Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
STENDHAL
CZERWONE
I
CZARNE
Tom pierwszy

BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA SMOLNA 11


BIBLJOTEKA BOYA
ARCYDZIEŁA LITERATURY FRANCUSKIEJ

Przełożył i wstępem opatrzył
Tadeusz Żeleński (Boy)

BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11


Wydanie nowe
Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct S. A.
w Warszawie





OD TŁUMACZA

Na przełomie wieku XVIII i XIX, widzimy dwie postacie, będące zupełnym niemal przeciwieństwem: Chateaubriand i Stendhal. Jeden czerpie w dawnej Francji idee hierarchji, dyscypliny społecznej, powagi królewskiej, ale odświeża je tchem religijnego odrodzenia; drugi sięga w wiek XVIII swą bezreligijnością, materjalizmem filozoficznym, radykalizmem społecznym: ale i on spłaca swój dług romantyzmowi epoki: staje się piewcą energji, namiętności, wcielonej w rapsod napoleoński. I w kolejach sławy tych dwóch ludzi cóż za różnica. Chateaubriand, bożyszcze za życia, dziś jakże opuszczony! Stendhal nieznany, może nawet z imienia, większości współczesnych, doczekał się, w pół wieku po śmierci, kapliczki skupiającej wybrane umysły.
Henryk Beyle (Stendhal) urodził się w Grenobli (w Delfinacie), w r. 1783, z rodziny urzędniczej ocierającej się o szlachectwo; matka jego miała nieco krwi włoskiej. Dzieciństwo chłopca było smutne. W siódmym roku, traci ukochaną matkę; ojciec, odstręczający dla niego fizycznie i moralnie, nie umiał w dziecku obudzić miłości. Chłopiec chował się u dziadka, lekarza, epikurejczyka-filozofa w typie XVIII w. Był to w domu jedyny człowiek, o którym Beyle zachował dobre wspomnienie. Malec wzrasta samotnie, z rówieśnikami nie wolno mu się bawić: od otoczenia czuje się zupełnie odmienny; żyje sam i tylko sobą. To uczucie odosobnienia, różności od innych, będzie mu towarzyszyło całe życie. Było to w epoce Terroru, niezbyt srogiego zresztą w Grenobli; rodzina Beyle żywiła tajemne sympatje monarchiczne, dzieciak był całą duszą rewolucjonistą. Sam pisze[1], iż chwila, w której przyszła wiadomość o straceniu króla, dała mu „jedną z najżywszych radości w życiu“. Rodzina pokładała nadzieje w armji emigrantów, on patrzał z zazdrością na piękne pułki dragonów ciągnące do Włoch.
Wyrwać się z Grenobli — której pamięć będzie mu zawsze nienawistna — to jedyne marzenie Henryka. Sława, a przez tę sławę miłość, oto jego ideał od wczesnej młodości. W tym celu studjuje żarliwie matematykę, w której karjera Bonapartego ukazała młodzieży francuskiej drogę do wielkości i sławy. Jakoż, uzyskuje to, iż, w 1799, rodzina wysyła go do Paryża dla dalszych studjów.
Przybywa, opatrzony listem polecającym do krewnych Daru. Pan Daru był to surowy i suchy starzec, którego młody Beyle obchodził zdaleka i z uszanowaniem. Starszy jego syn, Piotr Daru, był generalnym sekretarzem w ministerjum wojny; później, jako hrabia Daru, miał się stać jednym z najczynniejszych pomocników Napoleona. Pierwsze wrażenie Paryża było nieszczególne: rozczarowany iż owe piękne chimery które sobie roił nie wyciągają doń ramion, chłopiec błąka się smutny i bezczynny. (Dodajmy tu, iż Beyle był krępy, brzydki, jakkolwiek brzydotę jego okupywała żywość i oryginalność fizjognomji; był przytem, w stosunku do kobiet, bardzo nieśmiały, mimo donżuańskich teoryj które tworzył sobie całe życie). Wreszcie, rozchorowuje się. Rodzina Daru bierze go do siebie, a Piotr umieszcza go w swoim biurze.
Naraz, w r. 1800, radosny zwrot: bracia Daru, powołani do Włoch do armji Bonapartego, polecają krewniakowi aby pospieszył za nimi. Siedmnastoletni chłopak, uszczęśliwiony, dosiada konia jak umie, i przebywa przełęcz św. Bernarda w dwa dni po Bonapartem. Na domiar wrażenia, po drodze pierwszy raz znalazł się w ogniu. Wieczorem, układając się do snu, szeptał sam do siebie słowa, które tak często miały mu wracać na usta: To tylko tyle?
Wejście do Medjolanu i pobyt w tem mieście wywarły na młodym Henryku wrażenie, pod którem miał zostać całe życie i które znalazło wyraz nawet na jego grobowym kamieniu. Miasto, żyjące pod jarzmem Austrji w martwocie i nudzie, z radością powitało w r. 1796 młodą armję francuską, której dwudziestosześcioletni generał był najstarszym żołnierzem! Beyle, nieśmiały i skrępowany w Paryżu, tu, w tem życiu włoskiem, gwarnem, naturalnem, namiętnem, czuje się w swoim żywiole. Kosztuje nieco bitwy pod Marengo, rychło zostaje podporucznikiem, pierwszy pojedynek, pierwsza miłość (nieśmiała zresztą i platoniczna), słowem — pełnia życia.
Ale niedługo. Rychło znudzony obyczajami garnizonu, towarzystwem nieokrzesanych chwatów, Beyle zbyt często jak na młodego rycerzyka szuka pociechy w książkach. Wreszcie, korzystając z jakiejś niegroźnej choroby, bierze urlop, śpieszy do Paryża, i zostaje tam. Od r. 1801 do 1806, pochłania go literatura: marzy o sławie, o „pisaniu komedyj jak Molier“, czyta, pracuje nad sobą, płodzi w pocie czoła liche wiersze. Wśród tego, prawie aż do końca życia, stale serce jego wypełnia miłość; przedmiot jej tylko zmienia się często. W tej epoce, miłość do młodej aktorki, Melanji Guilbert, rzuciła go aż do Marsylji, gdzie spędził rok jako subjekt czy buchalter w sklepie kolonjalnym!
Wróciwszy po tej eskapadzie do Paryża, Beyle, wciąż dzięki poparciu rodziny Daru, wstępuje do intendentury (było to w przededniu kampanji pruskiej) i odtąd pozostaje w służbie aż do odwrotu z Rosji. W karjerze tej doszedł do wcale znacznych godności (był audytorem w Radzie Stanu etc.), a przytem nawłóczył się sporo po świecie. Jako intendent wojskowy, okazał w trudnych okolicznościach wiele energji, odznaczył się w tak ważnem zadaniu zaopatrywania armji w odwrocie z pod Moskwy, w czasie którego zjawiał się u swego szefa, hr. Daru, starannie ubrany i ogolony[2]. Ale w pełni tej heroicznej epoki, Beyle znów czuje się sam i obcy; duch jego buja gdzieś daleko. W Smoleńsku marzy o Medjolanie; w Moskwie rzuca się na znaleziony angielski egzemplarz Pawła i Wirginji... Znów daje mu się we znaki towarzystwo bohaterów, powabniejszych pono dla artysty w historji, w poezji, niż w życiu. „Wszystko tu jest grube, brudne, cuchnące fizycznie i moralnie, pisze do siostry ze Smoleńska. Jedyna moja przyjemność, to słuchać trochy muzyki na rozstrojonem pianinie“... Ożywia go nieco pożar Moskwy. Ale, pisze, „aby się tem rozkoszować, trzebaby być samemu, albo w towarzystwie ludzi cywilizowanych. Dla mnie, kampanję rosyjską zepsuło to, że ją odbyłem z ludźmi, którzy potrafiliby pomniejszyć Colosseum i zatokę Neapolitańską“...
Odwrót z pod Moskwy podkopał mocno zdrowie Beyle’a; w 1813 bierze urlop i spieszy do Włoch. Już w czasie urlopu w 1811, Beyle odnalazł swój medjolański ideał z przed lat jedenastu (Angela Pietragrua) i nawiązał wątek przerwanej miłości, tym razem śmielej i skuteczniej. Znalazłszy łaskawe przyjęcie, nasycony na długo heroizmem, nie chce słyszeć o niczem co nie jest szczęściem i miłością. W miesiącu bitwy pod Lipskiem, dziennik, który prowadził Stendhal, notuje jedynie drobne fakty, tyczące stosunku z Angelą!
I powrót cesarza z Elby nie zdołał wyrwać Beyle’a z jego wywczasów. Uważał snadź losy Napoleona za spełnione. Ostateczny upadek cesarstwa pogrzebał i wszystkie pomyślności Stendhala; dość wesoło przyjmując tę odmianę fortuny, osiada we Włoszech, w kraju, w którym — jak gdzieś pisze — można bez hańby być biednym. W gruncie rzeczy, w tym człowieku czynu zawsze tkwił kawał dyletanta, smakosza wrażeń, który, tłukąc się z Wielką Armją, obnosił po Europie swą żywą i inteligentną ciekawość. Obecnie, rozkoszuje się włoską muzyką, zwiedza miasta, kościoły, galerje, obraca się w towarzystwie włoskich patrjotów, a przedewszystkiem — kocha się. Po Angeli Pietragrua, która w końcu okazała się „niegodną“, posiadła jego serce Metylda Dembowska (z domu Viscontini), żona wiernego generała napoleońskiego. Miłość ta, bez wzajemności, bez nadziei, odpłacana najgorszą monetą bo monetą „przyjaźni“, stanowiła przez kilka lat szczęście i udrękę Beyle’a; gwałtownie przerwana w r. 1821, stała się później natchnieniem książki O miłości.
W r. 1814, przypada pierwszy debiut w literaturze Stendhala, a raczej Aleksandra Cezara Bombet, jako że pod takim ukrył się pseudonimem. I dobrze zrobił, że się ukrył, książka jego bowiem O Haydnie okazała się zaczerpnięta, częściowo wręcz przełożona, z Haydinów Carpaniego. Zrabowany autor podniósł krzyk, co dało powód do polemiki, dość przykrej dla tajemniczego Bombeta. W 1817, wydaje Beyle dwie książki: jedna, to Rzym, Neapol i Florencja (pierwszy raz podpisana godłem de Stendhal, oficer kawalerji); druga, to Historja malarstwa we Włoszech. Pierwszy utwór, to opis podróży, przeplatający drobiazgowe opisy uwagami i anegdotami, w których autor wciąż snuje paralelę między Włochami a Francją, na niekorzyść swej ojczyzny. Historja malarstwa ujawnia niezwykłą na owe czasy znajomość i odczucie włoskiego Odrodzenia; najbardziej jednak zajmującym rysem jest tu dedykacja, ofiarująca to dzieło J. Ces. Mości Napoleonowi Wielkiemu, a zakończona tak:

„Oby, Najjaśniejszy Panie, niebo dało ci tyle życia abyś mógł oglądać Francję szczęśliwą, dzięki konstytucji, którą przekazał jej ostatni twój parlament. Wówczas, Najjaśniejszy Panie, przebaczy ci ona jedyny akt słabości który ci może wyrzucać: to iż po Waterloo nie chwyciłeś w ręce dyktatury i zwątpiłeś o ratunku ojczyzny.

„Wówczas, potomność, odzyskawszy bezstronność spojrzenia, będzie się wahała jedynie, czy ma pomieścić twoje imię obok czy ponad imieniem Aleksandra, a twoi nędzni wrogowie będą znani światu jedynie dzięki temu, iż mieli szczęście być twymi wrogami.
„Pozostaję, Najjaśniejszy Panie,
z najgłębszem uszanowaniem
Waszej Cesarskiej i Królewskiej Mości
bardzo uniżonym i powolnym sługą
i poddanym, w swojem sercu,

żołnierzem, którego ująłeś za klapę surduta pod Görlitz“.

Dedykacja ta, w 1817, w zaraniu Restauracji, kiedy nazwiska Buonapartego nie wymawiało się niemal bez akompanjamentu zniewag, była niewątpliwie aktem odwagi i charakteru. Zresztą, obie książki przeszły dość niepostrzeżenie.
W r. 1821, Beyle traci ojca; śmierć ta zostawia go dość obojętnym; łączy się z nią zawód majątkowy: ojciec, który uchodził za zamożnego człowieka, okazał się niemal zrujnowany. Równocześnie, spotyka pisarza drugi cios: policja austryjacka, nierada jego stosunkom z patrjotami włoskimi, wyprasza go z Medjolanu. Zostawiając serce i duszę we Włoszech, przy ukochanej Metyldzie, Stendhal wraca do Paryża, którego nie lubił i gdzie nie znał prawie nikogo. W Paryżu zostanie aż do rewolucji lipcowej (1830), przerywając ten pobyt jedynie paru wycieczkami do Anglji.
Stendhal, jak większość rozbitków napoleońskich, zbliża się z liberałami; wchodzi w dom Destutta de Tracy, filozofa i pisarza, którego zdawna uwielbiał; poznaje Lafayette‘a, Benjamina Constant i in. Mięsza się w pierwsze utarczki romantyków i klasyków, i, w broszurze swojej Racine a Szekspir (1823), rzuca głośną definicję: „Literatura klasyczna, to ta, która dawała największą sumę przyjemności naszym pradziadom; literatura romantyczna, to ta, która daje największą sumę przyjemności nam“. Mimo to, Stendhal niewiele miał powinowactwa z budzącym się ruchem romantycznym we Francji; i tu, jak całe życie, pozostaje on odosobniony: a odrębność ta, która nie pozwoliła mu kosztować pełni uznania za życia, uczyniła go tem cenniejszym okazem dla potomnych.
Trudno o dosadniejszy przykład, jak niebezpiecznie jest, w czasie masowych ruchów myśli, chodzić oddzielnemi drogami. Aby zwyciężyć, trzebaby mieć wytrwałość i upór Balzaka, a tych Stendhal, traktujący literaturę niejako na marginesie życia, nie posiadał. W 1822, wydaje książkę swoją O miłości: od 1822 do 1833, czyli przez jedenaście lat, sprzedano siedmnaście egzemplarzy! Stendhal czuje to odosobnienie, i tembardziej zasklepia się w niechęci do epoki. W r. 1824 wydaje Życie Rossiniego, w 1829 Przechadzki po Rzymie, oraz Armance czyli sceny paryskie z 1827.
Rewolucja lipcowa. Stendhal wita ją z sympatją, ale nie biorąc czynnego udziału; noc 29 lipca spędza u kochanki „aby czuwać nad jej bezpieczeństwem“. Zwycięstwo Orleanów jest zarazem odwetem bonapartystów. Odczuwa to Stendhal, gdyż otrzymuje zaraz stanowisko konsula w Trjeście, gdzie się nudzi, marznie, i gdzie, na szczęście, Austrja go sobie nie życzy, pomawiając go o karbonaryzm. Przed wyjazdem z Paryża, zostawia pod prasą rękopis powieści Czerwone i Czarne, która wychodzi z druku podczas jego nieobecności, bez powodzenia, jak zwykle.
Odwołany z Trjestu, obejmuje stanowisko konsula w Civita Vecchia, miejscowości, która, gdyby nie bliskość Rzymu, byłaby dlań prawdziwem wygnaniem. Ale i tak, niewesoły jest ten schyłek życia Stendhala. Samotny, starzejący się, silący się tu i owdzie wskrzesić wzruszenia których czas minął, stara się stworzyć w sobie filozoficzną równowagę, kreśląc wspomnienia młodości. Pozatem, wydaje Pamiętniki turysty, oraz powieść Pustelnię parmeńską (1839), która daje mu poznać smak tryumfu literackiego, w postaci entuzjastycznego artykułu Balzaka w Revue de Paris. Umiera w r. 1832, licząc lat pięćdziesiąt dziewięć, rażony apopleksją; spoczywa na Montmartre. W ostatnich latach, oburzony pokojem za każdą cenę który był dążeniem Ludwika Filipa, oświadczył iż nie chce mienić się Francuzem; gorzki ten nastrój, jak niemniej pamięć szczęśliwych chwil przeżytych w Medjolanie, wyraziły się w nagrobku, który sobie sam ułożył:

ARIGO BEYLE

MILANESE
visse, scrisse, amo
quant’anima
adorava

Cimarosa, Mozart e Shakespeare[3]

