<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cześnikówny
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator J. Chełmoński, X. Pillati
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy służąca przyszła zdać sprawę swéj pani z poselstwa, znalazła ją z chustką na oczach, którą prędko reszte łez otarła, usiłując je ukryć i złożyć na ból głowy. Spytała, czy miała zręczność dać co ubogiéj i otrzymawszy odpowiedź, że tylko chustką ją swoją okryła, — piękna pani chwyciła szal ze stołu, i szybko w zamian za tę jałmużnę, oddała pannie Boguckiéj.
— Cóż się z nią stało?
— Pobiegła do lasu... bo ona tam zwykle przez całe lato przebywa biedna.
Pani spojrzała na nią oczami zdumionemi, chciała pytać o coś jeszcze, i słowa na ustach jéj zamarły.
— Nie wiem, odezwała się po namyśle, czy ja już daléj jechać będę mogła — muszę trochę spocząć. Na nieszpory pójdę do kościoła... jutro rano wybierzemy się daléj.
W postanowieniu tém było coś tak niezwyczajnego, iż panna Bogucka popatrzyła zdumiona na panią, nie dowierzając swym uszom.
— Widzisz że jestem chora — odezwała się cisnąc czoło ręką białą; — potrzebuję odpoczynku... podróż mnie niezmiernie trudzi, a choć nam pilno... to pół dnia można będzie nagrodzić...
— Zapewne, odpowiedziała Bogucka, ale jeśli się pani źle czuje możeby i do kościoła iść nie wypadało. Ścisk pewnie pospólstwa będzie na nieszporach, w kościołku; albo zaducha i chłód wiosenszany.
— Potrzebuję się pomodlić.. Święto.! — odezwała się pani spuszczając oczy.
Na tém skończyła się rozmowa; służąca poszła zanieść rozkazy pani. Obiadu przygotowanego nie tknąwszy prawie, podróżna usłyszawszy dzwony kościelne, okryła się zasłoną, otuliła czarną narzutką, i wyszła. Chcącéj jéj towarzyszyć Boguckiéj prosiła, ażeby została przy rzeczach. Musiała jéj być posłuszną; lecz lękając się o powtórzenie rannych mdłości, nic nie mówiąc wysłała troskliwa sługa lokaja, który zdala miał iść za panią.
Wieczór był piękny, tłumy w rynku już się przerzedzały, reszta tylko pozostałych włościan, mieszczanie napełniali kościołek, wszystkim naszym wiejskim podobny. Pachniało w nim świeżym tatarakiem, którym potrzęsiono podłogę; — jaskrawe obrazy, postrojone w wianuszki, i chorągwie przy ławkach stojące; wizerunki Chrystusa i Świętych, złocone i malowane; ołtarze boczne obwieszone wotami i pasmami lnu,... wpół mroku wieczora składały się na wiejski obrazek, wielkiego wdzięku. Mało było osób oprócz pobożnego ludu, najwięcéj kobiet, z których część znaczna z poprzewiązywanemi białemi rańtuchami, widocznie z sąsiednich wiosek przybyła. Nieszpory i pieśni pobożne odbyły się skromnie i cicho. Organ tylko towarzyszył śpiewom, a kilka świec w wielkim ołtarzu, zaraz po ukończeniu nabożeństwa, gasić zaczęto. Przez cały czas nieszporów, ze złożonemi rękami i głową na nich opartą przesiedziała podróżna, w jednéj z ławek bocznych. Lud już wychodził i kościołek stawał się pustym, gdy przypomniawszy sobie znać gdzie się znajduje, podniosła się z siedzenia, bójaźliwém okiem obejrzała do koła. Służący ukryty był za słupem w kruchcie tak, że go zobaczyć nie mogła;... skierowała się krokiem niepewnym ku zakrystyi.
Właśnie ksiądz wikary kończąc modlitwy, zdejmował kapę i albę, gdy piękna pani weszła. Musiała poczekać chwilę, nim wstał z klęcznika; przystąpił ku niéj grzecznie.
