na ziemi, oświecił dziwną tę scenę nocną. Pod omszonym pniem starego dębu leżał wyciągnięty Skórski, z głową zwieszoną na piersi, z któréj krew jeszcze się lała... twarz miał bladą i usta wykrzywione — konwulsyjnie zaciśnięte dłonie jakby do obrony od nieprzyjaciela były przygotowane... Tuż przy nim stała Cześnikówna z powiędłą resztką łatoci w rozrzuconych włosach, na pół chustką nową osłoniona, z wyrazem dzikim radości jakiéjś i szału na twarzy...
Skórski żył jeszcze, ale potrzebował co najrychlejszego ratunku. Wieśniacy zaraz się wzięli do podźwignięcia go, związania głowy, zatamowania krwi i ocucenia z omdlenia. Nie odzyskał jednak przytomności.
Cześnikówna patrzyła ciekawie zdaleka, milcząco; nagle ujęła obu rękami za suknię, podniosła głowę i gdy go złożono nieopodal na trawie, — ruszyła się do swego tańca ze śpiewem. Wieśniacy ani śmieli ani mogli ją odpędzić. Biegła w koło leżącego coraz żywiéj, coraz żywiéj, coraz śpiewając głośniéj... i straciwszy wreszcie siły, padła na kolana klaszcząc w dłonie.
Zajrzała w bladą twarz leżącego, pokazując mu pięści.
— A co, kochanie! a co? skończyło się! Przyszła kryska na Matyska... Leży kawaler na trawie, na trawie, a z głowy życie płynie — płynie... a Różyczka nad nim siedzi i nie płacze... śmieje się! śmieje! klaszcze w dłonie... Skończyło się wszystko, skończyło... kochanie, zdradzanie, wesele i smutek.... Zimny leży pan na ziemi chłodnéj... a tu wiosna rozkwita, wejdzie jutro słoneczko, oświeci wykopaną mogiłę... Skończyło się, skończyło — jakby życia nie było...
Zawodziła tak pół mówiąc, pół niby śpiewając; aż nagle umilkła, wyciągnęła rękę do ciała, ściśniętą pięścią uderzyła w pierś i serce. Ludzie odepchnąć ją chcieli, porwała się na nogi i stanęła zdala.
— Precz hołota! to mój trup! to mój kochanek... słyszycie. Ja tu nad nim pani... ja! — Dół mu wykopię sama, ściągnę go i położę i zasypię, i zaśpiéwam nad głową. — Dobranoc! dobranoc! Dygnęła...
Włościanie z zabobonnym strachem przysłuchiwali się téj mowie, któréj połowy pochwycić ani zrozumiéć nie mogli. Trzeba było coś radzić, gdyż Skórski żył i oddychał. Nieopodal stał wóz, szczególnym trafem należący do wójta z Brończy, umyślili więc włożyć go nań i wieść powoli do dworu. Lecz gdy ciało podnosili, Cześnikówna rzuciła się ku nim, jakby im odebrać chciała; musiano ją odepchnąć...
Pogroziwszy ludziom, opamiętała się, że przeciw nim jedna nieda sobie rady — i gdy Skórskiego podniesiono, poszła o kilka kroków za nimi. Nie mówiła już nic... Złożono omdlałego nawozie. Cześnikówna stanęła obok, ruszyły zwolna konie, poczęła iść za niemi. Żaden z włościan nie śmiał obłąkanéj odegnać.
Dopiéro gdy z lasu wyjeżdżać mieli, Cześnikówna zatrzymała się, stanęła i rozśmiała. Rękę przyłożyła do ust, posyłając od nich całus ku wozowi.
— Bądź mi zdrów! kochanie moje... kochanie... Jak we dzwony zadzwonią i trumnę poprowadzą, znajdę się ja za nią... paciórek ci zmówię taki jakiegoś wart i nie zejdę z mogiły, nie zejdę. — Będę na niéj dzień i noc siedziała... wierna twoja kochanka... aż i mnie obok ciebie pogrzebią... albo głodne psy zjédzą... Skończyło się... dobra noc!... Skończyło...
I znikła biegnąc w las, a śmiech jéj tylko dziki długo jeszcze w uszach przerażonych włościan się rozlegał.
Nazajutrz rano przybiegł posłaniec do miasteczka na probostwo. Staruszek pacierze odmawiał, siedząc w krześle skulony.