Oto życie Stendhala. A charakter? Niełatwy do określenia. Postać Juljana (Czerwone i Czarne) niejedno objaśni, byle jej, oczywiście, nie utożsamiać z autorem. Zdaje się, że wrażenia dziecinne duży miały wpływ na dalszy rozwój. Natura wrażliwa, czuła, gorąca, zdławiona nieprzyjazną atmosferą, przyuczyła się wkładać maskę, kryć swoje najlepsze strony; toteż, wciąż spotykamy u niego nieśmiałość pod ironją i brutalnością, sentymentalizm pod pozorami don Juana. Przytem nieufność, podejrzliwość, ostrożność, które rozwiną się w manję[4]. Wzrosły w epoce porewolucyjnego zdziczenia moralnego, Stendhal ma w pojęciach swoich zupełną prawie amoralność i niespołeczność; podobny, w sferze myśli, do tych kondotjerów napoleońskich których maluje Balzac, zachowa jako jedyną busolę punkt honoru, i ten kult energji, który tamci mieli instynktownie, a który on ma świadomie. Ów kult energji znajdzie wyraz w uwielbieniu dla Napoleona oraz w rozkoszowaniu się historją Włoch z epoki Odrodzenia. Tę stronę natury Stendhala łagodzi — nie sprzeciwiając się jej zresztą — szczera wrażliwość artystyczna, dająca mu, w muzyce zwłaszcza, łatwej muzyce włoskiej, kosztować słodyczy niemal zmysłowych; natomiast w ciągłej wojnie z żywiołowością charakteru jest rozwinięty zmysł analizy, zdolność i nawyk kontrolowania, uświadamiania sobie uczuć. Stąd, naturę Stendhala wypełnia raczej apostolstwo namiętności, jako stanu dającego pełnię życia, niżeli sama namiętność, którą poraża jasnowidzenie inteligencji. Gra tych sprzeczności daje Stendhalowi ciekawą i złożoną fizjognomję.
Jako umysłowość, Stendhal tkwi korzeniami głęboko w XVIII wieku: racjonalizm Woltera i Encyklopedystów, ateizm lubujący się w konceptach à la Chamfort na temat Boga, nienawiść do prawdziwych i mitycznych jezuitów dochodząca manji, oto cechy Stendhala, w których również dałoby się odnaleźć wpływy działające nań — pozytywnie lub negatywnie — w dzieciństwie. Celem człowieka jest szczęście, t. zn. możliwie największa suma rozkoszy, wrażeń: oto zasada filozofji, którą on sam nazywał beylizmem. Ale, poprzez te racjonalistyczne koncepcje, czuć wiew romantycznego szaleństwa na zimno, które Stendhala broni od oschłości. Cóż, wedle beylizmu, może dać największą sumę wrażeń? Namiętność, choćby przyszło dla niej zaważyć życie; choćby bezcelowa, niedorzeczna. Ta apologja namiętności, tak oddalająca Stendhala od ośmnastowiecznych filozofów, z którymi ma tak bliski punkt wyjścia, świadczy iż, między XVIII wiekiem a nim, był — Napoleon.
Ciekawy jest stosunek Stendhala do Napoleona. Zrazu, po 18 brumaire, jak przystało na młodego republikanina, widzi w nim tyrana, który „skradł ludowi wolność“. Nie przeszkadza mu to zresztą iść za gwiazdą napoleońską; zachowanie się jego jednak w latach próby, w r. 1813, 14, 15, nie świadczyłoby o fanatyzmie... Nie było w nim materjału na jednego z Heinowskich „dwóch grenadjerów“. Ten inteligentny amator wrażeń oglądał epopeję napoleońską zanadto z bliska, od strony kulis[5]. Dopiero później, obraz Napoleona i jego dzieje, oglądane z dalszej perspektywy, opromienione wspomnieniem własnej młodości Stendhala, staną się dlań przedmiotem trwałego uwielbienia.
Stendhal był, jak powiedzieliśmy, zjawiskiem odosobnionem. W epoce przełomu i potężnych prądów duchowych, nie mięszał się z nikim, nie należał do żadnego obozu, był sobą. I nie mogło być inaczej; wszak i jego bieg życia odległy był, jak widzieliśmy, od utartych dróg literackich. Nie jest pisarzem-zawodowcem; patrzy na życie bezpośrednio, nie przez pryzmat kałamarza. Przytem, znaczną część życia spędza poza Francją; jak na francuskiego literata, dla którego często świat zamyka się w Paryżu[6], to zjawisko niezwykłe. Gdy Romantycy opiewają Andaluzyjki i odalisy siedząc u Tortoniego na bulwarach, on żyje bujnem życiem cyganerji wojskowej, albo leniwem życiem Włoch, wypełnionem wrażeniami: wrażeniami oczu, uszu i serca. I przez niego przepływa romantyczny prąd epoki, ale jakiś przetworzony. Stendhal, który we wszystkiem jest przeciwnym biegunem Chauteaubrianda, pod tym względem spotyka się z nim: każdy z nich, na inny sposób, przyczynił się do rozszerzenia horyzontu; obaj są wielkimi globetrotterami, wybiegającymi myślą i uczuciem poza horyzont Francji. I zarazem, przy całej duchowej antypatji Stendhala do Chateaubrianda, możemy wszakże połączyć ich jednem nazwiskiem, aby zrozumieć jak kręte drogi żłobi sobie bieg Romantyzmu. Nazwisko to, to Byron, który tyle czerpie z Chateaubrianda, a dla którego znowuż Stendhal ma tak gorące uwielbienie[7].
Interesujące są pośmiertne dzieje glorji Stendhala. Za życia utwory jego przechodziły dość niepostrzeżenie; nietylko w kołach literackich, w których miał swoją reputację oryginała i żonglera paradoksów, ile wśród publiczności. Drugą część broszury Racine a Szekspir, która jest pamfletem wymierzonym w pana Auger, prezesa Akademji, zaczyna Stendhal od słów: „I ja, i pan Auger jesteśmy zupełnie nieznani...“ Można sobie wyobrazić minę Akademika! Istotnie, około r. 1830, tyle świetnych nazwisk weszło na horyzoncie literatury, iż Stendhal, idący niedbale swoją koleją, poza wielkimi gościńcami, musiał pozostać nieznany.
Kiedy, w 1854, Sainte-Beuve omawia jego zbiorowe dzieła, wydane staraniem wiernego przyjaciela Colomba, notuje budzące się zainteresowanie Stendhalem; mimo to, sam książę krytyki odnosi się doń w sposób nader umiarkowany. Chwila Stendhala dopiero miała nadejść; i co ciekawsze, miała nadejść ściśle według daty, którą on sam przepowiedział: niejednokrotnie w zapiskach swoich powiada, iż będą go czytać w r. 1880. Istotnie w tej epoce, sława Stendhala, zapoczątkowana uwielbieniem Taine’a, urasta do niesłychanych rozmiarów, zwłaszcza wśród „śmietanki“ intelektualnej. Richepin podaje — a potwierdza to i Bourget[8] — iż, w jego pokoleniu, było kółko młodych pisarzy, umiejących dosłownie całe Czerwone i Czarne na pamięć; gdyby nawet było w tem nieco przesady, kult Stendhala pozostaje faktem. Najsprzeczniejsze szkoły literackie powołują się na jego ojcostwo, przeciągają go do swego obozu, często z osobliwem skrzywieniem wizerunku Stendhala: Zola czyni go ojcem naturalizmu, Bourget widzi w nim pierwowzór wytwornego dyletanta, kosmopolity duchowego, gdy młoda szkoła francuska wywodzi zeń swój kult woli! Powstaje, około lat dziewięćdziesiątych, „klub Stendhalistów“, a pierwszym jego prezesem był rodak nasz, Kazimierz Stryjeński, wydawca (bardzo dziś krytykowany) i komentator pośmiertnych pism Beyle’a[9]. I dziś ten kult nie wygasł bynajmniej; jako dokument jego wystarczy wymienić rozpoczęte tuż przed wojną[10] wspaniałe i rychło wyczerpane wydanie pism Stendhala oraz stendhalianów: mało który z francuskich pisarzy doczekał się podobnego. A mimo to, oficjalna historja literatury nie jest zgodna co do stanowiska Stendhala: jedni pomijają go prawie zupełnie[11], inni stawiają obok lub nawet powyżej Balzaka.
Przyjrzyjmy się powieści Czerwone i Czarne. A trzeba się w niej nieco rozpatrzyć, gdyż książka ta, z pewnością jedna z niepospolitszych swego wieku, dziwnie jest skomplikowana; łatwiej się poddać jej wrażeniu, niż je uświadomić i zanalizować.

Wystarczyłoby się poddać; ale i to wrażenie jest bardzo niejednolite; czytając ten utwór (zwłaszcza ponownie), to pływa się w rozkoszy, to znów wzrusza się ze zniecierpliwieniem ramionami; bądź co bądź, po odłożeniu książki, przemaga jej urok, pozostawiając w duszy ton niezatarty i odrębny. Zdaje mi się, iż trzebaby wyróżnić w tem dziele dwa elementy, niezawsze dobrze zespolone, stąd te dysharmonje. Jeden element, to powieść społeczna — Kronika XIX wieku, jak ją nazwał sam autor w podtytule. A sam tytuł? uważano go niekiedy za niezrozumiały; jest chyba zupełnie jasny: Czerwone i Czarne, to mundur i sutanna; to dwie Francje, Francja Napoleońska i Francja Burbonów, która nastąpiła nagle po tamtej, brutalnie dławiąc rozkołysany w młodych duszach hymn sławy i czynu. Odczytajmy drugi rozdział Spowiedzi dziecięcia wieku Musseta:
...Dzieci patrzały na to wszystko, myśląc ciągle iż cień Cezara wyląduje w Cannes i zdmuchnie te upiory; ale cisza trwała ciągle, na niebie zaś widniał jeno odblask białych lilij. Kiedy chłopcy mówili o sławie, powiadano im: „Zostańcie księżmi“; kiedy mówili o ambicji: „Zostańcie księżmi“; o nadziei, miłości, sile, życiu: „Zostańcie księżmi“...

Pomiędzy Rewolucją a upadkiem Napoleona upłynęło lat dwadzieścia pięć. Przez ten czas, lud zdobył ziemię, zdobył świadomość samego siebie, zdobył przedewszystkiem, dzięki swemu Cesarzowi — godność. Niejeden syn ludu został marszałkiem Francji, nie było wsi, gdzieby, na piersiach robotnika, chłopa, nie czerwieniła się wstążeczka Legji. W epopei napoleońskiej, lud francuski, w czarodziejskim skrócie, przebył wieki bohaterskiej historji Francji; w siedmiomilowych butach dognał swoich starszych braci. Odebrawszy już poprzednio szlachcie wszystkie przywileje, wydarł jej ten ostatni, bez którego zrównanie nie byłoby nigdy istotnem: przywilej bohaterstwa, przywilej umierania za ojczyznę, za chimerę sławy — szlachetniejszej jeszcze, ofiarniejszej, bo bezimiennej! — umierania pięknie, z chwałą; wydarł jej poezję heroizmu i przewyższył o tyle, o ile Napoleon przewyższył wszystkich dawnych wodzów. Z tą chwilą, supremacja urodzenia pogrzebana była bez powrotu; z tą chwilą dopiero dzieło Rewolucji dokonało się w całej pełni.
I oto nagle, przy pomocy obcych bagnetów, wraca miniony porządek rzeczy; złagodzony, to prawda, ale silący się odzyskać dawne prerogatywy; oto nagle zatrzaśnięto młodzieży francuskiej wrota do sławy, do czynu, które uchyliła Rewolucja, które otworzył na oścież Napoleon. I znowu, jak przed wielką Rewolucją, lud szarpie niecierpliwie swe pęta i szemrze; ale to już inny lud: ani śladu w nim dawnego niewolnika; lud górujący nad tymi, którzy chcą mu się narzucić za panów, wszystkiem: inteligencją, polotem, wolą, odwagą. Między Ludwikiem XVI a Ludwikiem XVIII był — Napoleon. I niedługo da się utrzymać tamy: przyjdzie r. 1830, i lud zerwie się jeszcze raz, i zmiecie — prawie bez krwi rozlewu, tak słaby napotka opór — swoich niepowołanych opiekunów.
Wspomniałem, iż, na schyłku życia, Stendhal podjął zadanie spisania historji swego Cesarza. Nie dokończył tej historji, która objęła ledwie kilka lat i pozostała w postaci bruljonu; ale są w niej ustępy, należące do pięknych kart francuskiego piśmiennictwa. Daleko tu jesteśmy od sceptycznych refleksyj, które spotykaliśmy w listach kreślonych na gorąco z biwaków. Rzeczywistość szlachetnieje, przetwarza się w poezję; małe prawdy codzienności roztopiły się w wielkiej prawdzie dziejów.

Doznaję uczucia jakby religijnego wzruszenia, kreśląc pierwsze zdanie dziejów Napoleona... Spodziewałem się, że ktoś z tych, którzy patrzyli na Cesarza, podejmie opowieść jego życia. Czekałem dwadzieścia lat. Ale wkońcu, widząc że ten wielki człowiek staje się coraz bardziej nieznany, nie chciałem umrzeć, nie wyraziwszy mniemania, jakie mieli o nim niektórzy towarzysze broni...

...We wszystkich sercach władało wówczas głębokie uczucie, którego nie widzę już śladów. Niechaj czytelnik, o ile ma mniej niż pięćdziesiąt lat, zechce sobie wyobrazić, wedle książek, iż w 1794 nie mieliśmy ani cienia religji; nasze wewnętrzne i pełne powagi uczucie skupiało się całe w tej myśli: być użytecznym ojczyźnie.
Wszystko inne, odzież, żywność, stopnie, było w naszych oczach jedynie nędznym i znikomym szczegółem...

On był naszą jedyną religją...

Z tego kultu, z tej religji, wyrósł młody Juljan Sorel, któremu przyjaciel jego, stary felczer armji napoleońskiej, zostawił, za cały legat, Pamiętnik z wyspy św. Heleny i swój krzyż Legji honorowej.
Powieść Stendhala Czerwone i Czarne, pisana tuż przed 1830, cudownie oddaje ton nowej Francji. Zestawmy trzy typy, w których ujawnia się lud w literaturze francuskiej: Kubuś[12], zacny, dobroduszny, pobłażliwy, przywiązany jeszcze do pana, którego przerasta inteligencją i charakterem; Figaro, zniecierpliwiony, gorzki i niebezpieczny już pod swą niefrasobliwą wesołością; wreszcie ten Juljan Sorel, posępny, groźny, wcielenie napiętej ambicji, woli i myśli; co więcej fanatyk honoru, mimo iż pojętego nieraz dość osobliwie.
Honor! to także przywilej, który lud wydarł szlachcie, i który dziecko tego ludu, Juljan Sorel, pielęgnuje z żarliwością neofity. Postawmy obok siebie te dwa wcielenia ludu: Figara, zwiastuna Wielkiej Rewolucji, i Juljana Sorel, zwiastuna dni lipcowych. Cóż za przepaść! Już to samo, że figury wyrażającej bunt ludu, figury w którą włożył tak wiele z siebie, Beaumarchais nie wahał się zrobić lokajem, jest wymowne. Figaro ma wszystko: energję, inteligencję, talent, prawość, serce; ale brak mu jednego: — godności. Ta zostaje jeszcze dziedziną hrabiego Almaviva, i najbardziej rewolucyjnemu pisarzowi nie przyszło na myśl mu jej wydzierać. Figaro jest jeszcze krewniakiem owego vilain z dawnej komedji: schowa do kieszeni policzek, byle osłodzony sakiewką.
Cóż za skok do Juljana! ten cierpi na istny przerost godności osobistej, obolałej, podejrzliwej, zdolnej do wszelkiego szaleństwa, do zbrodni! Co mu ją dało? Owa wstążeczka Legji, przekazana mu w spadku przez starego felczera. Ta ewolucja, ta głęboka przemiana duchowa, znajduje w powieści Stendhala dobitny wyraz.
To jeden motyw książki; a teraz drugi. Wspomnieliśmy w biografji Stendhala, iż wielkim zatrudnieniem jego życia była miłość. Jej oddał najlepsze siły, o niej napisał całe dzieło, ona wciska się we wszystkie jego pisma. I oto drugi element utworu: Powieść miłosna, wcielenie marzeń o miłości, jakie Stendhal snuł całe życie. Zawdzięczamy temu głęboką analizę serca ludzkiego, zawdzięczamy wiele niezapomnianych scen, wreszcie dwa urocze i wspaniałe prawdą typy kobiece; ale także i niejedną rysę w tem dziele. Juljan, owo dziecko ludu, wcielenie jego upokorzeń, krzywd i odwetu, jest równocześnie „dzieckiem rozkoszy“, rodzajem belami, którego ubóstwiają na kolanach wielkie damy, ku któremu wyciągają się wszystkie ramiona kobiece. Ba, nietylko kobiece: w rezultacie, począwszy od wiernego Fouqué aż do margrabiego de la Mole, wszyscy, których Juljan spotyka na drodze życia, licytują się formalnie o niego, spieszą z ofiarą pieniędzy, gotowością stworzenia mu losu, etc. I to przeszkadza nieco: kiedy ten Juljan, który, w rezultacie, poza przykrościami krótkiego pobytu w seminarjum, pędzi życie arcywygodne i przed którym ściele się ono różami, wciąż występuje z pretensjami do społeczeństwa i uważa się za srodze pokrzywdzonego, ponieważ nie ma... renty, mimowoli wzruszamy ramionami.
Ten rozdźwięk wynika może z pewnych niedostatków techniki. Stendhal bystro widzi i silnie ujmuje jej linję społeczną, ale, w przeprowadzeniu, nie umie może zespolić problemów społecznych z problemami miłosnemi książki. Balzac wie, że miłość plebejusza, człowieka pracy (Córka Ewy!), inne przybierze formy niż miłość człowieka dla którego jest ona jedynem zajęciem; Stendhal osadza ją jeszcze w ramie trącącej abstrakcją XVIII w. Pałac de la Mole niedaleko leży od zamku w Niebezpiecznych związkach; Juljan prowadzi tam istne życie jakiegoś Valmonta: w nocy odwiedza damskie sypialnie, w dzień harcuje na koniu, „albo pędzi dni przy małem okienku na poddaszu“, śledząc postać Matyldy w ogrodzie. O tem, iż rzecz toczy się w Paryżu, wiemy jedynie teoretycznie; nie widzimy ani śladu reakcji tego Paryża w Juljanie. Porównajmy, pod tym względem, powieść Stendhala z Ojcem Goriot albo ze Straconemi Złudzeniami.
Fakt tedy, iż Czerwone i czarne jest powieścią przed-balzakowską, z jednej strony pomnaża nasz podziw dla intuicji i talentu Stendhala, z drugiej tłumaczy nam wiele szczegółów utworu. Stendhal ma dość fantastyczne pojęcie o mechanizmie społecznym. I gdzie go miał poznać? Nie w biwakach armji, ani na operze w Medjolanie. Sposób, w jaki Juljan, ten kmiotek okrzesany przez panią de Rênal i świeżo przybyły z seminarjum doprowadza do porządku interesy pana de la Mole, właściciela jednej z największych fortun we Francji, jest rozbrajający! Czuć, że jeszcze nie przyszedł Balzac i nie wprowadził do literatury swojej armji adwokatów, rejentów, giełdziary... Juljan Stendhala jest tu raczej faworytem, dworzaninem dawnych czasów...
Jedna jest jeszcze rzecz, którą różni się Stendhal od Balzaka. Balzac ma, w odniesieniu do społeczeństwa, bezstronność przyrodnika. Wiemy, że wyznawał on, może nawpół przez snobizm, zasady rojalistyczne, ale dzieło jego nic o tem nie wie. Oko artysty, myśliciela jest ponad Francją rojalistyczną, rewolucyjną, napoleońską: widzi całokształt społeczeństwa, jego przekroje, funkcjonowanie jego motorów, trybów, transmisji. Inaczej u Stendhala: książka jego jest pamfletem. Zapatrzony w epokę napoleońską, której czas bezpowrotnie minął i do której sam Stendhal inaczej się odnosił póki trwała, nie chce rozumieć nowego społeczeństwa, będącego amalgamatem dawnych i nowych idej. Podobny owym rozbitkom napoleońskim, których maluje Balzac, dąsa się na Burbonów, widzi wszędzie jezuitów i jezuickie intrygi[13]. Ex-żołnierz, gardzi w gruncie cywilami; w pracy ich, budującej nową Francję, widzi jedynie zabiegi materjalne kramarzy.
Tak jak Stendhal nie rozumie społeczeństwa które go otacza, tak samo niebardzo rozumie ludzi, poza sobą i kobietą którą kocha. Każda z jego postaci, to marjonetka poruszana jednym sznurkiem: Przypomnijmy sobie to wspaniałe studjum entomologiczne, jakim jest pan de la Baudraye w Muzie z Zaścianka Balzaka; widzimy go w jego małostkach, śmiesznościach, charakterystycznych rysach, i równocześnie widzimy w jego osobie tworzącą się nową Francję. A pan de Rênal, a Valenod? dla Stendhala, to tylko płaskie łajdaki. Zabiegi materjalne, wypełniające znaczną część społecznego życia, są mu wstrętne. Jego Juljan reprezentuje lud, ale brzydzi się wszystkiem co stanowi życie tego ludu; bić się, albo mieć rentę, to dla niego jedyne godne zajęcie. W tych rysach ujawnia się zupełna prawie niespołeczność Stendhala, wychowanego w wojnach napoleońskich; jakby brak solidarności z ludźmi i brak życzliwości dla nich. Ten Juljan jest kondotjerem, jak Filip Bridau lub Maksencjusz Gilet w Kawalerskim Gospodarstwie. I, jako taki, jest bardzo znamiennym produktem epoki, osadem napoleonizmu.
Niedostatek w malowaniu ludzi występuje tu na każdym kroku. Przypomnijmy sobie pierwszą rozmowę księdza Pirard z Juljanem o hrabi Norbercie, i patrzmy jak ta figura młodego de la Mole rozłazi się autorowi w palcach. Kogóż nie zniecierpliwi ciągłe wyliczanie, niby w uprzykrzonym refrenie, tej wiecznej trójcy pp. de Croisenois, de Caylus i de Luz?
Dość chyba się nazrzędziłem na książkę, którą serdecznie lubię. I tu staję wobec trudniejszego zadania. Powiedzieć, co w niej jest nielogiczne, nieprawdziwe, to dość łatwo; wytłumaczyć na czem polega jej urok, jej niezatarte wrażenie, o wiele trudniej. Wnosi ona dwie rzeczy raczej rzadkie w literaturze francuskiej: jedna, to jakaś zasadniczo tragiczna koncepcja życia; druga, to — mimo że to dziwnie brzmi kiedy się mówi o tym pozytywiście nawpół ośmnastowiecznym — jakiś mistyczny dech wiejący z tego utworu. Może to wiew namiętności, której istota zawsze się gubi w mrokach tajemnicy? Część książki, począwszy od zamachu na panią de Rênal aż do śmierci Juljana, jest czemś odrobinę niedorzecznem, a zarazem głęboko pięknem, porywającem, wprawiającem w dziwną zadumę... Piękną również jest transpozycja miłostek Bonifacego de la Mole z królową Małgorzatą, na jego prawnuczkę i na tego hardego plebejusza. I, mimo owej rysy którą zaznaczyłem w koncepcji Juljana, krytykujemy go raczej rozumowo; gdy chodzi o wrażenie, przeważnie ulegamy autorowi: dzielimy jego wiarę w niepospolitość tego bladego i ponurego chłopca, którego fizjognomja ma coś z fizjognomji młodego Bonapartego, zanim jeszcze wstąpił na drogę chwały...
I, po całej owej paraleli na korzyść Balzaka którą przeprowadziłem poprzednio, muszę wyznać: równocześnie z korektą tej książki, prowadziłem korektę paru przedruków Balzaka; otóż, bezpośrednio po Stendhalu, Balzak wydaje się — niemal płaski. Wiem, że jest w tem uczuciu wiele niesprawiedliwości! łatwiej jest być poetycznym, kiedy się każe swemu bohaterowi wspinać w nocy po drabinie[14] do okien kochanki, niż kiedy się, jak Balzac, zawinie rękawy aby się paprać w kuchni społecznej i demonstrować nam jej procedery; dlatego notuję to nie jako swój sąd, ale jako swoje, przelotne zresztą, wrażenie.
W jednem jest Stendhal nawskroś oryginalny i nowy, mianowicie w przesunięciu punktu ciężkości powieści na analizę psychologiczną. Ma on w tem poprzednika, na którego się sam powołuje[15], ale doprowadził tę sztukę daleko. Balzac dał powieści nowoczesnej silną więź społeczną i analizę psychologiczną w czynach; Stendhal głównem swem zadaniem uczynił analizę myśli, uczuć. Powieść ta jest przeważnie wewnętrznem monologiem, chwilami niemal snem na jawie; niedostrzegalnym drgnieniom duszy poświęca Stendhal całe rozdziały, gdy najważniejsze fakty zbywa w paru słowach. Stendhal daleko zaszedł w odkonwencjonalizowaniu uczuć; stwarza ich chemję: uczucie nawet pozornie elementarne, jak miłość, staje się u niego skomplikowanym mechanizmem. I tu wskazał mu drogę Marivaux: miłość Juljana i panny de la Mole, to marivaudage na tragiczno.
Jak na urodzonego człowieka miłości przystało, dla Stendhala istnieje naprawdę jedynie on sam i kobieta. Na tle nikłych cieni ludzkich, prymitywnych marjonetek któremi zaludnił swoją powieść, odcinają się dwa pełne typy kobiece, typy których niepodobna zapomnieć skoro się raz czytało tę książkę: pani de Rênal i Matylda, te dwie oddychające prawdą, poetyczne postacie.
Jedną z przyczyn, dla której lekceważono Stendhala w epoce Romantyzmu, a uwielbiano pod koniec XIX wieku, jest jego styl. Styl ten, w istocie, szczególnie odbija od szumnej poetyckiej prozy Chateaubrianda, Wiktora Hugo, Gautiera, Musseta. Te krótkie rzeczowe zdańka silą się ściśle notować fakty, uczucia; unikają — aż do przesady — ornamentu, wielkich słów. Zauważmy: wszystkie najważniejsze zdarzenia, oddanie się pani de Rênal a potem Matyldy, pojedynek Juljana, ciąża Matyldy[16], zabójstwo pani de Rênal, wreszcie sama śmierć Juljana, zaznaczone są krótkiemi zdaniami jakby mimochodem. Stendhal mawiał, iż, pisząc powieść, odczytuje po parę stron kodeksu cywilnego dla nabrania tonu[17]. Bądź co bądź, i on nie uniknął nieraz konwencjonalnej przesady, a przesada ta, przy pozorach oschłości, tem bardziej uderza[18]. I stylem tym styka się Stendhal z wiekiem XVIII; może najbliżej z powiastkami Woltera? Jednakże, od czasu do czasu, gdy zechce, — Stendhal umie, zapamocą paru słów, dać wizję, głębiej zapadającą w duszę od wielu bogatych opisów.
Czerwone i czarne było przekładane na język polski w r. 1889 piórem kobiecem; na innem miejscu miałem sposobność wyrazić sąd o tym przekładzie, i poprzeć go cytatami[19], oraz ogólniejszemi refleksjami na ten temat. Obecnie, nie mogę sobie odmówić przyjemności, aby nie przytoczyć zeń jeszcze jednego kwiatka: „Automatyczny mąż szkodzi jej więcej niż pomaga“ (cet automate[20] de mari...). I jeszcze jedno godne jest uwagi: nagłówek przedmowy zawiera nawias: „podług Brandesa“. Jakżeby się zdumiał biskup Krasicki i inni uczestnicy „obiadów czwartkowych“, gdyby im powiedział, że tak rychło przyjdzie czas, w którym myśl francuska będzie wędrować do nas z nad Sekwany Przez — Kopenhagę!!