— Jestem podróżną i nieznaną, rzekła po cichu drżącym głosem wpatrując się w księdza, który jéj słuchał z uwagą. Czy nie mogłabym kilka słów pomówić z księdzem proboszczem..... Może ma gości...
— Nie, pani dobrodziejko — odparł wikary, proboszcz jest trochę słaby, a że to człowiek w wieku i podlega często febrze, doktór mu zakazał narażać się na wiosenne powietrze... Widziéć się z nim można, niéma na plebanii nikogo...
Wikary urwał nagle, i po chwilce dodał nieśmiało.
— Czy pani dobr... poleci mi oznajmić mu o jéj przybyciu... a może zechce powiedziéć... z kim będzie miał honor?
Kobiéta zarumieniła się mocno.
— O! moje nazwisko zupełnie tu nieznane, i ks. proboszczowi także. Chciałam powziąć pewną wiadomość...
Uważając że ją tém zakłopotał wikary skłonił się w milczeniu, i otwierając drzwi boczne zakrystyi wskazał ku probostwu drogę, sam śpiesząc ją poprzedzić i oznajmić. Scieżynka wiodła przez część starego cmentarza, wśród któréj wznosiły się stare krzyże i ceglane pomniki,... do furtki dziedzińca.
Tu stała skromna plebania wśród krzewów rozpuszczonych i zieleniejących. Nawet bzy wcześniejsze już rozkwitały od strony południa.
Cisza głęboka panowała w tym kątku ubogim... ptaszęta tylko świergotały i cała gromada kur przechadzała się na trawniku.
Podróżna szła bardzo powoli, przypatrując się temu obrazkowi jakby ociągając. Dopiéro gdy wikary powracający od proboszcza ukazał się na progu, przyśpieszyła nieco kroku. — We drzwiach głównego pokoju stał już i proboszcz staruszek, z szyją obwiązaną chustką, w czarnéj czapeczce na głowie. — Był to nie młody już człowiek i znać schorowany. Cerę miał żółtą, twarz zmęczoną, ręce któremi przytrzymywał chustkę całe były nabrzękłe i pokrzywione od reumatyzmu, jedno ramię znacznie przewyższało drugie... Opiérał się znać na kiju, który teraz miał pod pachą. Mimo tych oznak cierpienia w twarzy staruszka widać było niezmierną energię, życia zapas cały. Oczy miał czarne, małe, błyszczące i patrzące niespokojnie, czoło oznajmiało rozwinięte umysłu władze...
Ogół rysów uderzał charakterem, niepospolitością swą, wyrazem głębokim. — Piękna pani pospieszyła na próg, aby go uwolnić od niebezpiecznego przewiewu. Staruszek powitawszy ją wpatrywał się z wielkiém zajęciem w nieznajomą. — Zdumienie malowało się na jego twarzy i jakby niedowierzanie...
Wskazał natychmiast krzesło przybyłéj, i przepraszając ją sam téż siadł, chwytając się za kolano, — gdyż na nogach długo utrzymać się nie mógł.
Jak w tęczę miał w nią wzrok wlepiony, co widocznie niespokoić musiało przybyłą, gdyż osłaniała się poprawiając narzutkę, i szukała miejsca aby w cieniu pozostać.
— Przebaczyż mi waćpan dobrodziéj, — odezwała się po małym przestanku przybyła — iż się go trudzić ośmielam, nieznajomą będąc. — Przejeżdżałam dziś rano przez miasteczko, i niebyłabym się w niem zatrzymała, ale widok przykry takie na mnie uczynił wrażenie żem zasłabła...

Nie będziesz się waćpan dobr. dziwił słabéj kobiecie iż ją cudze nieszczęście... obchodzi... W istocie cóż tak extraordynaryjnego... że i
Pan Skórski.
litość i ciekawość obudzić musiało... i to mnie powoduje, żem się ośmieliła objaśnienia szukać u duchownego ojca...

Mówiąc to, piękna pani mięszała się niezmiernie, głos jéj słabł, wysilał się, powracał; podnosiła i spuszczała oczy. Staruszek słuchał nie przerywając z wielką i bystrą uwagą. Nie zdawał się jeszcze domyślać o co chodziło.