— A zkąd?
— Z Brończéj.
— Z czém...
— Z biédą, dobrodziejku! westchnął chłopak. Wczoraj pan nocą powracając z miasteczka, miał przypadek... Koń go zrzucił i o dąb rozbił głowę; przywieźli tam doktora, ledwie trochę odzyskał przytomności... chce się spowiadać.
— Co? jak? — porywając się z krzesła, zawołał proboszcz — wczoraj! on! co tak dobrze jeździł.
— I koń, proszę dobrodzieja, taki co go znał, co się nigdy nie utknął... To niepojęta rzecz. Gdzie jemu było z konia padać! Dopust Boży!
Usłyszawszy ten wyraz bezmyślnie powiedziany, staruszek się zadumał.
— Poproście mi wikarego — a ja sam do niego jechać muszę, co będzie to będzie.
A tuż i ks. wikary coś zasłyszawszy wpadł niewołany.
— Co ja się dowiaduję... Pan Skórski.
— Mój dobry księże Felicyanie, każ mi bryczkę wysłać — jadę tam...
— Jakim sposobem... Jegomość nie możesz?
— Ale muszę.... westchnął staruszek... idzie o duszę człowieka — cóż w porównaniu z nią nędzne moje ciało... Każcie mi wysłać bryczkę... pojadę.
Ze staruszkiem w takich razach nie było można się sprzeczać, był uparty gdy co postanowił. Kazał się więc organiście i chłopcu podsadzić i pół leżąc, pół siedząc pojechał do Brończéj.
Przed dworem zawołano sługi aby proboszcza drogą złamanego znieśli. — W ganku ledwie jako tako nogi wyprostowawszy, poszedł, modlitewkę szepcząc, do sypialni.
Skórski z głową obwiązaną i obłożoną leżał na pościeli, podnieść się nie mógł, bo natychmiast porywały go nudności, znak utrząśnięcia mózgu. Z oczów widać było gorączkę. Lecz ta owładywała nim tylko chwilami — wśród niéj przychodziły błyski przytomności. Przy nim siedział stary doktór trzymając go za puls;.. gdy ksiądz wszedł, powstał na palcach.
— Mój ojcze, rzekł kłaniając się, nie wiem czy tu na teraz możecie mu być pomocni, przytomność przychodzi niekiedy ale i odchodzi téż prędko. Męczyć mu się nie można. Spoczynek najpotrzebniejszy.
— Cóż mu jest?
— Fraszka że głowa szkaradnie rozbita, — szepnął lekarz, gorzéj że mózg silnie wstrząśnięty uderzeniem... Jeśli z tego wyjdzie, będzie to wielkiem szczęściem...
Gdy tak rozmawiali, w pośrodku wielkiego pokoju pocichu, Skórski oczy otworzył, spostrzegł księdza, i coś zaczął prędko mówić a niewyraźnie — ręką niecierpliwie wskazując krzesło przy sobie... Proboszcz siadł przy nim.
Naówczas chory, ruchem do zrozumienia łatwym, począł prosić doktora by odszedł. Zostali sami. Staruszek nie śmiał pytać.
Skórski przechylił się ku niemu.
— Wiécie, mruknął — kobiéta — zemsta — zemsta... ona to... ona.
Ksiądz pomyślał że majaczy.
— Daj już tam pokój téj kobiécie... myśl o swéj duszy...
— Ściągnęła mnie z konia — to ona! nie wierzycie? tak jest...
Proboszcz zmilczał...
— Ten szatan pokoju mi nie dawał, aż mi życie wziął... Trzeba byście o tém wiedzieli...

— To się wam śni — przerwał proboszcz — spocznijcie,
Przy nim siedział stary doktór.
odejdzie to... wytrzymacie chorobę, lecz sumienie uspokoić nigdy nie jest zawcześnie. Gorączkowemi oczyma spojrzał na kapłana Skórski i rozśmiał się — śmiech ten w jego położeniu, w takim momencie miał w sobie coś przerażającego. Zdawało się że przytomność go odchodziła. Podparł się na łokciu...

— Było ich dwie — obie jak malinki śliczne. Djabeł skusił... dziewczęta jak malowane, a wesołe, a trzpioty... no! i cóż znowu tak wielkiego?.. Grzech powszedni... miałem lat może dwadzieścia... alebym był wyposażył i wydał, — i wszystkoby się zaspokoiło jak należy...