Kraków, w kwietniu 1921.


I. MAŁE MIASTECZKO

Put thousands together
Less bad
But the cage less gay.
Hobbes.

Miasteczko Verrières może uchodzić ze jedno z najładniejszych we Franche-Comté. Białe domy, spadziste dachy z czerwonych dachówek rozsiadły się na zboczu porosłem kępami rozłożystych kasztanów. Rzeka Doubs płynie o kilkaset stóp poniżej fortyfikacyj, zbudowanych niegdyś przez Hiszpanów a obecnie zrujnowanych.
Od północy, zasłania Verrières duża góra, łącząca się z pasmem jurajskiem. Okrzesane wierzchołki Verra pokrywają się śniegiem z nastaniem pierwszych październikowych chłodów. Strumień spadający z gór przerzyna Verrières nim utonie w Doubs, i porusza mnogość tartaków; prosty ten przemysł zapewnia niejaki dobrobyt większej części mieszkańców, raczej wieśniaków niż mieszczan. Nie tartaki wszelako wzbogaciły to miasteczko. Fabryka perkalików stworzyła powszechną zamożność, dzięki której, od upadku Napoleona, przebudowano prawie wszystkie domy w Verrières.
Już wchodzącego do miasta ogłusza turkot hałaśliwej i straszliwej na pozór machiny. Dwadzieścia ciężkich młotów, spadając z hukiem od którego drży ulica, podnosi się zapomocą koła, obracanego wodą. Każdy młot wyrabia codzień fantastyczną ilość gwoździ. Młode dziewczęta, ładne i świeże, podsuwają pod ciosy tych olbrzymich młotów kawałki żelaza, które w jednej chwili zmieniają się w gwoździe. Ta praca, tak gruba napozór, zdumiewa podróżnego, który zapuszcza się po raz pierwszy w góry dzielące Francję od Szwajcarji. Kiedy, wjeżdżając do Verrières, spytacie do kogo należy owa piękna fabryka ogłuszająca przechodniów, odpowiedzą wam, przeciągając zlekka: „Tać do pana burmistrza“.
O ile podróżny bodaj parę chwil zatrzyma się na głównej ulicy, która prowadzi od Doubs pod sam szczyt pagórka, można trzymać sto przeciw jednemu, że spotka tam wysokiego mężczyznę z ważną i poważną miną.
Na jego widok, odkrywają się wszystkie głowy. Włosy ma szpakowate, ubrany jest szaro. Jest kawalerem licznych orderów, ma wydatne czoło, orli nos, rysy naogół dosyć regularne: na pierwsze wrażenie, twarz ta jednoczy nawet godność prowincjonalnego mera ze śladami urody jakie może jeszcze zachować fizjognomja między czterdziestym ósmym a pięćdziesiątym rokiem. Ale niebawem przykro uderzy paryżanina wyraz zadowolenia z siebie i tępej zarozumiałości. Czuje się, koniec końców, że talenty tego człowieka sprowadzają się do punktualnego ściągania cudzych należytości a płacenia możliwie najpóźniej własnych.
Taki jest burmistrz Verrières, pan de Rênal. Przeszedłszy poważnym krokiem ulicę, wchodzi do merostwa i ginie oczom podróżnego. Ale, jeśli ów pójdzie cokolwiek dalej, widzi, o sto kroków wyżej, dość okazały dom i, poprzez żelazne sztachety, wspaniale ogrody. Dalej widnokrąg zamknięty pagórkami Burgundji, jakby stworzony dla rozkoszy oka. Widok ten pozwala podróżnemu odetchnąć po atmosferze zapowietrzonej drobnemi pieniężnemi interesami, które zaczynały go już dławić.
Dowiaduje się, że ta siedziba należy do pana de Rênal. Piękny ten dom zbudowany z ciosu, jeszcze niezupełnie skończony, zawdzięcza pan burmistrz zyskom, jakie mu daje fabryka gwoździ. Rodzina jego, powiadają, jest starożytnego hiszpańskiego pochodzenia, osiadła w okolicy o wiele przed podbojem Ludwika XIV.
Od 1815, pan de Rênal rumieni się że jest przemysłowcem: rok 1815 zrobił go merem Verrières. Murowane terasy tego wspaniałego ogrodu, który piętrami opada aż do Doubs, są również nagrodą inteligencji pana de Rênal w przemyśle żelaznym.
Nie spodziewajcie się znaleźć we Francji malowniczych ogrodów, które otaczają przemysłowe miasta Niemiec: Lipsk, Frankfurt, Norymbergę, etc. We Franche-Comté, im więcej wznosi ktoś murów, im więcej jeży swą posiadłość spiętrzonemi kamieniami, tem więcej nabywa praw do szacunku sąsiadów. Ogrody pana de Rênal, zapełnione murami, budzą podziw i przez to, że kupił na wagę złota niektóre partje gruntu. Naprzykład tartak, który uderzył was przy wjeździe do Verrières swem oryginalnem położeniem i na którym widnieje nad dachem olbrzymiemi literami nazwisko SOREL, otóż ten tartak zajmował, sześć lat temu, przestrzeń, gdzie wznosi się dzisiaj czwarta terasa ogrodów pana de Rênal.
Mimo swej dumy, pan mer musiał się sporo nachodzić koło starego Sorela, twardego wieśniaka; musiał mu wyliczyć sporo pięknych ludwików, aby go skłonić do przeniesienia gdzieindziej fabryczki. Co do publicznego strumienia który poruszał piłę, pan de Rênal, dzięki wpływom jakich zażywał w Paryżu, uzyskał że go odwrócono. Uprzejmość ta spadła nań po wyborach w 182*.
Dał Sorelowi cztery morgi za jeden, o pięćset kroków niżej, nad Doubs. I, mimo że to położenie było o wiele korzystniejsze dla handlu, Sorel znalazł sposób, aby, z niecierpliwości i manji posiadania rozpierającej jego sąsiada, wycisnąć sumę 6000 fr.
Prawda że miejscowi luminarze krytykowali tę transakcję. Jednego razu — było to w niedzielę, cztery lata temu — pan de Rênal, wychodząc z kościoła w uniformie mera, ujrzał zdaleka starego Sorela, w otoczeniu trzech synów: stary, patrząc nań, uśmiechał się. Uśmiech ten zaszczepił złowrogie podejrzenie w duszy pana mera; myśli od tego czasu, że mógł był dobić targu tańszym kosztem.
Aby dojść w Verrières do publicznego szacunku, główna rzecz jest, aby, wznosząc wiele murów, nie przejąć wszelako jakiegoś pomysłu przywiezionego z Włoch przez murarzy którzy na wiosnę ciągną przez Jura do Paryża. Takie nowatorstwo ściągnęłoby na nieopatrznego budownika wiekuistą reputacją pomylonej głowy: byłby na zawsze zgubiony w oczach roztropnych i umiarkowanych ludzi, którzy rozstrzygają o poważaniu we Franche-Comté.
W gruncie, owi roztropni ludzie wykonują tam najnudniejszy w świecie despotyzm; toteż, z przyczyny tego brzydkiego słowa, pobyt w małem miasteczku nieznośny jest dla kogoś, kto żył w wielkiej republice nazwanej Paryżem. Tyranja opinji — i co za opinji! — jest równie głupia w małych miasteczkach Franche-Comté co w Stanach Zjednoczonych Ameryki.


II. MER

Znaczenie! Panowie, alboż to nic? Szacunek głupców, podziw dzieci, zazdrość bogaczy, wzgarda mędrca.
Barnave.

Szczęściem dla sławy pana de Rênal jako administratora, w promenadzie publicznej, biegnącej zboczem o jakie sto stóp nad Doubs, okazało się potrzebne olbrzymie podmurowanie. Temu cudownemu położeniu zawdzięcza ta promenada jeden z najbardziej malowniczych widoków Francji. Ale, co wiosnę, deszcze orały bruzdy, żłobiły wyrwy i czyniły to miejsce przechadzki niepodobnem do użytku. Niedogodność ta, która dokuczyła wszystkim, dała panu de Rênal szczęśliwą sposobność unieśmiertelnienia swych rządów murem na dwadzieścia stóp wysokim a długim na trzydzieści lub czterdzieści sążni.
Parapet ten — dla którego pan de Rênal musiał trzy razy jeździć do Paryża, przedostatni bowiem minister spraw wewnętrznych okazał się śmiertelnym wrogiem promenady w Verrières — otóż, parapet wznosi się obecnie na cztery stopy nad ziemią. I, jakby na urągowisko wszystkim obecnym i przeszłym ministrom, zdobią się go w tej chwili płytami z ciosu.
Ileż razy, dumając o świeżo porzuconych zabawach paryskich, z piersią opartą o te bloki sinego kamienia, tonąłem spojrzeniem w dolinie Doubs! Het w dali, po lewej stronie, wije się kilka dolinek, w których oko wyraźnie rozróżnia małe strumyki. Kręcą się, tworząc raz po raz nikłe siklawy, aby wreszcie utonąć w Doubs. Słońce jest w tych górach bardzo skwarne; skoro dopieka zbyt silnie, zaduma wędrowca znajduje schronienie na tej terasie w cieniu wspaniałych jaworów. Swój szybki wzrost, oraz piękną zieloność z odcieniem prawie niebieskiem, drzewa te zawdzięczają nawiezionej ziemi, którą pan mer pomieścił za swojem olbrzymiem podmurowaniem: wbrew opozycji bowiem rady gminnej, rozszerzył promenadę przeszło o sześć stóp. (Mimo że mer jest ultra, ja zaś jestem liberałem, pochwalam mu ten czyn, dzięki któremu, w opinji samego mera, oraz w opinji pana Valenod, szczęśliwego dyrektora Przytułku w Verrières, terasa ta może wytrzymać porównanie z terasą w Saint-Germain-en-Laye).
Co do mnie, znajduję jedną rzecz do zganienia w tej Alei Wierności (to oficjalne miano można wyczytać kilkanaście razy na marmurowych tablicach, które zyskały panu de Rênal jeden order więcej); mianowicie barbarzyński sposób, w jaki władza każe obcinać i strzyc do żywego te bujne jawory. Miast upodobniać się swemi niskiemi, okrągłemi i spłaszczonemi głowami do najpospolitszej jarzyny, byłyby z ochotą przybrały owe wspaniałe kształty, jakie widuje się w Anglji. Ale wola pana mera jest despotyczna; dwa razy na rok, wszystkie drzewa gminne ulegają bezlitosnej amputacji. Miejscowi liberałowie twierdzą (przesadzają!), że ręka oficjalnego ogrodnika stała się o wiele surowsza, odkąd ksiądz wikarjusz Maslon przyjął zwyczaj zagarniania dla siebie produktów tych postrzyżyn.
Młody ten duchowny przybył przed kilku laty z Besançon, przysłany dla nadzorowania księdza Chélan i paru innych proboszczów. Stary chirurg pułkowy osiadły w Verrières (zdaniem pana mera razem jakobin i bonapartysta), ośmielił się jednego dnia krytykować to systematyczne kaleczenie pięknych drzew.
— Lubię cień, odparł pan de Rênal, z odcieniem wyższości, naturalnej w rozmowie z felczerem, kawalerem Legji honorowej; lubię cień, każę tedy przycinać moje drzewa iżby dawały cień, i nie rozumiem aby drzewo mogło służyć do czego innego, chyba że, jak pożyteczny orzech, przynosi dochody.
Oto wielkie słowo, które rozstrzyga o wszystkiem w Verrières: przynosić dochód; streszcza ono stałą myśl trzech czwartych ludności.
Przynosić dochód, to argument rozstrzygający o wszystkiem w miasteczku które zdało się wam tak powabne. Obcy, zachwycony świeżością i urodą dolin które je otaczają, wyobraża sobie zrazu, że mieszkańcy jego wrażliwi są na piękno; mówią aż nazbyt często o piękności okolicy: nie można zaprzeczyć że przywiązują do niej wagę; ale to dlatego, że ściąga cudzoziemców, których sakiewka wzbogaca oberżystów, co znowuż, siłą mechanizmu podatkowego, przynosi dochód miastu.
W piękny jesienny dzień, pan de Rênal przechadzał się po Alei Wierności pod rękę z żoną. Słuchając męża, który rozprawiał z poważną miną, pani de Rênal ścigała niespokojnem okiem ruchy trzech chłopców. Najstarszy, może jedenastoletni, zbliżał się za często do parapetu z wyraźną chęcią wdrapania się na mur. Łagodny głos upominał wówczas małego Adolfa, i dziecko odstępowało od ambitnego zamiaru. Pani de Rênal wyglądała na lat trzydzieści, ale była jeszcze dość ładna.
— Może łatwo tego pożałować ów fircyk paryski, mówił pan de Rênal wzburzony, z twarzą bledszą jeszcze niż zazwyczaj. Ostatecznie, mam parę życzliwych osób na Dworze...
Ale, mimo że zamierzam przez dwieście stronic mówić o prowincji, nie posunę się do tego okrucieństwa, aby wam kazać słuchać mdłych i rozwlekłych prowincjonalnych rozmów.
Fircyk paryski, tak antypatyczny merowi Verrières, był to niejaki Appert, który, dwa dni wprzódy, zdołał się wcisnąć nietylko do więzienia i Przytułku, ale i do szpitala, gdzie bezinteresownie władali mer oraz główni miejscowi właściciele.
— Ale, rzekła nieśmiało pani de Rênal, cóż tobie może wadzić ten Paryżanin, skoro zarządzasz mieniem ubogich najskrupulatniej?
— Przyjeżdża tylko poto aby wydziwiać na wszystko, a potem zamieści artykuł w liberalnych dziennikach.
— I tak ich nie czytujesz.
— Ale ludzie gadają o tych jakobińskich artykułach: to nas niepokoi i przeszkadza nam w czynieniu dobrego[21]. Nie, co do mnie, nigdy tego nie wybaczę proboszczowi.


