Czerwona rakieta/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwona rakieta |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był względny spokój.
Z frontu przychodziły wieści stałe złe, do czego, jak wiadomo, wkońcu człowiek się przyzwyczaja. W kraju nic nadzwyczajnego się nie działo.
Jednakże — nie trzeba było proroka na to, aby odgadnąć, że jest to cisza przed burzą.
— Dobrze się to skończyć nie może — myślał Niwiński. — Wszystko idzie ku gorszemu. Co z tego wyniknie? Czy ludzie przygotowują się do jakiego czynu, do obrony?
Zdania sprzeczne krzyżowały się; trudno było wyłowić z tych sprzeczności błysk jasnej, stanowczej woli.
Raz poszedł Niwiński na jakieś zebranie. Zgromadzenie odbywało się popołudniu w mrocznej sali małego teatrzyku. Tłum zrobił ją w przeciągu kilku minut duszną, tchnącą atmosferą poczekalni kolejowej, lub komisarjatu policyjnego.
Posiedzenie „zagaił” starszy pan, chudy, wysoki, z siwą, ostrą bródką i z miną Don Kichota, który, poznawszy się na swej wartości, z naiwnego stał się rafinowanym. Mówił przez kwadrans tak pięknie o sobie, że wybrano go jednomyślnie do prezydjum.
A potem wystąpił z referatem główny „champion,“ mąż w eleganckim, czarnym garniturze, znakomicie uwydatniającym jego szeroką pierś i muskularną figurę. W twarzy dużej, śniadej, o mocnych, szerokich szczękach i czarnym zaroście, miał coś z wielkiej jakiejś małpy, a coś z boksera.
— Ten się w kaszy zjeść nie da! — myślał sobie Niwiński, patrząc na jego szerokie ramiona, mocną czaszkę i arogancką, zuchwałą, lecz spokojną twarz.
„Champion“ mówił. Mówił polszczyzną złą, trywjalną, kuchenno-lokajską, a pomieszaną z frazesami francuskiemi, żywcem tłumaczonemi na język polski. Krótko — mówił, jak hrabia. Mimo to, w tem jego na pozór nieścisłem gadaniu był jakiś sens, w nadętości była pewność siebie, silna, niezłomna, posługująca się zamiast mądrości podstępną, przebiegłą chytrością.
— Nadęty megaloman — ocenił go Niwiński — ale mocny, przebiegły, sprytny. Cóż — czy istotnie tylko święci garnki lepią? Taki się też może przydać!
Nagle — coś niedobrze, niewyraźnie błysnęło w długich, zawiłych wywodach mówcy. Audytorjum przycichło i w milczącem skupieniu słuchało uważnie. A po chwili Niwiński klasnął zcicha językiem i z niezadowoleniem pokręcił głową.
Mówca — prezes organizacji, prącej całą siłą do akcji wojskowej, tłumaczył się, dlaczego wysłany przezeń na Zjazd Piotrogrodzki Polaków wojskowych telegram przeciw tej akcji się zastrzegał.
I tu zaczął forsownie kłamać, z całą perfidją, z całą bezczelnością człowieka pewnego, że jest mądrzejszy od drugich.
Obełgiwane cynicznie audytorjum siedziało w posępnem milczeniu. Niwiński skrzywił się pogardliwie.
A potem zaczęła się zabawa — interpelacje. Cała falanga młodych, lecz wprawnych już mówców wiecowych ruszyła do skombinowanego ataku. Sieć kłamstw prezesa prysła, ale na tem nikt nie chciał poprzestać. Zgrabnie podając sobie łgarza z rąk do rąk, interpelanci zasypywali go, grzebali, kopali, ośmieszali, wyciągali na sprzeczności, które w mgnieniu oka przerabiali na niedorzeczności.
Ten atak przez chwilę Niwińskiego bawił, wkrótce jednak zirytował go.