Po chwili milczenia podróżna mówiła daléj.
— Był to widok rzeczywiście okropny. Jakaś półpijana, pół obłąkana kobiéta, którą tłum urągając się, otaczał... nie mogłam się o niéj nic dowiedziéć...
Zamilkła, staruszek patrzył zamyślony...
— Nieszczęśliwa — rzekł krótko — nieszczęśliwa...
— Lecz — czy by cóś na poprawę jéj losu, dla... uczynienia go znośniejszym nie można przedsięwziąć.
Pleban głową potrząsł, patrzył ciągle na nieznajomą, przysłuchiwał się jéj głosowi i dumał.
— Któż ona jest? niespokojnie dodała przybyła, WP dobr. wiedziéć o tém musisz?
Kończyła, gdy wikary ukazał się w progu i skinął na proboszcza, mówiąc półgłosem.
— Pan Skórski przyjechał, i chciałby się widziéć.
Słowa te były wymówione tak, że je przybyła usłyszéć musiała; zerwała się z siedzenia, konwulsyjnym ręki ruchem narzuciła gęsty woal na oczy, i cała drżąca, jakby bezmyślnie cofnęła się wgłąb pokoju. — Proboszcz to widział.
— Poproś go aby u was na mnie zaczekał, rzekł, — pani by zapewne było przykrém, spotykać się tu z nieznajomymi...
Nieuspokojona tém jeszcze kobiéta, stała w oknie kryjąc twarz.
— Niechcę przeszkadzać — odezwała się.
— Proszę pani siadać, pan Skórski poczeka na mnie... u ks. wikarego....
Znikł ks. wikary, drzwi się zamknęły i podróżna wróciła ku swemu krzesłu. Proboszcz ciągle się w nią wpatrywał, choć już nie zdjęła zasłony i uchyliła tylko nieco, aby miéć wolne usta.
— Zdaje mi się, — odezwał się głosem smutnym, żeś mnie pani pytała — kto ona jest? Przebacz, starym jestem i kapłanem, wolno mi więc odpowiedzieć wam jak owieczce... jak niewieście. — Na co ta ciekawość próżna? — Pomódz jéj może tylko jeden Bóg, gdy ją z tego świata zabierze... Cóż wam potém że się dowiecie o téj, o któréj lepiéj by ludzie zapomnieli... Ja dotąd nie wiem, ja o losach jéj nie jestem uwiadomiony dokładnie... najjaśniejsze to coście widzieli na oczy właśne, nieporatowany upadek...
Kobiéta milczała długo, zdawała się walczyć z sobą.
— Mówiono mi że ją nazywają Cześnikówną... że ma imie Róża? — zapytała...
— Być może — odparł stary.
— Że się kryje po lasach... kończyła przybyła, lecz czyżby jéj stałego przytułku znaléść nie można?
Proboszcz popatrzył na pytającą.
— O przytułek taki nie byłoby trudno — rzekł, są litościwe serca i ludzie coby znieśli to biédactwo dla miłości Chrystusowéj, ale się ona nigdzie nie utrzyma... Wyrwie się z zamknięcia, połamie kraty, powybija drzwi, głową tłuc będzie o ściany gdy ją szał ogarnie... Potrzebuje swobody — i niech tam Bóg się nad nią ulituje;.. przerwawszy nagle dokończył stary.
Podróżna ręce załamała... wstała z krzesła, zdawało się że jakiś wyraz stanowczy miała już na ustach, lecz siadła znowu cała drżąca.
— Gdyby to się na co téj nieszczęśliwéj przydać mogło, — zawołała — złożyłabym chętnie na ręce pańskie ofiarę moję dla niéj... dla ulżenia jéj losowi.
— A cóż ja z tém zrobię? — zapytał proboszcz... dać jéj nie można nic, rozrzuci, rozda lub przepije...
Westchnął, kobieta płakać zaczęła. Czułość ta, którą zapewne niewieściéj drażliwości przypisywać musiał duchowny, nie zadziwiła go bynajmniéj, czekać się na coś zdawał...