III. MIENIE UBOGICH.

Zacny i zdala od intryg stojący proboszcz jest Opatrznością wioski.
Fleury.

Trzeba wiedzieć, że proboszcz z Verrières, starzec ośmdziesięcioletni, ale zawdzięczający ożywczemu powietrzu gór zdrowie i charakter z żelaza, miał prawo odwiedzać o każdy porze więzienie, szpital, a nawet Przytułek. Pan Appert, polecony z Paryża proboszczowi, umyślnie przybył do ciekawego miasteczka o szóstej rano, i natychmiast udał się na plebanję.
Przeczytawszy list margrabiego de la Mole, para Francji i najbogatszego właściciela w okolicy, ksiądz Chélan zadumał się.
— Jestem stary, kochają mnie tutaj, rzekł do siebie; nie śmieliby! Następnie, obrócił się ku paryżaninowi, z oczami, w których, mimo podeszłego wieku, błyszczał ów święty ogień, zrodzony przyjemnością spełnienia dobrego uczynku, połączonego z pewnem niebezpieczeństwem.
— Chodź pan ze mną, drogi panie; ale, w obecności dozorcy więzienia, a zwłaszcza Przytułku, chciej nie wyrażać sądu o rzeczach które będziemy widzieli.
Pan Appert zrozumiał, że ma do czynienia z dzielnym człowiekiem; udał się za czcigodnym proboszczem, zwiedził więzienie, przytułek, areszt, zadał wiele pytań i, mimo dziwnych odpowiedzi, nie pozwolił sobie na najmniejszą krytykę.
Zwiedzanie trwało kilka godzin. Proboszcz zaprosił pana Appert na obiad, ale ten wymówił się pilną korespondencją: nie chciał bardziej jeszcze narażać swego szlachetnego towarzysza. Około trzeciej, poszli dokończyć inspekcji Przytułku, następnie wrócili do więzienia. Zastali w progu dozorcę, olbrzyma o sześciu stopach wzrostu i kabłąkowatych nogach: nikczemna jego fizjognomja stała się wstrętna pod wpływem strachu.
— Proszę dobrodzieja, rzekł na widok proboszcza, czy ten pan, który przyszedł z księdzem proboszczem, to nie pan Appert?
— A o co chodzi? spytał proboszcz.
— Ano bo wczoraj otrzymałem najściślejszy rozkaz — od pana prefekta, żandarm pędził galopa całą noc! — aby nie wpuszczać pana Appert do więzienia.
— Oświadczam panu, panie Noiroud, rzekł proboszcz, że ten podróżny, który mi towarzyszy, to właśnie pan Appert. Czy uznajesz, że mam prawo wchodzić do więzienia o każdej porze dnia i nocy, wprowadzając kogo mi się podoba?
— Tak, księże proboszczu, odparł dozorca ciszej, spuszczając głowę jak buldog przed kijem. Tylko że, proszę księdza, ja mam żonę i dzieci; skoro mnie ktoś zdradzi, wypędzą mnie, a to miejsce to całe moje utrzymanie.
— I mnie byłoby przykro stracić swoje, odparł dobry proboszcz wzruszony.
— Cóż za różnica! odparł żywo dozorca; toć wiadomo, że ksiądz ma ośmset funtów renty, ładny kawałek ziemi...
Oto fakty, które, komentowane, powiększane na dwadzieścia sposobów, poruszały od dwóch dni namiętności małego miasteczka. One to właśnie stanowiły treść rozmowy państwa de Rênal. Tego rana, w towarzystwie pana Valenod, dyrektora Przytułku, mer udał się do proboszcza, aby mu wyrazić najżywsze niezadowolenie. Ksiądz Chélan nie miał protektorów, zrozumiał całą doniosłość tych słów.
— Dobrze więc, panowie, będę trzecim proboszczem, którego, w osiemdziesiątym roku życia, usuną w tej okolicy. Jestem tu od pięćdziesięciu pięciu lat; ochrzciłem prawie wszystkich mieszkańców miasta, które było lichą wioszczyną kiedym przybył. Daję codzień śluby młodym, których dziadkom dawałem ślub niegdyś. Verrières, to moja rodzina; ale powiedziałem sobie, widząc tego przybysza: „Ten paryżanin może być, w istocie, liberałem; mamy ich nazbyt wielu; ale co może złego zrobić naszym biednym więźniom?“
Gdy wymówki mera, a zwłaszcza pana Valenod, dyrektora Przytułku, stawały się coraz żywsze, stary proboszcz wykrzyknął drżącym głosem:
— Więc dobrze, panowie, usuńcie mnie. I tak zostanę w tych stronach. Wiadomo, że przed czterdziestu ośmiu laty odziedziczyłem kawałek ziemi, przynoszący ośmset funtów; będę żył z tego. Nie robię oszczędności na swojej posadzie, panowie; dlatego może nie jestem zbyt przerażony groźbą jej utraty.
Pan de Rênal żył bardzo dobrze z żoną; ale, nie wiedząc co odpowiedzieć na jej nieśmiałą uwagę: „Cóż ten pan z Paryża może złego zrobić więźniom?“ był już gotów wybuchnąć na dobre, kiedy pani wydała krzyk. Średni syn wdrapał się na parapet i biegł po nim, mimo że mur wznosił się na dwadzieścia stóp nad winnicę. Bojąc się przestraszyć syna i przyprawić go o upadek, pani de Rênal nie śmiała wyrzec słowa. Wreszcie, dzieciak, uszczęśliwiony z tego aktu dzielności, spojrzawszy na matkę, ujrzał jej bladość, zeskoczył i podbiegł ku niej. Wyłajano go porządnie.
To drobne wydarzenie zmieniło bieg rozmowy.
— Trzeba bezwarunkowo wziąść do domu młodego Sorel, syna tracza, rzekł pan de Rênal; będzie dozorował dzieci, które, jak dla nas, robią się nadto wielkie zbijaki. Ten młody księżyk czy kleryk, dobry przy tem łacinnik, potrafi pokierować chłopcami; mówił mi proboszcz, że to tęgi charakter. Dam mu trzysta franków i życie. Miałem skrupuły co do jego moralności, był bowiem benjaminkiem starego felczera, kawalera Legji, który, pod pozorem pokrewieństwa, odnajmował izdebkę z wiktem u Sorelów. Ten człowiek mógł, w gruncie, bardzo łatwo być poprostu tajnym agentem liberałów; powiadał że górskie powietrze dobrze mu robi na astmę; ale, ostatecznie, to nie żaden dowód. Przebył wszystkie kampanje Buonapartego we Włoszech, a nawet, jak powiadają, podpisał swego czasu protest przeciw wprowadzeniu Cesarstwa. Ten liberał uczył potrosze łaciny młodego Sorela, i zostawił mu książki które przywiózł z sobą. Toteż nigdy nie przyszłoby mi do głowy brać tego chłopca do naszych dzieci; ale proboszcz, właśnie w wilję sceny która poróżniła nas na zawsze, powiedział mi, że Sorel studjuje od trzech lat teologję, z zamiarem wstąpienia do seminarjum; nie jest zatem liberał, a umie po łacinie.
— Kombinacja ta ma różne dobre strony, ciągnął pan de Rênal, spoglądając na żonę z miną dyplomaty. — Valenod jest bardzo dumny z pary cugowych normandów które kupił; ale nie ma korepetytora.
— Żeby go nam tylko nie odmówił.
— Pochwalasz więc mój projekt? rzekł pan de Rênal, dziękując uśmiechem żonie za szczęśliwą myśl. — Zatem, rzecz postanowiona.
— Ach, Boże! mężu, jak ty się szybko decydujesz!
— Bo ja mam charakter; proboszcz przekonał się o tem. Niema co owijać w bawełnę, jesteśmy tu otoczeni liberałami. Wszyscy ci fabrykanci perkalików zazdroszczą mi, wiem; paru z nich zbiło ładny majątek; dobrze tedy! niech widzą synów pana de Rênal, idących na przechadzkę z preceptorem. To imponuje. Dziadek opowiadał nam często, że w młodości miał preceptora. Będzie mnie to kosztowało sto talarów, ale można je wciągnąć w rubrykę wydatków reprezentacyjnych.
Ta nagłe postanowienie pogrążyło panią de Rênal w zadumie. Była to wysoka, kształtna kobieta, już jako panna znana w okolicy z urody. Miała w sobie jakąś prostotę, coś młodego w ruchach: w oczach paryżanina, ten naiwny wdzięk, pełen nienawiści i życia, zbudziłby może obrazy pełne słodkiej rozkoszy. Gdyby pani de Rênal mogła się domyślać tryumfu tego rodzaju, uczułaby się z pewnością bardzo zawstydzona. Ani zalotność, ani mizdrzenie się nie zagościły nigdy w jej sercu. Szeptano, że Valenod, bogaty dyrektor Przytułku, zalecał się do niej swego czasu, ale napróżno, co rzucało osobliwy blask na cnotę pani de Rênal; Valenod bowiem, słuszny młody człowiek o atletycznej budowie, z rumianą twarzą i bujnemi czarnemi bokobrodami, był z typu owych grubych i hałaśliwych brutalów, którym, na prowincji, daje się miano „przystojnych mężczyzn“.
Panią de Rênal, osobę nader nieśmiałą, z pozoru bardzo nierówną, raziła zwłaszcza ustawiczna ruchliwość i donośny głos pana Valenod. Niechęć do tego, co w Verrières nazywa się wesołością, zyskała jej reputację osoby bardzo dumnej ze swego urodzenia. Nie czyniła tego rozmyślnie, ale była bardzo rada, że mieszkańcy Verrières rzadziej ją odwiedzają. Nie będziemy ukrywali, iż, w oczach miejscowych pań, uchodziła za głupią, ponieważ nie uprawiając wobec męża żadnej polityki, przepuszczała najlepsze sposobności zdobycia ładnych kapeluszy z Paryża lub z Besançon. Byle jej pozwolono błądzić samotnie po ogrodzie, nie skarżyła się nigdy.
Była to naiwna dusza, która nigdy nie odważyła się sądzić męża i przyznać sama przed sobą że ją nudzi. Nie uświadamiając sobie tego jasno, przypuszczała, że stosunki między mężem a żoną nie bywają milsze. Lubiła zwłaszcza, kiedy jej mówił o przyszłości synów, z których jednego przeznaczał od wojska, drugiego do urzędu, a trzeciego na księdza. Ogółem wziąwszy, pan de Rênal wydawał się jej o wiele mniej nudny niż wszyscy inni.
Ten sąd był dość racjonalny. Burmistrz zawdzięczał reputację dowcipu, a zwłaszcza dobrego tonu, kilkunastu anegdotom odziedziczonym po wuju. Stary kapitan de Rênal służył przed Rewolucją w pułku księcia Orleańskiego i, kiedy bawił w Paryżu, miał wstęp na salony księcia. Poznał tam panią de Montesson, sławną panią de Genlis, pana Ducret twórcę Palais-Royal. Osobistości te powtarzały się aż nazbyt często w anegdotach pana de Rênal. Ale z czasem wywoływanie wspomnień rzeczy tak subtelnych stało się dlań pracą; toteż od pewnego czasu jedynie w ważnych okolicznościach wydobywał swoje anegdoty orleańskie. Ponieważ był zresztą bardzo grzeczny (z wyjątkiem gdy chodziło o pieniądze), uchodził słusznie za najdystyngowańszą osobistość w całem Verrières.


IV. OJCIEC I SYN.

E sara mia colpa
Se cosi è?
Machiavelli.

— Moja żona ma, doprawdy, rozum! powiadał sobie, nazajutrz o szóstej rano, burmistrz, schodząc ku tartakowi starego Sorela. Nie przyznałem jej tego, dla zachowania wyższości jaka mi przynależy; niemniej nie pomyślałem o tem, że, jeśli nie wezmę tego księżyka, który podobno mówi po łacinie jak anioł, dyrektor Przytułku, ten zachłanny człowiek, mógłby łatwo wpaść na tę samą myśl i sprzątnąć mi go. Z jaką-by on arogancją mówił o swoim preceptorze!... Hm, czy ten chłopiec, skoro już będzie u mnie, zechce nosić sutannę?
Pan de Rênal rozważał właśnie tę wątpliwość, kiedy ujrzał zdala wysokiego chłopa, który od świtu zdawał się wielce zajęty mierzeniem drzewa złożonego wzdłuż rzeki. Człowiek ten nie był zbytnio uszczęśliwiony z widoku mera; kloce zawalały gościniec i znajdowały się tam wbrew przepisom.
Stary Sorel (on-to był bowiem) był bardzo zdziwiony, a jeszcze bardziej rad z osobliwej propozycji pana de Rênal. Mimo to, wysłuchał z markotną i obojętną miną, jaką mieszkańcy owych stron tak dobrze umieją osłaniać swą przebiegłość. Przebywszy długi czas pod jarzmem hiszpańskiem, zachowali jeszcze ten rys egipskich fellahów.
Odpowiedź Sorela była zrazu długą i jakby na pamięć wyuczoną formułą szacunku. Podczas gdy powtarzał te czcze słowa, z niepewnym uśmiechem potęgującym wrodzony jego fizjognomji wyraz fałszu i niemal hultajstwa, czynny umysł wieśniaka silił się odgadnąć, co za powód może mieć człowiek tak znaczny, aby brać do domu jego ladaco-synalka. On sam był bardzo niezadowolony z Juljana; i oto pan de Rênal ofiaruje zań nieoczekiwaną pensję trzystu fr. rocznie, z życiem, a nawet ubraniem! Pan de Rênal przyjął ten ostatni warunek, który ojciec Sorel sformułował w lot z genjalną przytomnością umysłu.
Pretensja ta uderzyła mera. — Skoro Sorel nie jest (jakby powinien być) uszczęśliwiony, zachwycony moją propozycją, jasne jest (rzekł sobie mer) iż musiał go już nagabywać kto inny; a któżby, jeśli nie Valenod? Próżno pan de Rênal przyciskał Sorela, aby zaraz dobił targu; chytry stary bronił się uparcie. Musi, powiadał, poradzić się syna. Jakgdyby, na prowincji, bogaty ojciec radził się — inaczej niż dla formy — syna, który nie ma nic!
Podstawą tartaku jest buda nad strumieniem. Dach wznosi się na belkowaniu, które znowuż spoczywa na czterech słupach. Na wysokości dziesięciu stóp, w szopie, widać piłę, która porusza się pionowo, bardzo zaś prosty mechanizm popycha ku tej pile sztukę drzewa. Koło, obracane wodą, spełnia tę podwójną robotę.
Zbliżając się do swej budy, Sorel zawołał Juljana stentorowym głosem; nikt nie odpowiedział. Ujrzał jedynie starszych synów, którzy, zbrojni siekierami, obciosywali pnie, przeznaczone pod piłę. Bacząc pilnie na czarną linję wykreśloną wzdłuż bala, odłupywali, za każdem uderzeniem, olbrzymie szczapy. Nie słyszeli głosu ojca. Stary wszedł i napróżno szukał Juljana w jego zwykłem miejscu obok piły. Siedział, o kilka stóp wyżej, okrakiem na belce; miast nadzorować czynność mechanizmu, chłopiec czytał. Nic bardziej nie drażniło starego: przebaczyłby może Juljanowi jego szczupłą postać, mało sposobną do ciężkiej pracy i tak różną od starszych braci; ale ta manja czytania była mu wstrętna: on sam nie umiał czytać.
Daremnie wołał kilka razy. Hałas piły, ale bardziej jeszcze uwaga z jaką chłopiec utonął w książce, nie pozwoliły mu słyszeć straszliwego głosu ojca. Wreszcie, mimo swego wieku, stary wskoczył lekko na piłowane drzewo, a stamtąd na poprzeczną belkę podtrzymującą dach. Gwałtowne uderzenie posłało w strumień książkę, którą Juljan miał w ręku; drugi cios, równie silny, wymierzony na odlew w głowę chłopca, przyprawił go o utratę równowagi. Byłby się potoczył w dół, między miażdżące tryby, ale ojciec przytrzymał go lewą ręką.
— A, leniu! wiecznie będziesz czytał swoje przeklęte książki, gdy masz pilnować roboty? Czytaj wieczór, wówczas gdy tracisz czas darmo u proboszcza; wtedy, owszem.
Juljan, mimo, iż ogłuszony i zlany krwią, udał się na swój posterunek koło piły. Miał łzy w oczach, nietyle z bólu, ile z powodu straty uwielbianej książki.
„Złaź, ciemięgo, mam z tobą do pomówienia“. Hałas nie pozwolił Juljanowi dosłyszeć tego rozkazu. Ojciec, który już zeszedł, nie chcąc powtórnie gramolić się na rusztowanie, wziął żerdź do strącania orzechów i trącił go po ramieniu. Ledwie Juljan znalazł się na ziemi, stary pognał go przed sobą do domu. „Bóg wie, co mnie tam czeka!“ myślał chłopiec. Po drodze, spoglądał smutno na strumień, w który wpadła jego książka; była to najulubieńsza ze wszystkich: Pamiętnik z wyspy św. Heleny.
Policzki miał purpurowe, oczy spuszczone. Był to nieduży chłopiec ośmnasto lub dziewiętnastoletni, dość wątły; rysy miał nieregularne ale delikatne, nos orli. Wielkie czarne oczy, które w chwilach spokoju błyszczały inteligencją, w tej chwili wyrażały najdzikszą nienawiść. Ciemno-kasztanowate włosy nad niskiem czołem dawały, w chwili gniewu, twarzy jego zły wyraz. Pośród niezliczonych odmian fizjognomij ludzkich, niełatwo spotkałoby się wyrazistszą. Smukła kibić zdradzała więcej lekkości niż siły. Od wczesnego dzieciństwa, wyraz szczególnej zadumy oraz uderzająca bladość chłopca wyrobiły w ojcu mniemanie, że nie będzie żył, lub stanie się rodzinie ciężarem. Będąc przedmiotem wzgardy całego domu, Juljan nienawidził braci i ojca; w niedziele, podczas zabaw, zawsze był ofiarą.
Od roku blisko, ładna jego twarzyczka zaczynała mu zyskiwać sympatje młodych dziewcząt. Lekceważony przez wszystkich jako istota słaba, Juljan uwielbiał owego starego felczera, który ośmielił się raz zagadnąć mera w kwestji jaworów.
Felczer ów płacił niekiedy Sorelowi dzienną robociznę za syna, aby go uczyć łaciny i historji, to znaczy tego co wiedział z historji: kampanji włoskiej z 1796. Umierając, zapisał mu swój krzyż Legji, zaległość swej emerytury, oraz kilkadziesiąt tomów, z których najcenniejszy skąpał się właśnie w strumieniu publicznym, odwróconym dzięki stosunkom pana mera.
Wszedłszy do domu, Juljan uczuł na ramieniu potężną dłoń ojca; drżał, spodziewając się nowych razów.
— Odpowiadaj bez łgarstwa; zakrzyczał mu w ucho twardy głos starego chłopa, gdy ręka ojca kręciła nim jak dziecko ołowianym żołnierzem. Wielkie czarne oczy Juljana, napełnione łzami, znalazły się nawprost szarych oczków cieśli, który zdawał się czytać w samem dnie jego duszy.


