Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X. WIELKIE SERCE I MAŁA DOLA.

But passion most dissembles, yet betrays
Even by its darkness; as the blackest sky
Foretells the heaviest tempest.
Don Juan, I, 75.

Pan de Rênal, obszedłszy wszystkie pokoje, wrócił do sypialni dzieci ze służbą która odnosiła sienniki. Widok jego był dla Juljana kroplą wody która przelała naczynie.
Ponury, bledszy niż zwyczajnie, rzucił się ku niemu. Pan de Rênal zatrzymał się, spojrzał na służących.
— Panie, rzekł Juljan, czy pan przypuszcza, że z każdym nauczycielem dzieci zrobiłyby takie postępy? A jeżeli nie, ciągnął nie pozwalając panu de Rênal dojść do słowa, jak pan śmie wyrzucać mi że je zaniedbuję?
Pan de Rênal, ochłonąwszy z przestrachu, wywnioskował z tonu młodego korepetytora, że ma w kieszeni korzystniejszą propozycję i że go opuści. Gniew Juljana wzrastał.
— Dam sobie radę bez pana, dodał.
— Doprawdy, bardzo mi przykro że pan się tak przejmuje, odparł pan de Rênal zająkując się nieco. Służący słali łóżko tuż koło nich.
— To mi nie wystarcza, proszę pana, ciągnął Juljan niemal bezprzytomny; proszę sobie przypomnieć, w jaki ohydny sposób odzywał się pan do mnie, i to wobec kobiet!
Pan de Rênal rozumiał aż nadto dobrze czego żąda Juljan, i ciężka walka toczyła się w jego duszy. Przypadkowo, Juljan, w istocie oszalały z gniewu, wykrzyknął:
— Wiem dokąd się udać, skoro opuszczę pański dom.
Na te słowa pan de Rênal ujrzał go już u pana Valenod.
— Zatem, proszę pana, rzekł wkońcu z westchnieniem i z miną taką jakby wzywał chirurga dla bolesnej operacji, godzę się. Od pojutrza, t. zn. od najbliższego miesiąca, daję panu pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Juljan miał ochotę się śmiać, stanął osłupiały: cały gniew znikł.
— Nie dość gardziłem bydlęciem, rzekł sobie. Oto zapewne szczyt zadośćuczynienia, na jakie może się zdobyć dusza tak podła.
Dzieci, które słuchały tej sceny z szeroko otwartemi ustami, pobiegły do ogrodu powiedzieć matce, że pan Juljan bardzo się gniewał, ale że będzie miał pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Juljan z przyzwyczajenia udał się za niemi, nie spojrzawszy nawet na pana de Rênal, którego zostawił w stanie silnego podrażnienia.
— Hm, mówił sobie mer, ten Valenod kosztuje mnie stosześćdziesiąt ośm franków. Muszę mu powiedzieć parę ciepłych słów w sprawie jego dostaw do podrzutków.
W chwilę potem, Juljan stanął znów przed panem de Rênal.
— Potrzebuję, w sprawach mego sumienia, widzieć się z księdzem Chélan; mam zaszczyt uprzedzić, że przez kilka godzin będę nieobecny.
— Ależ, drogi panie Juljanie, rzekł mer śmiejąc się nieszczerze, cały dzień, jeśli pan chce, i cały jutrzejszy. Niech pan weźmie konia od ogrodnika.
— Aha, pomyślał, idzie dać odpowiedź panu Valenod; nic mi nie przyrzekł, ale trzeba dać ochłonąć tej gorącej głowie.
Juljan wymknął się szybko i zapuścił się w lasy, któremi można się dostać z Vergy do Verrières. Nie chciał zbyt rychło przybyć do księdza Chélan; nie pilno mu było do nowej sceny obłudy. Potrzebował rozpatrzyć się jasno w swej duszy, dać głos przeróżnym uczuciom jakie nim miotały.
— Wygrałem bitwę, rzekł znalazłszy się w lesie zdala od spojrzeń ludzkich, wygrałem bitwę!
Słowo to odmalowało mu jego położenie w pięknych kolorach, i uspokoiło go nieco.
— Mam tedy pięćdziesiąt franków miesięcznie. Musi widać pan de Rênal mięć tęgiego stracha. Ale przed czem?
Dociekanie co mogło przestraszyć szczęśliwego i potężnego człowieka, na którego, przed godziną jeszcze, wrzał cały gniewem, do reszty rozpogodziło Juljana. Przez chwilę, czuł się niemal upojony czarem cudnego lasu. Olbrzymie złomy skał zwaliły się tu niegdyś z gór. Wielkie buki wznosiły się prawie tak wysoko jak skały, których cień dawał rozkoszny chłód na parę kroków od miejsc palonych nieznośym żarem.
Juljan wytchnął chwilę, poczem zaczął piąć się na nowo. Niebawem, idąc wąską, ledwie widzialną ścieżką wydeptaną przez pasterzy, znalazł się na szczycie turni, z poczuciem przestrzeni dzielącej go od świata. Uśmiechnął się: stanowisko to było symbolem pozycji, jaką tak żarliwie pragnął osiągnąć. Czyste, górskie powietrze wlało pogodę, nawet radość w jego duszę. Burmistrz był wprawdzie ciągle, w jego oczach, wcieleniem bogaczy i gnębicieli, ale Juljan czuł, że nienawiść jego nie ma, mimo swej gwałtowności, nic osobistego. Gdyby stracił z oczu pana de Rênal, w ciągu tygodnia zapomniałby o nim, o jego zamku, psach, dzieciach i całej rodzinie.
— Zmusiłem go, sam nie wiem jak, do najcięższej ofiary. Jakto! więcej niż pięćdziesiąt dukatów rocznie? Chwilę przedtem ocaliłem się z największego niebezpieczeństwa. Oto dwa zwycięstwa w ciągu dnia; drugie nie jest moją zasługą, trzebaby odgadnąć jego sprężyny. Ale do jutra z mędrkowaniem.
Stojąc na wysokiej skale, Juljan spoglądał w niebo gorejące sierpniowem słońcem. W polu, poniżej, śpiewały koniki polne; skoro milkły, wszystko dokoła stawało się ciszą. Widział u swoich stóp okolicę na dwadzieścia mil wokoło. Z pomiędzy skał, wzbił się nad jego głową jastrząb i zakreślał w milczeniu olbrzymie koła. Oko Juljana goniło machinalnie drapieżnego ptaka. Uderzały go jego spokojne i potężne ruchy; zazdrościł tej siły, zazdrościł tej samotności.
To był los Napoleona; czy będzie kiedy jego losem?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.