— W piłkę nożną grają czy w „cricketa?“ — myślał z oburzeniem. — To jest sport, a nie prowadzenie poważnej akcji. Im nie zależy na tem, aby naprawić to, co tamten zepsuł, lecz żeby go „ubrać...“
Uciekł.
Było mu bardzo smutno.
Zbolały tułał się samotnie po ulicach, nie zważając, którędy, ani dokąd idzie. Chodził jakiemiś ulicami, między rzędami wysokich, ciemnych domów, mijając wrzaskliwe gromady dzieci, bawiących się na bruku. Wreszcie, nie wiedząc jak, znowu znalazł się w kawiarni.
Przysiadł się do niego któryś ze znajomych nieznajomych.
— Znowu w kawiarence? — mówił. — Wy, Galicjanie, pół życia spędzacie w kawiarni...
Niwiński uśmiechnął się lekceważąco, ale potem postanowił „uderzyć bez kija.“
— Myli się pan — odrzekł łagodnie.
— Spotykamy się tu ze trzy razy dziennie...
Niwiński puścił płazem znakomitą sposobność do „riposty”, a zaczął mówić jakby z ukrytym żalem:
— Niechże pan zrozumie, drogi panie, że ja tu jestem na wygnaniu. Pracuję — ale potrzebuję też odpoczynku, ludzi. A to miasto dla mnie zupełnie obce, zaś ludzie? Gdzież ja zobaczę ludzi? Ot, rozmawiam tu naprzykład z panem. Znajomość przelotna — mówiąc szczerze — ale przecie znajomość. Przynajmniej parę słów zamienimy. Bo — widzi pan — trzeci rok jestem już w Rosji i w Kijowie nieraz bywałem i znajomości kawiarnianych nie brak mi, a czy pan przypuści — nie wiem, jak tutaj dom polski wygląda...
— Jakto — dom polski...
— Wnętrze domu polskiego... Nikt mnie nigdy bodaj na szklankę herbaty nie zaprosił, nikt mi się nie spytał, jak żyję, czy mam tu kogo czy nie... Jestem zupełnie, jak na obczyźnie, a przecież tu tyle Polaków!
— To zbieg okoliczności...
— Nie, nie żaden zbieg okoliczności. Mam wielu znajomych wśród uchodźców i tym również nie lepiej ode mnie się poszczęściło...
— Ale przecie ja sam znam domy, w których Galicjanie bywają...
— Galicjanie! Zakładnicy — tak, ludzie pewnego sposobu myślenia...
Znajomy nieznajomy zmieszał się.
— No tak, ja o tem wiem, to wszystko stało się — wskutek waszej orjentacji...
— Otóż, otóż, widzi pan, jakie to są dziwne sprawy... Bo przecie w 905-ym Galicja wcale nie stała po stronie bojówek PPS, a mimo to nie odmawiała gościnności nikomu... Otóż to, drogi panie, że wy w ten sposób nie postępujecie... A teraz...
Przysunął się bliżej do znajomego nieznajomego i mówił, patrząc mu w oczy:
— Na ten przykład, serdeńko, ja nie jestem tu sam. Mam z sobą żonę, rozumie pan? I ona jest — przy nadziei. Czy sądzi pan, że ktokolwiek objawił chęć zajęcia się nią? Pan wie — w tym stanie nerwy grają w człowieku — więc bodaj odrobina rozrywki, towarzystwa... A może trzeba pomocy? No, cóż, to chodzi po ludziach... A tu — nic! Jak pośród obcych... Że nas wojna z kraju wygnała — to nic. Cierpimy i wierzymy, że cierpimy za Polskę... Ale żeście wy nas tu do swych serc nie przypuścili — to dopiero uczyniło nam tę ziemię ziemią wygnania... I dlatego, pojmij pan, chodzę do kawiarni...
— Nikt emigracji nie przewidywał i to jeszcze w takich rozmiarach — tłumaczył się znajomy nieznajomy, uśmiechając się z zakłopotaniem...