V. UKŁADY.

Cunctando restituit rem.
Ennius.

— Odpowiadaj bez łgarstwa, jeśli potrafisz, hyclu jeden: skąd znasz panią de Rênal? Kiedyś z nią mówił?
— Nigdym nie mówił, odparł Juljan; widziałem ją w kościele.
— Aleś patrzył na nią, bezwstydne ladaco?
— Nigdy! w kościele widzę tylko Boga, dodał Juljan z obłudną miną, stanowiącą w jego mniemaniu tarczę przeciw nowym uderzeniom.
— Coś w tem siedzi, mruknął chytry kmiotek i zamilkł na chwilę; ale z ciebie nic nie wycisnę, obłudniku przeklęty. Mniejsza z tem, uwolnię się od ciebie, a tartak tylko skorzysta. Pozyskałeś sobie proboszcza, czy innego djabła, który ci się wystarał o ładną posadę. Idź spakować rzeczy, zaprowadzę cię do pana de Rênal, gdzie będziesz preceptorem przy dzieciach.
— Cóż za to dostanę?
— Życie, ubranie i trzysta franków rocznie.
— Ja nie chcę być lokajem.
— Tumanie, kto mówi o lokaju? czy jabym pozwolił aby mój syn był lokajem?
— Ale z kim będę jadał?
Pytanie to zbiło z tropu starego; uczuł, że, mówiąc więcej, mógłby strzelić bąka; uniósł się na Juljana, którego zasypał obelgami wyrzucając mu łakomstwo, poczem odszedł, aby się naradzić z synami.
Juljan ujrzał niebawem, jak, wsparci na siekierach, skupili się w poufnej rozmowie. Przyglądał się im długo, ale, widząc iż nic nie zdoła odgadnąć, przeszedł na drugą stronę tartaku, aby go nikt nie zaskoczył. Chciał dumać nad tą niespodzianą nowiną, która zmieniała jego losy, ale czuł się niezdolny do skupienia; wyobraźnia jego cała utonęła w rojeniach o tem co ujrzy w pięknym domu pana de Rênal.
— Raczej się tego wyrzec, myślał, niż jadać ze służbą. Ojciec zechce mnie zmusić: prędzej zginę. Mam oszczędzonych przeszło piętnaście franków, drapnę tej nocy; w trzy dni, bocznemi drogami gdzie mnie żaden żandarm nie dosięgnie, będę w Besançon: zaciągnę się do wojska, lub w danym razie przekradnę się do Szwajcarji. Ale wówczas przepadła karjera, przepadła ta piękna sukienka kapłańska, która wiedzie do wszystkiego.
Ten wstręt do jadania ze służbą nie był u Juljana wrodzony; aby wypłynąć, zgodziłby się na rzeczy o wiele cięższe. Odrazę tę zaczerpnął w Wyznaniach Russa: jedynej książce z której czerpał pojęcia o świecie. Biuletyny Wielkiej Armji, oraz Pamiętnik z wyspy św. Heleny, uzupełniały jego Koran. Dałby się zabić za te trzy dzieła: nie wierzył w żadne inne. Na wiarę starego chirurga, wszystkie książki uważał za cygaństwa, pisane przez szalbierzy dla karjery.
Obok płomiennej duszy, Juljan posiadał zdumiewającą pamięć, tak często zresztą zdarzającą się u ludzi skądinąd miernych. Aby sobie zjednać księdza Chélan, rozumiejąc iż od niego zależy jego los, nauczył się na pamięć Nowego Testamentu po łacinie; znał też na wylot książkę O Papieżu pana de Maistre, ale równie mało wierzył w jedno jak w drugie.
Jakby za wspólną zgodą, Sorel i jego syn unikali tego dnia rozmowy. Wieczorem, Juljan udał się na lekcję do proboszcza, ale nie uważał za właściwe wspomnieć o niezwykłej propozycji. „Może to pułapka, myślał; trzeba udać żem zapomniał o wszystkiem“.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, pan de Rênal posłał po starego Sorel, który, dawszy na siebie czekać dobrą godzinę, przybył w końcu, przepraszając od drzwi wśród mnóstwa ukłonów. Zagadując o tem i owem, Sorel wyrozumiał, że syn będzie jadał z państwem, w dnie zaś gdy będą goście, sam z dziećmi. Wciąż mnożąc trudności w miarę jak widział niecierpliwość mera, zresztą pełen nieufności i zdumienia, stary zażądał aby mu pokazano sypialnię. Był to duży, przyzwoicie umeblowany pokój, do którego przenoszono właśnie łóżka chłopców.
Okoliczność ta była błyskiem światła dla starego wieśniaka; pewniejszym już głosem zażądał aby mu pokazano ubranie syna. Pan de Rênal otworzył biurko i wyjął sto franków.
— Syn pański uda się z tą kwotą do pana Durand, sukiennika, i sprawi sobie kompletne czarne ubranie.
— A gdybym go odebrał, rzekł chłop, zapominając nagle o czołobitnościach, czy odzież zostanie przy nim?
— Oczywiście.
— Zatem, rzekł Sorel rozwlekłym głosem, zostaje tylko jedno; porozumieć się co do pensji, którą mu pan przeznacza.
— Jakto! wykrzyknął pan de Rênal oburzony, zgodziliśmy się przecie wczoraj: daję trzysta franków; zdaje mi się że to dużo, może za dużo.
— Tyle pan proponował, nie przeczę, rzekł stary jeszcze wolniej; poczem, z genjalną intuicją, zdolną zdziwić jedynie tych, którzy nie znają chłopów z Franche-Comté, dodał patrząc w oczy panu de Rênal: Dają nam więcej.
Na te słowa, mer zmienił się na twarzy. Przyszedł wszelako do siebie; po wytrawnej rozmowie trwającej dobre dwie godziny, gdzie ani jedno słowo nie padło lekko, przebiegłość chłopa wzięła górę nad przebiegłością bogacza, dla którego ona nie jest kwestją życia. Ustalono punkty regulujące egzystencję Juljana: nietylko pensję podniesiono do czterystu franków, ale miała być płatna z góry, z początkiem każdego miesiąca.
— Więc dobrze, wręczę mu trzydzieści pięć franków, rzekł pan de Rênal.
— Dla okrągłości, taki bogaty i hojny pan, rzekł chłop przymilnie, da już trzydzieści sześć.
— Niech będzie, rzekł pan de Rênal, ale skończmy już.
Tym razem, gniew nadał jego słowom stanowczość. Chłop zrozumiał, że nie można iść dalej. Z kolei, pan de Rênal zaczął robić trudności. Stanowczo nie zgodził się wręczyć płacy za pierwszy miesiąc staremu, który skwapliwie chciał ją odebrać za syna. Panu de Rênal przyszło na myśl, że będzie musiał zdać sprawę żonie z tej negocjacji.
— Oddajcie mi sto franków, które wam dałem, rzekł z podrażnieniem. Durand jest mi coś tam winien; pójdę sam z Juljanem zamówić ubranie.
Wobec tego wyskoku energji, Sorel cofnął się ostrożnie w formuły czołobitności, które zajęły dobry kwadrans. Wreszcie, widząc że już stanowczo niema nic do wytargowania, odszedł. Ostatni ukłon zakończył słowami:
— Zaraz przyślę syna do pałacu.
W ten sposób poddani pana mera nazywali jego dom, kiedy chcieli mu sprawić przyjemność.
Wróciwszy do tartaku, Sorel napróżno szukał syna. Niepewny co się zdarzy, Juljan wymknął się w nocy: chciał ubezpieczyć swoje książki i krzyż Legji. Przeniósł wszystko do młodego handlarza drzewem, nazwiskiem Fouqué, swego przyjaciela, który mieszkał na zboczu góry nad Verrières.
Skoro się Juljan zjawił, stary rzekł: — Bóg to wie, przeklęty leniuchu, czy będziesz miał kiedy tyle sumienia, aby mi zwrócić to co na ciebie łożę od tylu lat! Bierz swoje łachy i idź do pana mera.
Juljan, zdziwiony że się obeszło bez bicia, ruszył czemprędzej. Ale, ledwie zszedł z oczu groźnemu ojcu, zwolnił kroku. Pomyślał, iż z korzyścią dla jego hipokryzji będzie wstąpić do kościoła.
Dziwi was to słowo? Nim doszła do tego ohydnego słowa, dusza młodego wieśniaka musiała przebiec wiele drogi.
W dzieciństwie, widział, jak dragoni szóstego pułku[22], w długich białych płaszczach, w kaskach z czarną włosianą kiścią, wracając z Włoch, wiązali konie do zakratowanego okna ojcowskiego domu: widok ten obudził w nim szaloną namiętność do wojska. Później słuchał z upojeniem o bitwach pod Lodi, Arcole, Rivoli, o których opowiadał mu stary chirurg. Widział płomienie w oczach starca kiedy spoglądał na swój krzyż.
Ale, kiedy Juljan miał czternaście lat, zaczęto budować w Verrières kościół, który, jak na małe miasteczko, można było nazwać wspaniałym. Oko Juljana uderzyły zwłaszcza cztery marmurowe kolumny; stały się sławne w okolicy przez śmiertelną nienawiść jaką wznieciły między sędzią pokoju, a młodym wikarym, przysłanym z Besançon i uchodzącym za szpiega kongregacji. Sędzia pokoju omal nie stracił miejsca: przynajmniej tak powszechnie mówiono. Ośmielił się wejść w zatarg z księdzem, który prawie co dwa tygodnie bywał w Besançon, gdzie, powiadano, widywał samego biskupa!
Wówczas to, sędzia pokoju, ojciec licznej rodziny, wydał kilka wyroków rażących swą niesprawiedliwością: wszystkie godziły w obywateli czytujących dziennik Constitutionnel. Dobra sprawa tryumfowała. Chodziło, coprawda, tylko o sumy kilkofrankowe; jedna z tych grzywien dosięgła pewnego gwoździarza, chrzestnego ojca Juljana. Oburzony, człowiek ów wykrzyknął: „Cóż za zmiana! i powiedzieć, że, od dwudziestu z górą, lat sędzia uchodził za uczciwego człowieka!“
Stary chirurg, przyjaciel Juljana, nie żył już wówczas.
Naraz, Juljan przestał mówić o Napoleonie i oznajmił że pragnie zostać księdzem. Widywano go stale w tartaku, jak uczył się na pamięć łacińskiej biblji, pożyczonej od proboszcza. Dobry staruszek, zachwycony postępami chłopca, trawił całe wieczory kształcąc go w teologji... Juljan objawiał same pobożne uczucia. Któżby mógł zgadnąć, że ta dziewczęca twarzyczka, tak blada i słodka, kryje niewzruszone postanowienie zrobienia karjery za wszelką cenę?
Dla Juljana, karjera, to było przedewszystkiem opuścić Verrières: nienawidził rodzinnego miasta; wszystko tam mroziło jego wyobraźnię.
Od wczesnego dziecięctwa miewał momenty egzaltacji. Myślał wówczas z rozkoszą, że kiedyś pozna piękne panie paryskie: potrafi ściągnąć na siebie ich uwagę jakim świetnym czynem. Czemu jedna z nich nie miałaby go pokochać, tak jak Napoleona, jeszcze wówczas biedaka, pokochała świetna pani de Beauharnais? Od wielu lat, nie minęła może godzina w życiu Juljana, w którejby sobie nie powtarzał, że Bonaparte, ubogi i nieznany podporucznik, zdobył królestwo świata ostrzem szpady. Myśl ta była mu pociechą w nieszczęściach, które zdawały mu się wielkie, a zdwajała jego radość, kiedy miał jaką.
Budowa kościoła i wyroki sędziego pokoju oświeciły go nagle; idea, która nim owładnęła, oszołomiła go na kilka tygodni, wreszcie zaś ogarnęła go z całą potęgą pierwszej myśli, którą płomienna dusza uważa za swój wynalazek.
„Kiedy zaczęto się zajmować Bonapartem, Francja była pod grozą najazdu; cnoty wojskowe były potrzebne i modne. Dziś, czterdziestoletni księża mają po sto tysięcy franków pensji, to znaczy trzy razy tyle co słynni wodzowie Napoleońscy. Oto nasz sędzia pokoju, zdolny, tak uczciwy dotąd, stary, poświęca honor aby się nie narazić trzydziestoletniemu wikarjuszowi. Trzeba zostać księdzem“.
Raz, w pełni neofityzmu pobożności — mijały już dwa lata jak Juljan studjował teologję — zdradził Juljana nagły wybuch ognia pożerającego jego duszę. Było to u księdza Chélan; przy obiedzie, przed którym dobry proboszcz przedstawił go innym księżom jako cud nauki, zdarzyło mu się odezwać z uwielbieniem o Napoleonie! Przywiązał sobie prawe ramię do piersi, powiedział że wytknął rękę podważając drzewo, i wytrwał dwa miesiące w tej niewygodnej pozycji. Wycierpiawszy tę dotkliwą karę, przebaczył sobie. Takim był ów młodzieniec ośmnastoletni, ale wątły z pozoru i wyglądający najwyżej na lat siedmnaście, który, niosąc zawiniątko pod pachą, wszedł do wspaniałego kościoła w Verrières.
Kościół był ciemny i pusty. Z powodu jakiejś uroczystości, okna zasłonięto karmazynową materją; wnikające promienie tworzyły olśniewającą grę światła, wspaniałą i mistyczną zarazem. Juljan zadrżał. Był sam; usiadł w najwspanialszej ławce, zdobnej herbem pana de Rênal.
Na klęczniku, Juljan zauważył kawałek drukowanego papieru, rozłożony jakby umyślnie. Spojrzał i przeczytał:
„Szczegóły egzekucji i ostatnich chwil Ludwika Jenrel, straconego w Besançon...“
Reszty brakło. Na drugiej stronie, widniały tylko pierwsze słowa wiersza: Pierwszy krok.
— Kto mógł rzucić ten papier? pomyślał Juljan. Biedny człowiek! dodał z westchnieniem, nazwisko brzmi podobnie do mojego...
I zmiął papier.
Wychodząc, Juljan miał wrażenie że widzi koło kropielnicy krew: rozlana święcona woda w odblasku czerwonych firanek przybrała kolor krwi.
Po chwili, Juljan zawstydził się swego tajemnego lęku.
— Byłżebym tchórzem? szepnął; do broni!
To słowo, powtarzające się tak często w opowieściach starego chirurga, miało dla Juljana dźwięk bohaterski. Wstał i skierował się szybko ku domostwu pana de Rênal.
Mimo tych pięknych postanowień, o dwadzieścia kroków od celu ogarnęła go straszliwa nieśmiałość. Żelazna brama (wydala mu się czemś wspaniałem!) była otwarta; trzeba było wejść.
Nietylko sam Juljan wylękniony był swem przybyciem. Panią de Rênal, istotę nadzwyczaj nieśmiałą, niepokoiła myśl o tym obcym, który, mocą swego stanowiska, wiecznie się będzie znajdował między nią a dziećmi. Przywykła iż chłopcy sypiali w jej pokoju; spłakała się tego rana, widząc jak przenoszą łóżeczka do pokoju preceptora. Daremnie prosiła męża, aby jej zostawiono choć najmłodszego.
Pani de Rênal posiadała delikatność kobiecą rozwiniętą w wysokim stopniu. Tworzyła sobie najgorszy obraz pospolitego a rozczochranego osobnika, mającego z urzędu łajać jej dzieci, jedynie dlatego że zna łacinę, barbarzyński język, za który jej synowie będą brali chłostę.


VI. NUDA.

Non so più cosa son
Cosa facio.
Mozart, Figaro.