A no — Cześnikówny! — szlachcianki! Życiem trzeba płacić za te przysmaki. Cha! cha! Śliczneż bo były, cacka malowane... ząbki perłowe, usta malinowe...
— Dałbyś pokój! surowo przerwał ksiądz — co ci się tam marzy... dosyć tego!
Skórski jakby się zamyślił — potem śpiéwać zaczął półgłosem...

Kochanie moje, kochanie...
Czegoś tak smutna i blada?

Oczyma potoczył ku drzwiom i wskazał ręką na nie.
— Widzisz... stoi tam... szatan ten... ręką ściśniętą mi grozi i śmieje się... dłoń ma we krwi mojéj zmaczaną. Jeszcze jéj nie dosyć... niech się napije... dajcie jéj krwi. Precz z nią... wysmagać i wygnać, to pijaczka i waryatka? kto ją tu wpuścił! precz! won!!...
Nikogo nie było, proboszcz pochwycił go za ręce i, choć słaby, zmusił do położenia się na poduszkę, nadbiegł doktór... Ledwie im dwu udało się go ukołysać; oczy się zamknęły, zdrzymywał się, ale z ust jeszcze wyrywały się jakieś wyrazy niezrozumiałe...
Proboszcz widział nareszcie, że tu nie prędko pomoc jego potrzebną być może... chciał się podnieść z krzesła i odejść po cichu, gdy odwracając głowę ku oknu, postrzegł przestraszyć mogące i zdrowego człowieka zjawisko.
Do szyby dolnéj przylepioną zdawała się rozpłaszczona twarz staréj kobiéty, pomarszczona, wynędzniona, skrzywiona, z dwojgiem oczów czarnych rozognionych straszliwie, sypiących iskry... Po nad głową tą ręka ściśnięta konwulsyjnie chwyciła ramę okna aby się utrzymać. Znać było że się wdrapała na podmurowanie... W chwili gdy proboszcz chciał ją nakazującym ruchem ręki odpędzić precz, szyba naciśnięta z brzękiem pękła w kawałki, i straszliwe to, potworne widmo, głowę wychyliło na pokój — choć kawałami szkła do krwi rozerżnęło szyję...
— A co? zdechł pies? nie ma psa? dobrodziéju? zdechł? poczęła wołać głośno waryatka.
Uśpiony już Skórski porwał się jak iskrą jakąś wyrwany ze snu, spojrzał, krzyknął i padł bez przytomności.
Śmiech rozległ się od okna — i głowa kobiéty znikła...
Doktór załamawszy ręce krzątał się około chorego. Proboszcz natychmiast wysłał ludzi do ogrodu aby precz odpędzili kobietę, ale, mimo najściślejszego poszukiwania, nigdzie jéj znaléść nie było można...
Zabobonna czeladź gotowa była utrzymywać, że się to tym panom przywidziało, ale stłuczona szyba świadczyła, iż Cześnikówna się tu w istocie dostała i potrafiła, ze zręcznością właściwą sobie, zbiedz od pogoni lub skryć się gdzieś w kąt taki, gdzie jéj nikt szukać nie mógł.
Przez cały ten dzień nie było najmniejszéj nadziei utrzymania przy życiu p. Michała... Proboszcz pozostał przy nim, chcąc pochwycić chwilę przytomną i przejednanego z Bogiem na wielką podróż odprawić... Postawiono wszędzie straże do koła, ażeby Cześnikówna docisnąć się znów do domu nie mogła...
Późno w noc spokojniejszy sen, obudził słabą nadzieję ocalenia. Lekarz go nie odstępował, ksiądz się modlił.. Nazajutrz silna jeszcze natura przemogła, bo to innego może byłoby nieochybnie o śmierć przyprawiło. Lekarz po raz piérwszy powiedział że ma choć słabą nadzieję uratowania chorego... Ale dni kilka nie powracała przytomność i podnieść się nie mógł wcale... Staruszek uspokojony powrócił na probostwo...
W miesiąc późniéj dowiedział się, iż Skórski niewiadomo dokąd, jak się zdawało, na dłuższy czas wyjechał. W miasteczku téż nie pokazała się już wcale Cześnikówna, a że i po lasach jéj nie spotkano, ktoś wieść rozpuścił, że się utopiła...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.