— Mniejsza z tem, panie! — kończył Niwiński. — Ja to już przebolałem... Przebolałem, bo mimo wszystko postawiliśmy na swojem...
— To jest — na czem?
— Spojrzyj pan tylko uważniej. — Ile to na wygnaniu w Rosji powstało pism, ile szkół polskich, ile organizacyj, jak całemi falami biją w was broszury, książki, podręczniki szkolne... To wszystko, mój panie, to są dary wygnańców — za gościnę...
I istotnie Niwiński nie mylił się. Emigracja pracowała na Rusi bardzo energicznie i z wielkiem powodzeniem. Wprawni i doświadczeni agitatorzy docierali do najodleglejszych, zapomnianych zakątków, budząc lud... Dziesiątki tysięcy dzieci uczyły się na polskich elementarzach, pozakładano gimnazja, zorganizowano coś w rodzaju zawiązku uniwersytetu, organizowano rzemieślników... W Piotrogrodzie, w Moskwie, Kijowie i Charkowie grały teatry polskie... Organizacja wojska szła opornie, zato żywioł polski, tężejąc i krzepnąc, coraz głębiej zapuszczał korzenie i rozkwitał — zdawało się — na wieki...
Zaś wieczorem uciekał Niwiński do kawiarni, „na dach,“ gdzie rozmawiał z Ziembą, lub przysłuchiwał się, co oficerowie czescy opowiadali. Między innemi poznał też Czeczka, który kierował akcją dywizji czeskiej pod Zborowem. Był to niski, szeroki w ramionach mężczyzna, w furażce, z wielką fantazją zsuniętej na tył głowy, a ocieniającej twarz szeroką, miedzianą od słońca i błyskającą złotemi zębami. Elastyczny i mocny, z szerokim tasakiem austrjackim u boku, wesoły i skłonny do śmiechu, oficer ten sprawiał sympatyczne wrażenie. Lat mógł mieć ze trzydzieści, a choć był w randze porucznika, już miał i pułk swój i komenderował dywizją. Na jego piersi widać było wszystkie odznaki św. Jerzego i biały krzyż oficerski. Mówił żywo, chętnie używając słów rosyjskich, które fatalnie akcentował i wymawiał.
— Czestnoje słowo, powiadam wam, zupełnie nie rozumiem, co się z tym żołnierzem dzieje... Był to przecie żołnierz do niedawna sławny, bagatyr! A teraz — trus, haniebny trus i nic więcej... Czort znajet, niczewo w etom diele nie razbieriosz...
— Żeby to tylko tchórz — wtrącił któryś z oficerów — ależ oni dziś własnych oficerów mordują. Żołnierze jednego pułku pułkownika kijami zatłukli...
— Swołocz!
— I poco my tu siedzimy! Lepiej do Francji jechać. Tu z tego wszystkiego już nic nie będzie.
Niwińskiego dotknęło to nieprzyjemnie. Prawie z trwogą myślał o tem, że zwolna wszyscy „porządniejsi ludzie“ mogą Rosję opuścić, a wtenczas on tu zostanie sam ze swą żoną, bezbronny...
Więc się żachnął:
— Nie, teraz właśnie Rosji opuszczać nie można. Właśnie teraz nie! Ostatecznie — Rosji dotychczas nic zarzucić nie można. Rosjanie zachowują się zupełnie dobrze. Rewolucja jest rewolucją, naród eksperymentuje, próbuje, ale widać po nim, że czegoś chce. Sami musicie przyznać, są tu już rzeczy zupełnie nowe, prawie że niebywałe... Naprzykład kobiecy bataljon śmierci Boczkarewy... To przecie objaw wspaniały, to jest nowe... Tu życie wchodzi w nową fazę...
— Słuchajcie! — przerwał mu oficer, który właśnie czytał „Poślednije Nowosti.“ — Przy jakimś szewcu zabitym na bazarze, znaleziono — osiemdziesiąt tysięcy rubli! To jest bajeczne... Gdzież się podzieli biedni szewcy z powieści Dostojewskiego!