Z żywością i wdziękiem, które były jej wrodzone kiedy się czuła zdala od męskich spojrzeń, pani de Rênal wychodziła oszklonemi drzwiami do ogrodu. Spostrzegła u bramy młodego wieśniaka, dziecko niemal, z twarzą bardzo bladą i noszącą ślady łez. Był w czystej białej koszuli, pod pachą zaś miał schludny surducik drelichowy.
Cera chłopca była tak biała, oczy tak słodkie, iż w romantycznym nieco umyśle pani de Rênal poczęła się zrazu myśl, że to może być przebrana dziewczyna, przychodząca prosić pana mera o jakąś łaskę. Uczuła litość dla nieboraka, który stał jak wryty i widocznie nie śmiał pociągnąć dzwonka. Pani de Rênal zbliżyła się, zapominając na chwilę o trosce, jaką budziła w niej myśl o preceptorze. Juljan, wpatrzony w bramę, nie widział pani de Rênal. Zadrżał, kiedy łagodny głos ozwał się tuż nad jego uchem:
— Czego sobie życzysz tutaj, dziecko?
Juljan obrócił się żywo; uderzony pełnem wdzięku spojrzeniem pani de Rênal, zapomniał poniekąd o swej nieśmiałości. Niebawem, zdumiony jej urodą, zapomniał wszystkiego, nawet po co przyszedł. Pani de Rênal powtórzyła pytanie.
— Zgodziłem się za nauczyciela, proszę pani, rzekł wreszcie, zawstydzony łzami, które starał się otrzeć ukradkiem.
Pani de Rênal zatrzymała się w zdumieniu; mogli się sobie przyjrzeć z bliska. Juljan nie widział nigdy istoty tak ładnie ubranej, ani zwłaszcza z tak olśniewającą cerą: w dodatku przemawiała doń tak łagodnie! Pani de Rênal patrzała na duże łzy toczące się po bladych wprzódy, a tak różowych obecnie policzkach chłopca. Niebawem, zaczęła się śmiać z szaloną, dziewczęcą pustotą; śmiała się z siebie, nie mogła się nacieszyć swojem szczęściem. Jakto! to jest ów nauczyciel, którego wyobrażała sobie jako brudnego i źle odzianego klechę, mającego łajać i bić jej dzieci!
— Jakto! to pan, rzekła wreszcie; pan umie po łacinie?
To słowo pan oszołomiło Juljana, który zacukał się na chwilę.
— Tak, pani, rzekł nieśmiało.
Pani de Rênal czuła się tak szczęśliwa, iż odważyła się spytać:
— Nie będzie pan bardzo łajał biednych malców?
— Ja, pani? rzekł Juljan zdziwiony, dlaczego?
— Nieprawdaż, dodała po chwili z rosnącem wzruszeniem, będzie pan dobry dla nich, przyrzeka mi pan?
Po raz drugi, ta pięknie ubrana dama nazywała go zupełnie poważnie panem! To przechodziło wszelkie oczekiwania Juljana. W najśmielszych zamkach na lodzie jakie budowała jego młodość, nie spodziewał się, aby prawdziwa dama raczyła doń przemówić słowo, zanim będzie w pięknym uniformie. Panią de Rênal znowuż zupełnie zwiodła piękna cera, duże czarne oczy i ładne włosy chłopca, które kręciły się bardziej niż zwykle, ponieważ, pragnąc się ochłodzić, umaczał głowę w studni. Ku wielkiej jej radości, ów nieszczęsny preceptor, którego srogiej i odrażającej miny tak się lękała dla dzieci, wyglądał na nieśmiałą młodą dziewczynę. Dla spokojnej duszy pani de Rênal, kontrast między jej obawami a rzeczywistością był wielkiem wydarzeniem. Ochłonęła wreszcie; zarazem uczuła się zdziwiona, iż stoi tak pod bramą z młodym chłopcem ledwie że ubranym, i tak blisko niego!
— Proszę, chciej pan wejść, rzekła lekko zakłopotana.
W życiu swojem nie doznała tak głębokiej i szczerej przyjemności; jakież lube zjawisko po dręczących obawach! Zatem, te śliczne, tak przez nią wypielęgnowane dzieci nie dostaną się w ręce niechlujnego i zgryźliwego klechy. Wszedłszy do sieni, obejrzała się na Juljana, który kroczył za nią nieśmiało. Jego zdumienie na widok tak ładnego domu przydało mu jeszcze wdzięku w oczach pani de Rênal. Nie wierzyła własnym oczom. Wyobrażała sobie zwłaszcza, że preceptor musi być ubrany czarno.
— Więc to prawda, rzekła przystając jeszcze i drżąc aby to co ją przepełniało takiem szczęściem nie okazało się omyłką, że Pan umie po łacinie?
Słowa te uraziły dumę Juljana i rozproszyły czar, pod którym żył od kwadransa.
— Tak, pani, odparł starając się przybrać oziębłą minę; umiem po łacinie równie dobrze jak ksiądz proboszcz; czasami nawet ksiądz Chélan raczy uznawać że lepiej.
Pani de Rênal wydało się w tej chwili, że Juljan ma minę bardzo surową. Podeszła doń i rzekła:
— Nieprawdaż, w pierwszych dniach nie będzie pan bił chłopców, choćby nawet nie umieli lekcji?
Słodki, prawie błagalny głos pięknej pani sprawił, że Juljan zapomniał nagle o swej reputacji łacinnika. Twarz pani de Rênal była tuż przy jego twarzy; uczuł — cóż za wrażenie dla biednego kmiotka! — zapach letnich sukien kobiecych. Juljan zarumienił się, odetchnął głęboko i rzekł drżącym głosem:
— Niech się pani nie lęka, zrobię wszystko co pani każe.
W tej chwili dopiero, skoro minęła wszelka obawa o dzieci, uderzyła panią de Rênal nadzwyczajna uroda Juljana. Kobieca niemal delikatność rysów oraz wyraz zakłopotania nie wydały się zgoła śmieszne istocie również niezmiernie lękliwej. Wyraz męskości, uważany powszechnie za podstawę urody, byłby ją wystraszył.
— Ile pan ma lat? spytała.
— Niedługo dziewiętnaście.
— Mój najstarszy ma jedenaście, odparła pani de Rênal zupełnie już uspokojona; będzie prawie pana kolegą, przemówi mu pan do rozsądku. Raz ojciec chciał go wybić, dziecko odchorowało to blisko tydzień, choć skończyło się na klapsie.
— Cóż za różnica! pomyślał Juljan. Wczoraj jeszcze ojciec mnie zbił. Jacy ci bogacze szczęśliwi!
Pani de Rênal już była wrażliwa na najlżejsze odcienie tego co się działo w duszy preceptora; wzięła ten odruch smutku za nieśmiałość, chciała mu dodać odwagi.
— Jak panu na imię? rzekła z wdziękiem, którego, mimo iż bezwiednie, Juljan odczuł cały urok.
— Zowię się Juljan Sorel; z drżeniem przestępuję pierwszy raz w życiu próg obcego domu; trzeba mi pani dobroci, trzeba aby mi pani wiele wybaczyła w pierwszych dniach. Nie posyłano mnie do szkół, byłem za biedny, nie rozmawiałem z nikim prócz krewniaka mego, chirurga polowego, kawalera Legji, oraz księdza Chélan. Proboszcz da pani o mnie dobre świadectwo. Bracia bili mnie zawsze; proszę im nie wierzyć kiedy będą źle mówili o mnie; i niech mi pani daruje, jeśli co źle zrobię, bo to z pewnością nieumyślnie.
Juljan ochłonął podczas tej przemowy; przyglądał się pani de Rênal. Oto skutek doskonałego wdzięku, wówczas kiedy jest wrodzony i naturalny: Juljan, który znał się dobrze na urodzie kobiecej, byłby przysiągł w tej chwili, że pani de Rênal ma nie więcej niż dwadzieścia lat. Powziął śmiałą myśl, aby ją pocałować w rękę; niebawem uląkł się tej myśli, w chwilę potem rzekł sobie:
— Byłoby tchórzostwem nie spełnić zamiaru, który może mi dopomóc i zmniejszyć wzgardę tej pięknej pani dla biednego drwala!
Od pół roku Juljan słyszał czasem w niedzielę, jak dziewczęta nazywały go ładnym chłopcem; może to mu dodało odwagi? Gdy przechodził te wewnętrzne walki, pani de Rênal udzielała mu wskazówek co do pierwszego zbliżenia z dziećmi. Z wysiłku Juljan znowu pobladł; rzekł zmienionym głosem:
— Przysięgam pani wobec Boga, że nigdy nie podniosę ręki na jej dzieci.
Mówiąc to, odważył się ująć dłoń pani de Rênal i podnieść ją do ust. Gest ten zdziwił ją w pierwszej chwili; potem nawet uraził. Ponieważ było bardzo gorąco, miała, pod szalem, ramiona zupełnie nagie: Juljan, podnosząc rękę do ust, odsłonił je całkowicie. Po chwili, pani de Rênal uczuła gniew na siebie samą: zdało się jej że oburzenie nie przyszło dość szybko.
Słysząc głosy, pan de Rênal wyszedł z gabinetu: tym samym majestatycznym i ojcowskim tonem jaki przybierał w merostwie wobec nowożeńców, rzekł do Juljana.
— Muszę z tobą pomówić, nim przyjdą dzieci.
Opuścił Juljana do pokoju i zatrzymał żonę kiedy chciała ich zostawić samych. Zamknąwszy drzwi, pan de Rênal usiadł z powagą.
— Proboszcz polecił mi cię jako dobrego chłopca, wszyscy będą cię tu traktowali uczciwie, i jeśli mi się nadasz, pomogę ci w przyszłości znaleźć jaką posadkę. Nie życzę sobie, abyś odtąd widywał swoich krewnych i przyjaciół; ich ton nie może być właściwy dla moich dzieci. Oto trzydzieści sześć franków za pierwszy miesiąc; ale dasz mi słowo, że ani grosza z tej sumy nie oddasz ojcu.
Pan de Rênal czuł złość do starego Sorel, że w tej sprawie okazał się chytrzejszy od niego.
— A teraz, proszę pana (z mego rozkazu wszyscy będą cię tu nazywali panem; ocenisz całą korzyść pobytu w przyzwoitym domu), nie przystoi, aby dzieci widziały cię w bluzie. Czy służba widziała go? rzekł pan de Rênal do żony.
— Nie, nie, odparła z wyrazem głębokiej zadumy.
— Doskonale. Włóż pan to, rzekł do zdumionego chłopca, podając mu własny surdut. Chodźmy teraz do pana Durand, sukiennika.
W dobrą godzinę pan de Rênal wrócił z nowym preceptorem, ubranym czarno: zastał żonę siedzącą na tem samem miejscu. Obecność Juljana uspakajała ją: przyglądając mu się, zapomniała o swoich obawach. Juljan nie myślał o niej; mimo swej nieufności do losu i ludzi, był w tej chwili w duszy jedynie dzieckiem; miał wrażenie, iż przeżył lata całe od chwili, kiedy, przed trzema godzinami, wchodził z drżeniem do kościoła. Zauważył lodowaty wyraz pani de Rênal: zrozumiał, iż gniewa się o to, że ośmielił się ją pocałować w rękę. Ale uczucie dumy, z przyczyny stroju tak odbijającego od jego zwykłej odzieży, rozpierało go do nieprzytomności: tak bardzo zaś pragnął ukryć swą radość, iż kręcił się niespokojnie jak szalony. Pani de Rênal przyglądała mu się ze zdziwieniem.
— Więcej powagi, radzę panu, rzekł pan de Rênal, jeśli chcesz wzbudzić szacunek w dzieciach i służbie.
— Państwo wybaczą, rzekł Juljan, czuję się nieswój w tym nowym stroju; ja, biedny wieśniak, nosiłem dotąd jedynie bluzę. Jeśli państwo pozwolą, pójdę na chwilę do siebie.
— Jakże ci się wydaje nowy nabytek? spytał pan de Rênal żony.
Instynktownym niemal odruchem, z którego z pewnością sama sobie nie zdała sprawy, pani de Rênal ukryła swe prawdziwe uczucie:
— Nie podzielam tego zachwytu, rzekła. Względy twoje przewrócą chłopcu w głowie, tak iż nie minie miesiąc, a będziemy zmuszeni odesłać go z powrotem.
— Więc cóż! to go się odprawi; będzie mnie to kosztowało jakieś sto franków, a Verrières przyzwyczai się do widoku preceptora pana de Rênal. Gdybym go zostawił w odzieży robotnika, cel byłby chybiony. Jeśli go oddalę, zatrzymam, rozumie się, czarny garnitur, który zamówiłem u sukiennika. Zostawię mu tylko to, co znalazłem gotowego u krawca i w co go oblekłem narazie.
Godzina, którą Juljan spędził w swoim pokoju, wydała się pani de Rênal chwilą. Dzieci, którym oznajmiono nowego preceptora, zasypywały matkę pytaniami. Wreszcie zjawił się Juljan. Był to nowy człowiek. Powiedzieć że był poważny, to mało; był wcieloną powagą. Przedstawiono go dzieciom; przemówił do nich tonem, który zdziwił nawet pana de Rênal.
— Jestem tutaj, panowie, rzekł kończąc, aby was nauczyć łaciny. Wiecie już, co znaczy wydawać lekcje. Oto Pismo św., rzekł, pokazując małą książeczkę w czarnej oprawie. Jest tu oddzielnie historja Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa; część, którą nazywamy Nowym Testamentem. Ja was będę często przesłuchiwał, przesłuchajcie i wy mnie.
Adolf, najstarszy, wziął książkę.
— Proszę otworzyć w dowolnem miejscu, rzekł Juljan, i poddać mi pierwsze słowo pierwszego wiersza. Wyrecytuję na pamięć tę świętą księgę, najszczytniejszy wzór naszego życia, póki mnie nie zatrzymacie.
Adolf otworzył książkę, poddał słowo, Juljan zaś wyrecytował całą stronnicę tak swobodnie, jakby mówił po francusku. Pan de Rênal spojrzał na żonę z tryumfem. Dzieci, widząc zdumienie rodziców, otwarły szeroko oczy. Juljan wciąż mówił po łacinie, i kiedy zjawił się w drzwiach służący, stanął w pierwszej chwili nieruchomo, następnie znikł. Niebawem zbliżyły się do drzwi pokojówka i kucharka; Adolf otwierał już książkę w szóstem miejscu, a Juljan recytował wciąż z tą samą łatwością.
— Och, Boże! jaki śliczny księżyk, rzekła głośno kucharka, poczciwa i nabożna dziewczyna.
Pan de Rênal uczuł się zaniepokojony w miłości własnej; zamiast egzaminować Juljana, szukał uporczywie w pamięci paru słów łacińskich; wreszcie wyjąkał jakiś wiersz z Horacego. Juljan znał po łacinie tylko Biblję; odparł tedy, marszcząc brew: — Święte powołanie, do którego się sposobię, zabrania mi czytać tak świeckiego poety.
Pan de Rênal przytoczył sporą ilość mniemanych wierszy Horacego. Objaśnił dzieciom, kto był Horacy; ale chłopcy, przejęci podziwem, nie zwracali na to uwagi. Patrzyli na Juljana.
Ponieważ służba ciągle stała w drzwiach, Juljan uważał za stosowne przedłużyć próbę.
— Teraz, rzekł do najmłodszego, niech pan Stanisław także wskaże mi jaki ustęp.
Mały Staś, przejęty dumą, wysylabizował pierwsze słowo, Juljan zaś wygłosił całą stronicę. Iżby nic nie brakło do tryumfu pana de Rênal, podczas gdy Juljan recytował, weszli pan Valenod, posiadacz pięknej pary normandów, oraz podprefekt pan Charcot de Maugiron. Scena ta zjednała Juljanowi tytuł pana: nawet służba nie śmiała mu go odmówić.
Wieczorem, całe Verrières cisnęło się do pana de Rênal, aby ujrzeć to cudo. Juljan odpowiadał wszystkim z miną chmurną, trzymając się zdala. Sława jego rozeszła się po mieście tak szybko, że w kilka dni potem, pan de Rênal, lękając się by mu go nie odmówiono, zaproponował podpisanie umowy na dwa lata.
— Nie, proszę pana, odparł chłodno Juljan. Gdyby mnie pan zechciał odprawić, zmuszony byłbym opuścić dom. Umowa która wiąże mnie, nie zobowiązując pana do niczego, nie jest równa, nie mogę jej przyjąć.
Juljan umiał się tak postawić, iż, w niespełna miesiąc, sam pan de Rênal musiał go szanować. Ponieważ proboszcz poróżnił się z pp. de Rênal i Valenod, nikt nie mógł zdradzić dawnego kultu Juljana dla Napoleona: on sam mówił o swem bożyszczu jedynie ze wstrętem.


VII. POWINOWACTWA Z WYBORU.

Nie umieją tknąć serca, aby go nie urazić.
Współczesny.