— Ale jakże do tego stanu przyszła? zkąd i jak dawno jest tutaj? poczęła pytać z gorączkowym pośpiechem.
— W okolicy już od lat wielu się błąka, a gdzie wprzódy była — któż to wiedziéć może..?
— I zjawiła się już w takim stanie obłąkania, daruj méj ciekawości, — mówiła podróżna... nie wiem dla czego widok tego nieszczęścia takie na mnie uczynił wrażenie — jestem niém przejęta cała...
Zmieszała się widocznie...
— W początkach nie było tak źle... błąkała się — rzekł proboszcz, nie mówiła do nikogo, nikt od niéj nie dopytał słowa... Potém rozwiązały się usta od napoju... i powiększył szał. Nie dziwuję się pani, że masz tę litość nad nią; — w istocie zasługuje na nią — jest bardzo biédna istota — bardzo biédna.
Słuchająca pochwyciła się za głowę, chustkę poniosła do oczów, widocznie tłumiła łkanie i wybuch płaczu... Jakby dłużéj wytrzymać nie mogła, zerwała się nagle z siedzenia... dobyła z woreczka zwitek pieniędzy i wcisnęła go w chorą rękę proboszcza.
— Na miłość Bożą, weź to ojcze odemnie, może się zdarzy okoliczność — zręczność jaka ratowania, dopomożenia jéj... błagam was...
Staruszek był wzruszony... pieniądze jednak zwolna odpychał.
— To niepotrzebne — odezwał się — znalazłyby się pieniądze gdyby niemi dla niéj co uczynić można. — Nie użyję ich...
Cała ta scena miała w sobie cóś tak dziwnego, jak gdyby ani proboszcz, ani przybyła wszystkiego co sobie powiedziéć mogli, wyjawić nie chcieli. — Staruszek poczynał otwarciéj i wstrzymywał się, kobiéta z ust prawie wyrywające się słowa cofała... Już chciała się żegnać i odejść, gdy proboszcz rękę jéj ujął i posadził w krześle...
— Czyż myślisz żem cię nie poznał? — rzekł cicho... lata cię nie zmieniły pani moja... widzę tylko że los się wasz odmienił, że lękacie się być odgadniętą i poznaną? Lecz możecież się lękać tego, komu codzień przy spowiedzi otwierają ludzie sumienia swoje?..
Krzyk boleśny wyrwał się z piérsi kobiety, która sobie oczy zakryła. — Chciała uciekać, sił jéj zabrakło... Proboszcz siedział spokojny, krzyżem ją żegnając, jakby na nią chciał zlać spokój ducha..
— Bóg z tobą! Bóg z tobą! uspokójcie się — kapłan jestem...
Kobiéta rozpłakawszy się, długo do słowa przyjść nie mogła, na ostatek rzuciła się na kolana przed starcem... który zdawał się cichą szeptać modlitwę...
— Wstań, rzekł — mówmy, abym cię pocieszył jeśli można, i abym był pocieszony bólem twoim...
Ale łzy nie przestawały płynąć, i przybyła mówić nie mogła.
— Nie pytaj mnie, ojcze o losy moje, ani o nazwisko... Zmieniło się jedno i drugie... nic we mnie nie zostało z przeszłości, oprócz gorzkich wspomnień... Wydobyłam się z tego błota i upadku... lecz ona... lecz siostra moja... O Boże wszechmogący! co za obraz... co za dola...
I znowu płacz przerwał jéj mowę.
— Nie będę pytał o nic — rzekł stary — mówmy o niéj; — teraz już, gdyś przyznała się do niéj, masz prawo wiedziéć tyle ile ja wiem...