— W polu kobieta dużo nie wskóra — mówił po namyśle Czeczek. — Do garnizonowej służby, do wartowniczej — dobra.
— Patrzcie! Czeczek za emancypacją!...
— A czemużby nie! — zapalił się oficer. — Ja jestem za zupełnem zrównaniem kobiet z mężczyznami.
— To i jenerałem kobietę-byś zrobił?
— Rozumi se! A prócz by ne? — zapalał się Czeczek coraz więcej.
I z miejsca wybuchł namiętny, gwałtowny spór, prowadzony z charakterystycznie czeską niechęcią do tradycji i skłonnością do rzeczy nowych.
A kiedy tak oficerowie w lożach swarzyli się i jeździli wzajemnie po sobie, używając w dyskusji słów mocnych i jak najprostszych, gdzieś za słupkiem wadzili się szachiści:
— Tego wam nie wolno!
— Będę się was pytał, co?
— Idźcież! Tu koń mój stał i wy pionka z miejsca ruszać nie powinniście byli.
— Jaki koń, gdzie stał, kiedy?
— Wżdyt' wam powidam!
— Człowiecze, zblaznil ste se? Jaki koń, jaki pionek...
— Żiszmarjajozef! Z wami się o wszystko trzeba kłócić!...
Pewnego wieczoru siedział Niwiński „na dachu” z paru wybitniejszymi członkami organizacji czeskiej, rozmawiając, jak zwykle, o położeniu na froncie i o tem, co z tego wyniknie. Wtem „na dach” weszło dwuch panów, jeden wysoki, chudy, z twarzą zgonionego charta, drugi niski, młody, krępy, czarniawy, wesoły, chytrze uśmiechnięty. Ten ostatni odwrócił się do kogoś, snać idącego za nim i zawołał:
— Pane profesore! Tady jsou, tady sedi!
„Na dachu” zapanowała cisza.
— Masaryk przyjechał! — szepnął Niwińskiemu jeden z jego towarzyszów.
Wszedł starszy już pan, trochę więcej niż średniego wzrostu, szczupły, blady, o pociągłej twarzy z białą bródką, w okularach.
Skierował się prosto ku stolikowi, przy którym siedział Niwiński. Ten, naśladując swych towarzyszów, wstał. Starszy pan przywitał się z obu Czechami. Niwiński chciał się cofnąć, ale przedstawiono go.
Profesor wraz z towarzyszącymi mu panami przysiadł się do ich stolika.
Przez chwilę panowała cisza.
Niwiński ostrożnie, ale badawczo zerkał zboku w stronę tego dziwnego człowieka, prawie starca już, który jednak miał tyle siły, że — wychowawszy sobie w sali uniwersyteckiej całe pokolenie — zdołał rzucić je w bój przeciw wielkiej, potężnej i mściwej monarchji. On, syn kowala ze Słowaczyzny, jako wróg niebezpieczny i groźny, stanął oko w oko z dwoma cesarzami, mającymi na zawołanie miljonowe armje, i nie wątpił ani chwili, że armje te rozbije i swemu narodowi wolność i wielkość wywalczy. Skromny uczony, banita, zbroił przeciw wrogom swej ojczyzny oddziały we Włoszech, we Francji i w Rosji, a wpływ jego potężny sięgał aż do Ameryki, gdzie bogaci kupcy i przemysłowcy czescy na zawołanie powierzali mu swe kapitały. Gdzie był dom tego człowieka, który u siebie w domu był wszędzie i nigdzie, którego rodzina rozproszona była po świecie i który nigdy nie żył dla siebie?
Zaczęto rozmawiać. Profesor zadał kilka pytań Niwińskiemu.
— Więc my się znamy jeszcze z Pragi? — mówił profesor z miłym uśmiechem.