Dzieci ubóstwiały go, on ich nie lubił; myśl jego była gdzieindziej. Cokolwiek te smarkacze wyprawiały, nie niecierpliwił się nigdy. Chłodny, sprawiedliwy, niewzruszony, a mimo to kochany, ponieważ przybycie jego wypędziło poniekąd nudę, Juljan był dobrym nauczycielem. On sam odczuwał jedynie nienawiść i wstręt do wyższego towarzystwa gdzie go dopuszczono, co prawda do szarego końca stołu, co tłumaczy może jego niechęć i wstręt. Zdarzały się wystawne obiady, w czasie których ledwie mógł wstrzymać nienawiść do wszystkiego co go otaczało. Raz, w dzień św. Ludwika, gdy pan Valenod rozprawiał w domu państwa de Rênal, Juljan omal się nie zdradził; wymknął się do ogrodu, pod pozorem poszukania dzieci.
— Cóż za pochwały uczciwości! wykrzyknął; powiedziałby kto że najwyższa cnota; a równocześnie co za szacunek, co za uniżoność dla człowieka, który najoczywiściej podwoił i potroił majątek od czasu jak zarządza mieniem ubogich! Założyłbym się, że zarabia nawet na funduszach podrzutków, biedaków, których nędza świętsza jest od innej! Och! potwory! potwory! I ja także jestem podrzutkiem, znienawidzonym przez ojca, braci, rodzinę.
Na kilka dni przed tym św. Ludwikiem Juljan, przechadzając się i odmawiając brewjarz w lasku nad Aleją Wierności, napróżno starał się uniknąć braci, których ujrzał zdaleka na ścieżce. Piękne czarne ubranie, schludny wygląd młodszego brata, wzgarda wreszcie jaką im okazywał, obudziły zawiść w tych gruboskórnych robotnikach; zbili Juljana tak, iż legł na drodze zemdlony i zlany krwią. Pani de Rênal, przechadzając się z panem Valenod i podprefektem, zaszła przypadkowo do lasku; ujrzała Juljana na ziemi, sądziła że nie żyje. Wzruszenie jej obudziło zazdrość w panu Valenod.
Niepokój jego był przedwczesny. Juljan podziwiał urodę pani de Rênal, ale nienawidził jej za jej piękność; była to pierwsza rafa, o którą omal nie rozbił się jego los. Jak najmniej odzywał się do niej, aby zatrzeć w jej pamięci wzruszenie, które pierwszego dnia kazało mu ją pocałować w rękę.
Eliza, pokojówka pani de Rênal, zakochała się w młodym preceptorze; natrącała o nim często pani. Miłość panny Elizy ściągnęła na Juljana nienawiść służącego. Jednego dnia, Juljan słyszał, jak mówił do Elizy:
— Nie chcesz ze mną gadać, od czasu jak ten śmierdzący bakałarz wszedł do domu.
Juljan nie zasługiwał na tę obelgę; mimo to, czując się ładnym chłopcem, podwoił dbałość o swoją osobę. Niechęć pana Valenod wzrosła również: odzywał się publicznie, że taka kokieterja nie przystała młodemu klerykowi: oprócz sutanny bowiem, strój Juljana był niemal księży.
Pani de Rênal zauważyła, że Juljan częściej niż zwykle rozmawia z panną Elizą: dowiedziała się, iż przyczyną tych rozmów były niedostatki garderoby chłopca. Miał tak mało bielizny, iż często zmuszony był dawać ją do prania poza domem; Eliza pomagała mu w tych kłopotach. Ubóstwo to, którego się nie domyślała, wzruszyło panią de Rênal; byłaby chętnie wyekwipowała chłopca, ale nie śmiała: ta wewnętrzna rozterka była pierwszem przykrem uczuciem związanem z osobą Juljana. Dotąd, imię Juljana spływało się dla niej z uczuciem czystej, nawskroś uduchowionej radości. Dręczona myślą o ubóstwie Juljana, pani de Rênal poddała mężowi myśl aby mu sprawić bieliznę.
— Cóż za niepraktyczność! odparł. Jakto! dawać podarki człowiekowi z którego jesteśmy zupełnie zadowoleni i który dobrze spełnia obowiązki? A, gdyby się zaniedbywał, wówczas trzebaby podsycić jego zapał.
Takie poglądy urażały delikatność pani de Rênal; przed przybyciem Juljana nie zwróciłaby na to uwagi. Widząc nadzwyczajną — bardzo prostą zresztą — schludność młodego kleryka, myślała w duchu: Biedny chłopiec, jak on sobie radzi?
Niebawem wszystkie braki Juljana, miast ją razić, budziły w niej współczucie.
Pani de Rênal należała do gatunku tych mieszkanek prowincji, które, w pierwszych tygodniach znajomości, mogą uchodzić za głupie. Nie znała zupełnie życia i nie siliła się rozprawiać. Miała duszę delikatną i dumną, oraz zmysł szczęścia wrodzony wszystkim istotom; co sprawiało, że, po największej części, nie zwracała uwagi na postępki gruboskórców wśród których los ją pomieścił.
Przy jakiem takiem wykształceniu, żywość i naturalność jej umysłu wyszłyby niechybnie na jaw; ale, jako posażną pannę, wychowano ją u zakonnic żywiących namiętny kult Serca Jezusowego i przejętych nienawiścią dla społeczeństwo wrogiego Jezuitom. Pani de Rênal miała tyle zdrowego rozsądku aby zapomnieć niebawem wszystkich absurdów jakich się nauczyła w klasztorze; ale nie wstawiła nic na to miejsce i wkońcu nie umiała nic. Przedwczesne pochlebstwa, któremi ją otaczano jako bogatą dziedziczkę, oraz wybitna skłonność do dewocji, stworzyły w niej nawyk do życia w sobie. Przy pozorach doskonałej uległości, wyrzeczenia się swej woli (które mężowie w Verrières stawiali za przykład żonom, ku wielkiej pysze pana de Rênal), zachowanie jej było w istocie wynikiem dumy. Niejedna księżniczka, głośna ze swej pychy, nieskończenie więcej zwraca uwagi na to co robi jej dwór, niż ta kobieta, tak łagodna, tak skromna na pozór, zważała na wszystko co robił lub mówił jej mąż. Do przybycia Juljana zajmowały ją naprawdę tylko dzieci. Ich choroby, ich drobne strapienia i radości, zaprzątały całą wrażliwość tej duszy, która, w życiu swojem, uwielbiała jedynie Boga, wówczas gdy była w Sacré-Coeur.
Nie zwierzając się z tem nikomu, każdy napad gorączki któregoś z synów odczuwała tak jakby dziecko już umarło. Kiedy, w pierwszych latach, wiedziona potrzebą zwierzeń, chciała się podzielić tem z mężem, odpowiedzią był zawsze rubaszny śmiech, wzruszenie ramion i jakaś trywjalna uwaga o niedorzeczności kobiet. Tego rodzaju żarciki, zwłaszcza gdy chodziło o chorobę dzieci, przeszywały sztyletem serce pani de Rênal. Oto co znalazła w miejsce obleśnych pochlebstw jezuickiego klasztoru w którym spędziła młodość. Wychowaniem jej stało się cierpienie. Zbyt dumna aby mówić o tego rodzaju zgryzotach nawet swojej przyjaciółce, pani Derville, wyobraziła sobie, że wszyscy mężczyźni są tacy jak jej mąż, jak Valenod i podprefekt Charcot de Maugiron. Gruboskórność oraz najbrutalniejsza nieczułość na wszystko co nie jest kwestją pieniądza, awansu lub orderu; ślepa nienawiść do wszelkiej myśli będącej im nie na rękę, wydawały się jej przyrodzoną właściwością tej płci, podobnie jak filcowy kapelusz i buty.
Po wielu latach, pani de Rênal nie przyzwyczaiła się jeszcze do tych groszorobów, wśród których przyszło jej żyć.
Stąd przyjaźń jej do młodego wieśniaka, do Juljana. W sympatji tej szlachetnej i hardej duszy znajdowała słodycze pełne nowości. Wybaczała mu już jego rażącą nieświadomość, która stanowiła jeden wdzięk więcej, oraz nieokrzesanie z którego zdołała go poprawić. Słuchała go z uwagą, nawet wówczas gdy chodziło o najpospolitsze rzeczy, nawet o biednego psa przejechanego przez wóz chłopski. Obraz ten wywołał gruby śmiech męża, gdy piękne czarne i sklepione brwi Juljana zmarszczyły się. Zwolna zdało się jej, że szlachetność, wzniosłość, ludzkość, są tylko w nim jednym. Czuła dlań całą ową sympatję, a nawet podziw jaki te cnoty budzą w duszach z czystego kruszcu.
W Paryżu stosunek Juljana i pani de Rênal uprościłby się niebawem; ale w Paryżu miłość jest córą romansów. Młody preceptor i jego nieśmiała chlebodawczyni znaleźliby wyjaśnienie swego położenia w pierwszej lepszej powieści, piosence nawet. Powieść wyznaczyłaby im role, wskazała wzór do naśladowania, i, wcześniej lub później, mimo że bez przyjemności, może z niechęcią, próżność skłoniłaby Juljana do pójścia za tym wzorem.
W okolicy Aveyron lub Pirenejów, w ognistym klimacie, najmniejszy przypadek spowodowałby przełom. Pod naszem chłodniejszem niebem, młody człowiek może widywać codzień trzydziestoletnią kobietę, szczerze cnotliwą, zajętą dziećmi i nie czerpiącą zgoła wzoru w romansach. Na prowincji, wszystko idzie wolno, wszystko spełnia się pomału, życie płynie naturalniej.
Często, myśląc o ubóstwie młodego preceptora, pani de Rênal rozczulała się do łez. Jednego dnia, Juljan zastał ją płaczącą na dobre.
— Co pani? stało się jakie nieszczęście?
— Nie, panie Juljanie, odparła; niech pan zawoła dzieci, chodźmy się przejść.
Ujęła jego ramię i oparła się o nie w sposób który wydał się Juljanowi szczególny. Pierwszy raz nazwała go panem Juljanem.
Pod koniec przechadzki, Juljan zauważył, że pani de Rênal rumieni się często. Zwolniła kroku.
— Słyszał pan zapewne, rzekła nie patrząc nań, że jestem spadkobierczynią bardzo bogatej ciotki w Besançon. Obsypuje mnie podarkami... Chłopcy nasi robią postępy... tak zadziwiające, że chciałabym prosić, aby pan przyjął mały upominek, jako znak mej wdzięczności. Ot, poprostu kilka ludwików... aby pan mógł sobie sprawić bieliznę. Ale... dodała rumieniąc się jeszcze bardziej i zamilkła.
— Co takiego, pani? spytał Juljan.
— Niema potrzeby, ciągnęła spuszczając głowę, mówić o tem mężowi.
— Jestem ubogi, pani, ale nie jestem podły, odparł Juljan zatrzymując się z oczyma błyszczącemi od gniewu i prostując się: nad tem się pani nie zastanowiła. Byłbym czemś poniżej lokaja, gdybym był zmuszony ukrywać przed panem de Rênal cokolwiek co tyczy moich pieniędzy.
Pani de Rênal zmartwiała.
— Pan mer, ciągnął Juljan, wręczył mi pięć razy po trzydzieści sześć franków od czasu jak jestem w tym domu; gotów jestem pokazać swoje rachunki panu de Rênal, i każdemu, nawet panu Valenod, który mnie nienawidzi.
Po tym wybuchu, pani de Rênal szła obok Juljana blada i drżąca; do końca przechadzki żadne nie znalazło pretekstu do nawiązania rozmowy. W dumnem sercu Juljana miłość do pani de Rênal stawała się coraz większem niepodobieństwem: ona zaś szanowała go, podziwiała: skrzyczał ją! Pod pozorem mimowolnej przykrości jaką mu sprawiła, otoczyła go najserdeczniejszą tkliwością. Ta nowa faza stała się na cały tydzień źródłem szczęścia dla pani de Rênal. Juljan udobruchał się; w głowie mu nie postało że na dnie tego mógł tkwić odcień żywszego uczucia.
— Oto bogacze, mówił sobie: upokarzają, a potem zdaje się im, że wszystko naprawią trochą mizdrzenia.
Serce pani de Rênal było zbyt wezbrane, a jeszcze zbyt niewinne, aby, mimo postanowień mogła zataić przed mężem propozycję jaką uczyniła Juljanowi i sposób w jaki ją odrzucił.
— Jakto! rzekł pan de Rênal oburzony; i ty mogłaś ścierpieć odmowę ze strony służącego?
Gdy zaś pani de Rênal okrzyknęła się na to, dodał:
— Mówię, moja droga, jak nieboszczyk książę de Condé, przedstawiając młodej małżonce szambelanów: „wszyscy ci ludzie, rzekł, to nasi służący“. Czytałem ci z pamiętników Besenvala ten ustęp, bardzo godny uwagi w przedmiocie etykiety. Każdy nieszlachcic który jest w twoim domu i otrzymuje zapłatę, jest twoim służącym. Powiem parę słów temu panu Juljanowi i dam mu sto franków.
— Och! mężu, rzekła pani de Rênal, drżąca: ale chociaż nie przy służbie.
— Tak, mogliby być zazdrośni, i słusznie, rzekł mąż oddalając się i ważąc w myślach wysokość sumy.
Pani de Rênal padła na krzesło, wpół omdlała z bólu. Ten człowiek upokorzy Juljana, i to z jej winy! Uczuła wstręt do męża, zasłoniła sobie twarz. Przyrzekła sobie nie zwierzać się nigdy z niczem.
Ujrzawszy Juljana, drżała jeszcze; w piersiach czuła taki ucisk, że nie mogła wyrzec słowa. W zakłopotaniu, ujęła go za ręce i ściskała je.
— I cóż, panie Juljanie, rzekła wreszcie, czy pan rad z mego męża?
— Jakżebym nie był rad? odparł z gorzkim uśmiechem: dał mi sto franków.
Popatrzyła nań niepewnie.
— Niech mi pan poda ramię, rzekła wreszcie z akcentem determinacji, jakiej Juljan nigdy jeszcze u niej nie widział.
Odważyła się iść do miejscowej księgarni, mimo że księgarz zażywał reputacji okropnego liberała. Wybrała za dziesięć ludwików książek i dała je chłopcom; ale były to książki, o których wiedziała, że Juljan ich pragnie. Kazała zaraz w sklepie każdemu z synów podpisać książki które mu przypadły. Podczas gdy pani de Rênal poiła się zadośćuczynieniem na które się zdobyła wobec Juljana, ten zdumiewał się ogromną ilością książek w księgarni. Nigdy nie ośmielił się wejść do tak wyklętego miejsca; serce mu biło. Nie domyślając się tego co się działo w sercu pani de Rênal, dumał głęboko nad sposobem, w jaki on, biedny student, mógłby zdobyć niektóre z tych książek. Wreszcie, wpadł na pomysł, iż, przy pewnej zręczności, możnaby podsunąć panu de Rênal, jako temat wypracowań dla synów, życiorysy wybitnych ludzi z okolicznej szlachty. Po miesiącu, Juljan dopiął celu; w jakiś czas później ośmielił się poddać panu merowi krok jeszczy cięższy dla tego dobrze myślącego człowieka: chodziło mianowicie o zbogacenie liberała przez wzięcie abonamentu w księgarni. Pan de Rênal uznawał, że byłoby racjonalne dać starszemu synowi bliższe pojęcie o wielu dziełach o których będzie słyszał gdy się znajdzie w szkole wojskowej; mimo to, nie chciał się posunąć dalej. Juljan czuł jakąś tajemną przyczynę, ale nie mógł jej odgadnąć.
— Zastanowiłem się, proszę pana, rzekł raz, że byłoby bardzo niewłaściwe, aby dobre szlacheckie nazwisko jak pańskie miało figurować w plugawych rejestrach księgarni. (Czoło pana de Rênal rozjaśniło się). Byłoby również złem świadectwem, ciągnął Juljan pokorniej, dla biednego studenta teologji, gdyby ktoś odkrył jego nazwisko na liście wypożyczalni. Liberałowie mogliby mnie obwiniać o czytanie najbezecniejszych książek; kto wie nawet, może wypisaliby tytuł tych ohydnych dzieł obok mego nazwiska.
Ale Juljan wszedł na fałszywy trop. Fizjognomja mera przybrała wyraz zakłopotania i niechęci.
— Mam go, rzekł sobie.
W kilka dni potem, skoro najstarszy chłopiec zagadnął w obecności pana de Rênal o książkę oznajmioną w Quotidienne, młody preceptor rzekł:
— Aby uchylić wszelki pozór tryumfu Jakóbinów, a mimo to dać mi możność objaśnienia pana Adolfa, możnaby wziąć abonament na imię kogoś ze służby.
— Niezła myśl! rzekł pan de Rênal, widocznie uradowany.
— Ale trzebaby zastrzec, rzekł Juljan owym poważnym i stroskanym niemal tonem który umieją przybrać niektórzy ludzie kiedy widzą iż sprawy przybierają zdawna upragniony obrót, trzeba zastrzec, że służący nie będzie miał prawa brać romansów. Wcisnąwszy się do domu, te niebezpieczne książki mogłyby zepsuć garderobianą pani, a nawet lokajów.
— Zapomina pan o pamfletach politycznych, dodał pan de Rênal wyniośle. Chciał ukryć podziw, jaki w nim obudził mądry półśrodek preceptora.
Życie Juljana składało się tedy z drobnych spraw, a powodzenie ich zaprzątało go o wiele więcej niż wyraźna sympatja którą byłby mógł z łatwością wyczytać w sercu pani de Rênal.
W domu mera znów Juljan wszedł w rolę, w jakiej tkwił przez całe życie. I tu, jak w ojcowskim tartaku, głęboko pogardzał ludźmi z którymi się stykał, oni zaś płacili mu nienawiścią. Słuchając rozmów podprefekta, pana Valenod i innych, o rzeczach na które patrzał razem z nimi, czuł jak ich pojęcia odległe są od rzeczywistości. Niechby mu się jakiś postępek wydał wspaniały, u nich z pewnością spotkał się z naganą. Raz po raz wykrzykiwał w duchu: „Cóż za potwory, albo co za głupcy!“ Zabawne jest, że, przy całej tej wyniosłości, często nie rozumiał tego co mówiono.
W życiu swojem rozmawiał szczerze jedynie ze starym chirurgiem; to trochę co wiedział odnosiło się do włoskich kampanij Bonapartego albo do chirurgji. Jego młodzieńcza odwaga lubowała się w szczegółowem opowiadaniu o najboleśniejszych operacjach.
— Jabym ani drgnął! powiadał sobie.
Pierwszy raz kiedy pani de Rênal próbowała nawiązać z nim rozmowę poza tematem wychowania, zaczął mówić o operacjach: zbladła i prosiła aby przestał.
Pozatem, nie wiedział nic. Toteż, ilekroć znalazł się sam z panią de Rênal, zapadało osobliwe milczenie. W salonie, mimo jego skromności, pani de Rênal widziała w oczach Juljana błysk wyższości intelektualnej wobec innych gości. Skoro zostali sami, czuła że jest zakłopotany. Niepokoiło ją to; instynktem kobiecym odgadywała, że to zakłopotanie nie ma bynajmniej podkładu tkliwości.
Wedle pojęć przejętych od starego chirurga o wykwintnem towarzystwie — takiem jak się przedstawiało staremu wiarusowi — Juljan czuł się upokorzony ilekroć zapanowało milczenie w obecności damy, tak jakby ono wyłącznie było jego winą. Wrażenie to było jeszcze sto razy dotkliwsze sam na sam. Wyobraźnia jego, napełniona przesadnie romantycznemi pojęciami o tem co powinien rzec mężczyzna kiedy się znajdzie sam z kobietą, podsuwała mu niemożliwe pomysły. Dusza jego bujała w obłokach, mimo to nie umiał się wyrwać z upokarzającego milczenia. Okrutne męki jakie przechodził w czasie długich przechadzek z panią de Rênal i z dziećmi, pogłębiały surowość wyrazu jego twarzy. Gardził sobą straszliwie; jeżeli zaś, nieszczęściem, zmusił się do mówienia, plótł brednie. Na domiar nieszczęścia, widział i przesadzał jeszcze swą niedorzeczność; ale czego nie widział, to wyrazu swoich oczu: były tak piękne i zwiastowały tak płomienną duszę, iż, podobne dobrym aktorom, dawały niekiedy urocze znaczenie czemuś co go wcale nie miało. Pani de Rênal zauważyła, że będąc z nią sam, jedynie wtedy zdołał powiedzieć coś do rzeczy, kiedy, zaskoczony czemś nieprzewidzianem, nie silił się na wyskoki dworności. Ponieważ przyjaciele domu nie przekarmiali jej nowemi i świetnemi myślami, syciła się z rozkoszą błyskami umysłu Juljana.
Od upadku Napoleona, wszelki cień płochości wygnany jest z życia prowincji. Każdy lęka się stracić posadę. Hultaje szukają oparcia w Kongregacji; obłuda rozwinęła się nawet wśród liberałów. Nuda wzrasta. Jedyne przyjemności jakie zostały, to czytanie i gospodarstwo.
Pani de Rênal, bogata dziedziczka nabożnej ciotki, wyszedłszy w szesnastym roku za przyzwoitego szlachcica, w całem życiu nie doświadczyła ani nie widziała nic, coby było choć trochę podobne do miłości. Jedynie zacny ksiądz Chélan mówił jej o miłości z okazji zalotów pana Valenod, i nakreślił tak ohydny obraz, iż słowo to wcielało dla pani de Rênal najwstrętniejszą rozpustę. Miłość taką, jaką znalazła w paru powieściach które przypadkiem wpadły jej w ręce, uważała za wyjątek lub za fakt zgoła nienaturalny. Dzięki tej nieświadomości, pani de Rênal, zupełnie szczęśliwa, zajęta Juljanem bez przerwy, nie czuła najlżejszych wyrzutów.


VIII. DROBNE WYPADKI.

Then there were sighs, the deeper for suppression
And stolen glances, sweeter for the theft,
And burning blushes though for no transgression.
Don Juan, p. I. st. 74.