Słyszałaś jego nazwisko? — dodał ciszéj — o ścianę tam czeka u wikarego i nie wątpię że przyszedł jak zawsze szukać u mnie rady przeciwko niéj... Ona mu nie daje chwili spocząć... ona się na nim mści, ona dla niego tu jest do dziś dnia. — Pragnienie zemsty trzyma ją przy życiu. — Skórski chciał się wyprzedać i wynieść z okolicy, probował się gdzieindziéj osiedlić, ścigała go, znalazła, nie dała mu spoczynku... Wié on dobrze iż gdyby chciał się żenić, pójdzie do jego narzeczonéj, znajdzie się u ołtarza w czasie ślubu... Wysechł i wynędzniał prześladowany tyle lat... spotyka ją wszędzie, nie śmie z domu ruszyć nogą. — Czasem jakby na umyślnie zniknie ażeby go ośmielić do pokazania się na świecie... ale zaledwie wyjdzie, spotyka ją na swéj drodze, wszędzie z groźbą i śmiechem... Pod oknami jego domu krąży nocami... słyszy jéj głos za ogrodem... czeka nań w lesie... czyha na gościńcach...
W milczeniu słuchała z załamanemi rękami nieznajoma tego opowiadania... Gdyby nie zmrok, mógłby był proboszcz dojrzéć jéj źrenice już z łez obeschłe... i pałające ogniem dzikim... Zdawała się dzielić i rozumiéć te uczucia siostry..
— Ona jest obłąkaną, mówił proboszcz, gdy go nie widzi; ale odzyskuje przytomność zobaczywszy nieprzyjaciela... Z niezmierną bystrością umié go śledzić, z przebiegłością prześladuje... złamała mu życie.
— A on? — odezwała się nagłe wybuchając kobiéta — nie zasłużył że on na to... ten człowiek bez serca i sumienia... A! ojcze — nie budź we mnie zastygłych uczuć, — znajdą się one téż same co w niéj, choć je czas i oddalenie przysypały popiołami — brzydzę się tym człowiekiem, nienawidzę go...
— A odpuść nam nasze winy jako i my je odpuszczamy naszym winowajcom — przerwał spokojnie proboszcz. Bogu zostawcie sąd i zemstę... Człowiek ten odpokutował za grzechy.
— Nigdy dosyć! nie! on nie mógł pokutować, bo w tém sercu skruchy nie było... Ja go znam z tamtych czasów młodości, znam go z innych i późniejszych rozgłosu — i dziwuję się tylko jednéj rzeczy, że się dotąd wahał pozbyć tak swojéj ofiary, jak, jak...
Nie domówiła słów ostatnich.
Ksiądz rękę podniósł do góry i nakazał milczenie.
— Bóg mu daje czas do skruchy i pokuty...
— To potwór nie człowiek! — odezwała się kobieta namiętnie. Tyle lat upłynęło od nieszczęść naszych, zmieniło się wszystko... ja sama poznać siebie nie mogę — on zmienić się nie mógł — ten człowiek nigdy nie miał serca...
Proboszcz znowu nakazał milczenie.
Mrok padał, kobieta poruszona wstała... zbliżyła się do ucałowania ręki staruszka...
— Ojcze — zawołała — on tu jest — ja nie chcę go spotkać...
— Nie lękaj się — wyjdę do wikarego i zatrzymam go. Bóg z tobą... Bóg z wami... Idź w pokoju...
To mówiąc otworzył drzwi, wyjrzał do sieni i stojąc na straży wypuścił przelękłą kobietę, która do furtki, oglądając się po za siebie pobiegła, i nie odetchnęła aż zobaczywszy służącego, który tu czekał na nią.
Proboszcz tym czasem wytrzymawszy chwilę, zapukał do drzwi wikaryusza... a sam pospieszył do swego pokoju, i siadł w krześle, ręką zbolałą z trudnością ocierając pot z czoła... W progu ukazał się średnich lat mężczyzna, wyłysiały... którego ubranie oznajmywało zamożnego obywatela...