— Tak. Pamiętam dwa wykłady inauguracyjne. Pierwszym był wykład prof. Krejcziego. Prof. Krejczi rozpoczął słowy: — Panowie! Boga niema! — A zaś pan profesor swój wykład inauguracyjny zaczął tak:
— Abyśmy uniknęli wszelkiego nieporozumienia, panowie, ja stwierdzam, że Bóg jest...
— Może być, że tak mówiłem — kiwnął uczony głową.
— Zaś ostatni raz spotkałem pana profesora w ogrodzie Kinskych. Było to pewnego chłodnego, słotnego popołudnia. Miałem silną migrenę, poszedłem się przejść. Na górze spotkałem pana profesora — pamiętam, w długim płaszczu angielskim, którym wiatr szarpał. Stał pan w tem miejscu, z którego widać wjazd na Hradczany, plac przed zamkiem, pałac arcybiskupi i bramę prowadzącą na zamek królewski...
— Piękny to widok — szepnął profesor.
— Piękny! — przyznał Niwiński. — Pusto było w ogrodzie, bo deszcz padał, a zaś ja, minąwszy pana, pomyślałem sobie: — Czemu to profesor w taki zimny, słotny dzień stoi sam i wpatruje się tak w ten zamek...
— A, zajmujące! — uśmiechnął się znowu profesor. — Pan dawno w Kijowie?
Niwiński odpowiadał na pytania, patrząc profesorowi w oczy. Pierwszy raz widział go tak zbliska. Zdawało się, jak gdyby profesor był trochę zezowaty; spojrzenie miał niepewne. Robił wrażenie człowieka bardzo opanowanego. Mówił cicho, prawie szeptem.
Szachiści — tak zwani kijowscy „notable“ kolonji czeskiej, nie zwracali na profesora najmniejszej uwagi. Żaden mu się nie ukłonił, żaden do niego nie podszedł. Nie uznawali go. Kiedy wszedł, w pierwszej chwili ucichło wszystko, ale po jakimś czasie odezwało się znowu:
— Jakiem prawem bierzecie mi wieżę? Człowiecze, to przecie nie jest żadne granie! Ale, ciągle cofacie ciągi, tego nie wolno.
— Kto mi zabroni — wy? Was się jeszcze nie boję...
„Na dach“ chodził Niwiński tem chętniej i tem częściej, że w domu skutkiem zdenerwowania żony było mu źle. Wszystko ją drażniło, wywoływało spory, wymówki. Robiło się nieznośnie. Wszystko składało się jak najgorzej, jakoś dziwnie beznadziejnie. Zarobki kurczyły się, parę interesów zawiodło, wydatki wzrastały z dniem każdym i Niwiński czuł, że walcząc z trudnościami, szarpie się w jakiejś ogromnej sieci, zaciąganej zdaleka ale niezawodnie.
Tem więcej bolało go, że żona, zamiast stanąć przy nim, nie oszczędza mu ani przykrych słów, ani wymówek. Rozumiał jej stan, ale nie mniej czuł się niezmiernie opuszczonym i samotnym.
Raz, kiedy żona już spała, czytał pożyczony sobie przez Ryszana tom poezji Otokara Brzeziny. Kochał tego poetę za jego przecudnie śpiewny wiersz, za jego rytm płynny, falisty, przypominający długi, poważny, szeroki ton — fali morskiej, za jego ukochanie barw prześwietlonych i za nabożne skupienie jego duszy, śpiewającej pieśni tak, jakby to było odprawianie obrzędu.
Aż naraz wzrok jego padł na słowa, które i w jego duszy zabrzmiały modlitewnym dźwiękiem pokornego westchnienia:
— Ja — dusza — zmęczyłam się mnóstwem spojrzeń, które wysłałam na święta gwiazd, a które z powodu niezmiernego ich oddalenia, już nie wrócą do mnie na tej ziemi...
Niwiński zamknął książkę i z tem cichem westchnieniem legł na swem łóżku polowem na balkonie.