Typ to był do opisania trudny... Stary kawaler, który jeszcze resztki młodości utrzymać pragnął, natura silna a starzana życiem i zmęczona. Twarz pięknych i regularnych rysów, odrażała wyrazem dziwnym egoizmu, fałszu i przewrotności; — w niespokojnych oczach widać było jakby nieustanną obawę, a usta naprzekór im starały się grać obojętność i pustą wesołość; — z budowy niegdyś atletycznéj został tylko skielet olbrzymi, obciągnięty skórą i wyschły... Mieszkała w nim jednak siła; i muskuły rąk wydatne, kark jakby opleciony niemi, kazały się domyślać niewyczerpanego jeszcze żywotności zapasu... Ruchy miał zręczne acz wymuszone, niby młodzieńcze i żywe, choć tak one jak wszystko w nim napiętnowane było rozmysłem, fałszem i rachubą.
Resztki włosów około łysiny i zarost można było posądzać o farbę, chociaż ta, zręcznie jakoś użyta, nie raziła. Cały ubiór wielce wykwintny, młodszym był od tego, który go nosił. Przystałby dwudziestoletniemu elegancikowi, śmiesznym niemal wydawał się na starym kawalerze. Gruby łańcuch złoty u zégarka, pierścienie na palcach, laska z gałką wyzłacaną, maleńki kapelusik słomkowy z wstążką czarną, dopełniały stroju. Nie miłe czynił wrażenie pan Skórski, choć wdzięczył się wielce, i do proboszcza zbliżył się z taką wymuszoną grzecznością, uniżonością, pokorą, iżby go za najczulszą w świecie istotę wziąć było można, ktoby go nie znał.
Staruszek widać znał go dawno i dobrze, bo zimno przyjął i na powitanie natarczywe, odpowiedział ruchem ręki wskazując obok stojące krzesło, które przed chwilą zajmowała nieznajoma.
Stary kawaler usiadł, pochylając się ku proboszczowi.
— Mój Boże, — zawołał — a jegomość dobrodziéj zawsze widzę cierpiący... Na te reumatyzmy niéma jak wody. Do Karlsbaduby, do Toeplitz lub Trenczyna.
— Gdzie mi się tam włóczyć na starość! — odparł proboszcz.
— Przytém i lato a słońce pomaga wiele, byle ciepła nadeszły.
Rozśmiał się w tém pan Skórski, i zmienił rozmowę.
— A dla tego ojciec dobrodziéj wieczorkami sam na sam jakieś wędrujące jejmoście przyjmuje...
Nieszczególny ten żarcik nie zasługiwał na odpowiedź, ksiądz zmilczał.
— Cóż to pana do nas sprowadziło? — odezwał się po chwili — boć to wpan nie częstym gościem tutaj... i w kościele go widzę rzadko...
Skórski się obejrzał i z krzesłem przysunął.
— Ojcze dobrodzieju, — szepnął, — znasz najlepiéj moje nieszczęśliwe położenie... ja dla téj baby przeklętéj, waryatki, nosa z domu wytknąć nie mogę. Pod strachem Bożym kiedy niekiedy wyjadę i to... ot jak dziś... o mało biédy nie napytałem....
Proboszcz milczał długo.
— Uderz się w piersi, — rzekł w ostatku, — a powiédz czyś nie zasłużył na to?
— A! dalipan nie gorszy byłem i jestem od drugich, — zawołał głosem zawsze stłumionym pan Skórski. — Za grzechy młodości, i to tam takie głupstwo, całe życie pokutować... Słowo daję, to za wiele. Cóż to? może się jednemu trafiło?.. Młodość.. krewkość... zwyczajne...
Na nieszczęście bardzo to są zwyczajne sprawy, — odezwał się staruszek, — a jednak inaczéj się one przedstawiają niż w tym wypadku... Przypomnij sobie waćpan, co masz na sumieniu... Serce czasem pociągnie człowieka, Bóg słabość przebaczy, ale rozpusty... trudno.
— Albom to ja, — oburzając począł gość, — rozpustniejszym był niż inni?
— Dajmy temu pokój... rachuj się sobie z sumieniem, — rzekł stary, — to nie moja rzecz.
— Właśnie żem miał czas tu rachunek robić i przerabiać, a winy tak wielkiéj w sobie nie znajduję, za jaką nielitościwie karany jestem... I dziś tu w rynku, cudem tylko uniknąłem awantury, ta czarownica, pijaczka znowu się zjawiła. Nareszcie mi ten wieczny postrach obrzydł, nie mogę już wytrzymać dłużéj. Każę ją zamknąć, zapłacę co zechcą. Jawna i oczéwista waryatka. Możeż to być, aby się jéj dano włóczyć po gościńcach, i ludzi spokojnych napadać? Ja życia godziny nie jestem pewny. Byłbym się razy nie wiem wiele mógł ożenić... Szatan ten albo mi zawsze potrafił przeszkodzić, albo mnie strachem odegnał od ołtarza. Raz się to przecież skończyć musi. Dosyć już tego.
Poruszony wstał pan Skórski, i począł przechadzać się po pokoju. Ksiądz patrzył nań nie mówiąc słowa.
— Zapłacę za utrzymanie, za podróż, niech ją wezmą i zamkną...
— I tém uspokoisz sumienie? — spytał proboszcz.
— Moje sumienie spokojne! ja nic na sumieniu nie mam! — odwracając się przerwał Skórski, — odpokutowałem z nawiązką!!
Zburzony był widocznie, ale wkrótce się miarkować zaczął.
— Właśnie, — rzekł łagodniéj, — przyszedłem światłéj rady ojca dobrodzieja zasięgnąć, i prosić o jego opiekę o poświadczenie, że to niewyleczona waryatka... Zaświadczą mi to téż wszyscy...
— Mój panie Michale, — przerwał proboszcz łagodnie, — ja bym ci tego nie życzył. Jeszcze raz mówię uderz się w piersi, pokutę straszną prawda i długą odbywasz, aleś zawinił. Daj téj nieszczęśliwéj skończyć życie na swobodzie. Wiesz jak ją zamykanie do wściekłości pobudza. Szał jéj odchodzi... Nielepiéj żebyś na czas się ztąd oddalił, wyjechał... Ona nie pożyje długo. Dla ciebie świat otwarty... a tu w sąsiedztwie i tak ci nie bardzo wygodnie.
— Z kraju się oddalić nie mogę, — chmurno rzekł Skórski, — nie chcę, a u nas gdziebymkolwiek się przeniósł, jestem pewny, że mnie znajdzie. Jakim sposobem, jakim cudem ten szatan tropy moje śledzi, to przechodzi pojęcie... Probowałem przecie... ale już tego dosyć... — zawołał rozpaczliwie stary kawaler, — życie całe zmarnowałem. Starzeję.... męczę się... muszę temu koniec położyć.
— Jedną tylko uwagę mógłbym wam uczynić, — odpowiedział staruszek. Ta kobiéta wprawdzie ma chwile szału, ale gdy chce, umié być spokojną i przytomną. Jeżeli ją oddacie pod klucz, a kraty wyłamać nie potrafi, mogłoby co innego nastąpić. Mogłaby wyśpiéwać co niepotrzebnego i pociągniętoby was do odpowiedzialności... Przypuszczam, że to co ona plecie są bajki, ale mogą się do nich niechętni ludzie przyczepić.
Ta uwaga oddziałała dziwnie na Skórskiego, skrzywiły mu się usta, potarł czoło, westchnął.
— Radzi się sumienia, — dokończył.
— To piekło istne! piekło! — zgrzytając zębami mruknął Skórski, — niéma wyjścia z tego, chyba śmierć. Już mi życie obrzydło.
Organista wchodzący z kluczami, przerwał tę rozmowę, i Skórski pochodziwszy po pokoju, wdział zwolna rękawiczki, zapiął surdut, a nie mówiąc już nic, zbliżył się z pożegnaniem do proboszcza, który go tak chłodno się pozbył jak przywitał.
Wyszedł zadumany z probostwa na rynek, z którego już ostatnie wozy odjeżdżały, wioząc śpiewających i podochoconych parobczaków i gospodynie, troskliwie piastujące garnki kupione i sita.
Z niektórych karczem odzywały się jeszcze głosy biesiadujących, a dzwon kościelny cichym dźwiękiem, powolnym wołał na Anioł Pański. Na niebie kilka bladych gwiazdek mrugało...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.