Anielską słodycz pani de Rênal płynącą z charakteru i z jej obecnego szczęścia, mąciła jedynie myśl o pokojówce Elizie. Dziewczyna ta odziedziczyła mały spadek, poszła się wyspowiadać do księdza Chélan i zwierzyła mu się z zamiarami na Juljana. Proboszcz ucieszył się szczerze szczęściem młodego przyjaciela; toteż zdumiał się bardzo, kiedy Juljan oznajmił stanowczo, że propozycja panny Elizy zgoła mu nie odpowiada.
— Rozpatrz się, dziecko, w sercu, rzekł proboszcz marszcząc brwi; winszuję ci twego powołania, jeśli to tylko ono skłania cię do wzgardzenia losem aż nadto wystarczającym. Z górą pięćdziesiąt pięć lat jestem proboszczem w Verrières; i tak, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, usuną mnie. Martwi mnie to, a wszakże mam ośmset funtów renty! Mówię ci to, iżbyś sobie nie robił złudzeń co do widoków w zawodzie kapłańskim. Jeśli zechcesz zabiegać o łaskę tych którzy dzierżą władzę, zguba twoja wieczna jest pewna. Możesz zrobić los, ale trzebaby krzywdzić nędzarzy, schlebiać podprefektowi, merowi, ludziom wpływowym, iść na rękę ich namiętnościom. Postępowanie to, zwane powszechnie umiejętnością życia, może, dla człowieka świeckiego, nie być absolutnie sprzeczne z drogą zbawienia; ale w naszym stanie trzeba wybierać; chodzi o tryumf na tym świecie albo na tamtym: niema środka. Idź, drogie dziecko, zastanów się i wróć za trzy dni dać mi odpowiedź. Ze smutkiem widzę w tobie jakąś posępną żarliwość, nie zwiastującą umiarkowania ani doskonałego wyrzeczenia się ziemskich korzyści, które jest potrzebne u księdza. Mam wysokie pojęcie o twoich zdolnościach, ale pozwól sobie powiedzieć, dodał zacny proboszcz ze łzami, że w stanie kapłańskim drżę o twoje zbawienie.
Juljan wstydził się swego wzruszenia; pierwszy raz w życiu czuł że go ktoś kocha; płakał z rozkoszą i poszedł ukryć łzy w lasach nad Verrières.
— Czego ja się tak wzruszam? rzekł wreszcie; czuję że dałbym życie za tego poczciwinę Chélan, który mi dowiódł że jestem tylko głupcem. Jego to przedewszystkiem powinienbym oszukać, a on mnie przejrzał. Ów tajemny żar o którym mówi, to moje postanowienie wybicia się. Uważa mnie za niegodnego kapłaństwa, gdy ja sobie wyobrażałem że wyrzeczenie się tysiąca franków renty da mu najwyższe wyobrażenie o mej pobożności i mojem powołaniu.
Na przyszłość, ciągnął Juljan, będę polegał na sobie tylko o tyle o ile się wypróbuję. Ktoby powiedział że znajdę przyjemność w wylewaniu łez? że będę kochał tego kto mi udowodni że jestem dudkiem!
W trzy dni potem, Juljan znalazł pozór, do którego powinien się był uciec odrazu; pozór ten był potwarzą, ale cóż to znaczy? Po wielu omawianiach, wyznał księdzu, że przyczyna, której nie może odsłonić, ponieważ zaszkodziłaby osobie trzeciej, oddala go od tego małżeństwa. Znaczyło to rzucić cień na Elizę. Ksiądz Chélan ujrzał w tem postępowaniu pobudki zgoła świeckie, bardzo różne od tych, które powinnyby ożywiać młodego lewitę.
— Mój chłopcze, rzekł jeszcze raz, bądź raczej zacnym, uczciwym i światłym rolnikiem, niżbyś miał być księdzem bez powołania.
Juljan odpowiedział na to bardzo wymownie, gdy chodzi o słowa: znalazł wyrazy jakichby użył młody i gorliwy seminarzysta; ale jego ton, zaledwie powściągany ogień tryskający z jego oczu, zaniepokoiły księdza Chélan.
Nie trzeba nadto źle wróżyć o przyszłości Juljana: posługiwał się wzorowo językiem przemyślnej obłudy. Jak na jego wiek, było to nieźle. Co się tyczy tonu i gestów, trzeba mieć na uwadze, że wyrósł on wśród chłopów, nie mając przed oczami pierwszorzędnych wzorów. W dalszem życiu, skoro tylko mu było dane zbliżyć się do elity, cudownie opanował tak gesty jak słowa.
Pani de Rênal dziwiła się, że Eliza tak mało jest ucieszona spadkiem; dziewczyna wciąż wymykała się do proboszcza i wracała ze łzami w oczach: wreszcie, zwierzyła się pani ze swych małżeńskich planów.
Pani de Rênal miała uczucie że jest chora; trawiła ją jakby gorączka, bezsenność; żyła jedynie wówczas gdy widziała w pobliżu pokojówkę albo Juljana. Nie była zdolna myśleć o niczem innem jak tylko o nich i o ich przyszłem szczęściu. To skromne gospodarstwo, w którem na wszystko miało starczyć pięćdziesiąt ludwików renty, przedstawiało się jej w czarujących barwach, Juljan mógłby wszak zostać adwokatem w Bray, powiatowem mieście o dwie mile od Verrières: wówczas widywałaby go niekiedy.
Pani de Rênal szczerze myślała że zwarjuje; powiedziała to mężowi i wkońcu rozchorowała się. Tegoż samego dnia, gdy Eliza kręciła się po pokoju, zauważyła że dziewczyna popłakuje. W tej epoce nie znosiła Elizy i właśnie połajała ją za coś: przeprosiła ją. Eliza rozpłakała się na dobre: prosiła pani aby jej pozwoliła zwierzyć się ze swem nieszczęściem.
— Mów, rzekła pani de Rênal.
— Otóż, proszę pani, nie chce mnie; niegodziwcy nagadali mu coś o mnie, i on wierzy.
— Kto cię nie chce? spytała pani de Rênal, ledwie mogąc oddychać.
— A któżby, proszę pani? Pan Juljan, odparła dziewczyna szlochając. Ksiądz proboszcz nie mógł go przekonać; ksiądz proboszcz uważa że nie powinien odtrącać uczciwej dziewczyny, dlatego tylko że była pokojówką. Toć, ostatecznie, ojciec pana Juljana jest drwalem, a on sam, jak zarabiał na życie, nim się dostał do jaśnie państwa?
Pani de Rênal nie słuchała już; nadmiar szczęścia niemal pozbawił ją rozumu. Kazała sobie kilka razy powtórzyć, że Juljan odmówił w sposób stanowczy, wykluczający nadzieję aby się dał zwrócić na rozsądniejszą drogę.
— Spróbuję ostatniego sposobu, rzekła: pomówię z nim.
Nazajutrz po śniadaniu, pani de Rênal sprawiła sobie tę nieopisaną rozkosz aby przemawiać za swą rywalką i patrzeć jak przez godzinę Juljan niewzruszenie odtrąca rękę i majątek Elizy.
Stopniowo, Juljan przestał ważyć słowa, i z żywością odpowiadał na przedłożenia pani de Rênal. Nie mogła się oprzeć strumieniowi szczęścia, który zalewał jej duszę po tylu dniach rozpaczy. Zrobiło się jej słabo. Kiedy przyszła do siebie i spoczęła wygodnie w swoim pokoju, oddaliła wszystkich. Była zdumiona.
— Czyżbym kochała Juljana? rzekła w duchu.
Odkrycie to, które, w innej chwili, stałoby się źródłem wyrzutów i głębokiego wstrząsu, było dla niej czemś dziwnem ale obojętnem. Dusza jej, wyczerpana ostatniemi przejściami, jakgdyby stępiała, straciła wrażliwość.
Pani de Rênal chciała się czemś zająć, ale zapadła w głęboki sen; kiedy się obudziła, czuła się mniej strwożona niżby należało. Była nadto szczęśliwa aby się czemś troskać. Ta poczciwa parafjanka, naiwna i niewinna, nie umiała się dręczyć po to aby z siebie wycisnąć jakiś nowy odcień uczucia lub cierpienia. Zupełnie pochłonięta, przed przybyciem Juljana, ogromem zatrudnień, który na prowincji zaprząta gospodynię i matkę rodziny, pani de Rênal myślała o namiętnościach jak my o loterji: pewne oszukaństwo, szczęście za którem upędzają się szaleńcy.
Rozległ się dzwon na obiad. Pani de Rênal zaczerwieniła się, usłyszawszy głos Juljana rozmawiającego z dziećmi. Od czasu jak kochała, stała się zręczniejsza: aby usprawiedliwić rumieniec, użaliła się na straszny ból głowy.
— Oto kobiety! wykrzyknął pan de Rênal z rubasznym śmiechem. Zawsze coś tam jest do naprawy w tej maszynerji.
Mimo że przywykła do tego rodzaju dowcipów, ton męża uraził panią de Rênal. Dla zatarcia wrażenia, spojrzała na Juljana; gdyby był najszpetniejszy w świecie, w tej chwili podobałby się jej.
Pilnie naśladując obyczaje Dworu, z początkiem wiosny, pan de Rênal przeniósł się do Vergy: była to owa wioska wsławiona tragiczną przygodą Gabrjeli. O kilkaset kroków od malowniczych ruin gotyckiego kościoła, pan de Rênal posiadał stary zamek z czterema wieżami i ogród na wzór tuilleryjskiego z alejami kasztanowymi strzyżonemi dwa razy do roku. Sąsiednie pole, zasadzone jabłoniami, służyło za miejsce przechadzki. Na końcu sadu, rosło z dziesięć wspaniałych orzechów; pyszne ich gałęzie wznosiły się może na ośmdziesiąt stóp.
— Każdy z tych przeklętych orzechów, mawiał pan de Rênal kiedy żona zachwycała się niemi, kosztuje mnie pół morgi zbiorów: zboże nie rodzi się w ich cieniu.
Widok wsi uderzył panią de Rênal jakgdyby był dla niej czemś nowem; nie posiadała się z uniesienia. Uczucie jakie ją ożywiało tchnęło w nią inteligencję i energję. Kiedy, w dwa dni po przybyciu do Vergy, sprawy urzędowe powołały pana de Rênal do miasta, sama najęła na swój koszt robotników, Juljan poddał myśl wykopania ścieżki, która, wysypana piaskiem, wiłaby się po sadzie i wśród kasztanów, tak aby dzieci mogły uganiać od rana nie rosząc bucików. Myśl tę wprowadzono w czyn w niespełna dwadzieścia cztery godzin. Rani de Rênal spędziła wesoło z Juljanem cały dzień, doglądając roboty.
Wróciwszy z miasta, pan mer zdziwił się mocno, widząc aleję. Również panią de Rênal zdziwiło przybycie męża: zapomniała o jego istnieniu. Dwa miesiące odzywał się cierpko o śmiałości, z jaką, bez naradzenia się z nim, podjęto wkład tak doniosły: pocieszało go trochę to, że pani de Rênal dokonała go swoim kosztem.
Całe dni spędzała z dziećmi w sadzie, uganiając za motylami. Sporządzono siatki z białej gazy, w które chwytano te biedne lepidoptery. To barbarzyńskie miano usłyszała pani de Rênal z ust Juljana; sprowadziła z Besançon piękne dzieło Godarda, i Juljan opowiadał jej o szczególnych obyczajach tych zwierzątek.
Przyszpilano je bez litości w tekturowem pudle, też sporządzonem przez Juljana.
Wreszcie był między panią de Rênal a Juljanem temat do rozmowy; nie przechodził już straszliwych mąk o jakie przyprawiały go chwile milczenia.
Rozmawiali bezustanku z zainteresowaniem, mimo że o rzeczach bardzo niewinnych. To czynne, zatrudnione i wesołe życie przypadło do smaku wszystkim, z wyjątkiem Elizy, która utyskiwała na nadmiar roboty. Nigdy, nawet w karnawale, mówiła, w epoce balów w Verrières, pani nie dbała tak o strój; zmieniała suknie po dwa i trzy razy dziennie.
Ponieważ nie mamy zamiaru schlebiać nikomu, nie będziemy taić, że pani de Rênal, która miała pyszne ciało, kazała sobie suknie skroić w ten sposób, iż gors i ramiona były mocno odsłonięte: z czem było jej nadzwyczaj ładnie.
— Nigdy pani nie była tak młoda, powiadali przyjaciele domu, gdy się zjawili na obiad w Vergy. (Próbka miejscowego stylu).
Rzecz osobliwa i trudna wręcz do wiary, to iż pani de Rênal rozwijała te starania bez wyraźnej intencji. Znajdowała w tem przyjemność; nie zastanawiając się bliżej, o ile nie uganiała za motylami z dziećmi i z Juljanem, trawiła czas z Elizą na sporządzaniu tualet. Jedyną wyprawę do Verrières spowodowały nowe suknie letnie, które nadeszły z Müluzy.
Przywiozła do Vergy młodą kobietę, swoją kuzynkę. Od zamążpójścia, pani de Rênal żyła w przyjaźni z panią Derville, koleżanką z Sacré-Coeur.
Pani Derville serdecznie się bawiła tem, co nazywała szaleństwami kuzynki. — Mnieby to nigdy do głowy nie przyszło, mówiła. Sama z mężem, pani de Rênal wstydziła się tych wyskoków; obecność pani Derville dodawała jej odwagi. Zwierzała się jej zrazu nieśmiało; stopniowo ożywiała się, i długi poranek mijał jak chwilka wśród wesołości obu przyjaciółek. Tym razem, rozsądna pani Derville znalazła kuzynkę o wiele mniej wesołą, a o wiele szczęśliwszą.
Juljan, od czasu pobytu na wsi, żył jak dziecko; uganiał za motylami równie szczęśliwy jak jego uczniowie. Po takim nakładzie przymusu i obłudy, sam, zdala od ludzkich oczu, instynktownie czując się swobodny wobec pani de Rênal, wśród najpiękniejszych gór w świecie, oddawał się tak naturalnej w tym wieku rozkoszy istnienia.
Skoro przybyła pani Derville, Juljan miał uczucie że to jest jego przyjaciółka; skwapliwie pokazał jej widok ze szczytu nowej alei; widok jeżeli nie ładniejszy to równy wszystkiemu co Szwajcarja i włoskie jeziora mają najpiękniejszego. Wdrapawszy się na zbocze zaczynające się o parę kroków wyżej, dochodzi się niebawem do urwisk porosłych dębiną, ciągnących się prawie do rzeki. Na te okrzesane wierzchołki, Juljan, szczęśliwy, wolny, a nawet coś więcej — król domu, zaprowadził obie przyjaciółki i cieszył się ich zachwytem.
— To dla mnie niby muzyka Mozarta, powiadała pani Derville.
Zawiść braci, bliskość ojca despoty i gbura, zbrzydziły Juljanowi okolice Verrières. W Vergy nie czyhały nań te gorzkie wspomnienia; pierwszy raz w życiu nie czuł w pobliżu wroga. Kiedy pan de Rênal był w mieście, co mu się często zdarzało, Juljan ośmielał się czytać. Zamiast czytać w nocy, i to kryjąc lampę pod doniczką, mógł się wysypiać: za to w dzień, po lekcji, chronił się w te skały z książką, jedyną busolą swego postępowania i przedmiotem zachwytu. Znajdował w niej zawsze szczęście, upojenie i pociechę w chwilach zniechęcenia.
Niektóre zdania Napoleona o kobietach, uwagi o romansach modnych za jego czasu, obudziły w Juljanie myśli, które każdy z jego rówieśników miałby zapewne oddawna.
Przyszły upały. Wieczory spędzano pod lipą o kilka kroków od domu. Panowała tam głęboka ciemność. Jednego wieczora, Juljan rozprawiał żywo; upajał się przyjemnością własnej wymowy, i to wobec młodych kobiet. Gestykulując, dotknął ręki pani de Rênal, wspartej o poręcz ogrodowego krzesła.
Ręka cofnęła się szybko; Juljan zaś pomyślał, że obowiązkiem jego jest uzyskać, aby pani de Rênal nie cofała tej ręki gdy jej dotknie. Myśl o tym nałożonym sobie obowiązku, o śmieszności lub raczej o poniżeniu jeśli tego nie dokona, zniweczyła natychmiast w jego sercu wszelką rozkosz.


IX. WIECZÓR NA WSI.

Dydona pana Guérin, cóż za uroczy szkic!
Strombeck.

Nazajutrz, Juljan spoglądał na panią de Rênal dziwnym wzrokiem; obserwował ją jak nieprzyjaciela przed bitwą. Spojrzenia te, tak różne od wczorajszych, zmięszały panią de Rênal: była dlań dobra, a on zdawał się zagniewany! Nie mogła oderwać ócz od jego oczu.
Obecność pani Derville pozwalała Juljanowi mniej mówić a więcej oddawać się myślom. Przez cały dzień silił się umocnić czytaniem natchnionej książki, w której hartował duszę.
Skrócił znacznie lekcje; następnie, pod wpływem obecności pani de Rênal podniecającej jego ambicję, postanowił, że tego wieczora ręka jej bezwarunkowo musi pozostać w jego ręce.
Skoro z zachodem słońca zbliżył się stanowczy moment, serce Juljana zaczęło bić gwałtownie. Zapadła noc; zauważył że będzie bardzo ciemna: olbrzymi ciężar spadł mu z piersi. Niebo, pokryte chmurami, które przeganiał bardzo ciepły wiatr, zwiastowało burzę. Przyjaciółki przechadzały się do późna. Zachowanie ich zdawało się Juljanowi bardzo dziwne: rozkoszowały się tą aurą, która dla delikatnych dusz pomnaża niejako rozkosz kochania.
Usiadły wreszcie; pani de Rênal obok Juljana, pani Derville koło przyjaciółki. Juljan, pochłonięty swym zamiarem, milczał, rozmowa nie kleiła się.
— Czy będę równie drżący i nieszczęśliwy przy pierwszym pojedynku? myślał; zbyt podejrzliwy był wobec siebie i drugich, aby nie widzieć stanu swojej duszy.
Odczuwał tak nieznośny lęk, że wolałby raczej, wszelkie inne niebezpieczeństwo. Ileż razy pragnął, aby panią de Rênal odwołała jakaś sprawa! Gwałt, jaki sobie zadawał, odbił się w zmienionym głosie Juljana. Niebawem, głos pani de Rênal zaczął drżeć również, ale Juljan nie zauważył tego: straszliwa walka obowiązku z nieśmiałością pochłaniała go całkowicie. Trzy kwadranse na dziesiątą wybiły na zamkowym zegarze, a on jeszcze nic nie zdziałał. Oburzony własnem tchórzostwem, rzekł sobie:
— Z uderzeniem dziesiątej spełnię, com postanowił, albo też pójdę do siebie i strzelę sobie w łeb.
Jeszcze moment oczekiwania i lęku, w ciągu którego Juljan był prawie nieprzytomny ze wzruszenia, i dziesiąta wybiła na zegarze nad jego głową. Każde uderzenie nieszczęsnego młota rozlegało mu się w piersi: czuł je niemal fizycznie.
Wreszcie, gdy ostatni dźwięk drżał jeszcze w powietrzu, wyciągnął rękę i ujął dłoń pani de Rênal, która cofnęła się szybko. Juljan, niebardzo wiedząc co czyni, chwycił ją na nowo. Mimo że sam był bardzo wzruszony, uderzył go lodowaty chłód ręki którą ściskał konwulsyjnie. Ręka uczyniła jeszcze ostatni wysiłek aby się wydrzeć, ale wkońcu została w jego dłoni.
Fala szczęścia zalała duszę Juljana; nie iżby kochał panią de Rênal, ale okropna męczarnia ustała. Sądził że trzeba coś mówić dla odwrócenia uwagi pani Derville: głos jego brzmiał donośnie i silnie. Głos pani de Rênal przeciwnie zdradzał takie wzruszenie, że przyjaciółka zlękła się iż jest niezdrowa i zaproponowała powrót. Juljan uczuł niebezpieczeństwo:
— Jeśli pani de Rênal wróci do salonu, popadnę znów w katusze, w jakich spędziłem cały dzień. Zbyt krótko trzymałem tę rękę, abym mógł to uważać za zdobyty przywilej.
W chwili gdy pani Derville ponawiała propozycję, Juljan ścisnął silnie rękę zwisającą w jego dłoni. Pani de Rênal, która już wstawała, siadła z powrotem mówiąc omdlewającym głosem:
— Czuję się w istocie nieco cierpiąca, ale świeże powietrze orzeźwi mnie.
Słowa te potwierdziły szczęście Juljana, które w tej chwili odczuwał w całej pełni. Zaczął mówić, zapomniał o udawaniu, oczarował obie przyjaciółki. Ale było jeszcze nieco tchórzostwa w tym potoku wymowy. Obawiał się śmiertelnie, aby pani Derville, spłoszona wiatrem który się zerwał przed burzą, nie zechciała sama wrócić. Zostałby wówczas sam na sam z panią de Rênal. Zdobył się, prawie przypadkiem, na ślepą odwagę; ale czuł, że nie byłby zdolny wyrzec słowa do pani de Rênal. Wymówka z jej strony, choćby najlżejsza, znalazłaby go bezbronnym; owoc zwycięstwa byłby stracony.
Szczęściem, tego wieczora, jego gorąca wymowa znalazła łaskę w oczach pani Derville, której zazwyczaj wydawał się dziecinnie niezręczny i nudny. Pani de Rênal, z dłonią w dłoni Juljana, nie myślała o niczem: żyła! Godziny spędzone pod lipą, zasadzoną, wedle podania, przez Karola Śmiałego, były dla niej epoką szczęścia. Słuchała z rozkoszą szumu wiatru w gęstwinie, oraz szelestu kropel spadających na liście. Juljan nie zauważył okoliczności, która byłaby mu znacznie dodała ducha; pani de Rênal, która cofnęła rękę aby pomóc kuzynce podnieść obaloną wiatrem doniczkę, siadłszy z powrotem, oddała mu na nowo dłoń prawie bez trudności, jakgdyby to już była rzecz umówiona.
Północ wybiła oddawna; trzeba było wreszcie opuścić ogród. Pani de Rênal, upojona rozkoszą kochania, w naiwności swojej nie czyniła sobie prawie wyrzutów. Szczęście odjęło jej sen. Juljan natomiast, śmiertelnie znużony przebytą walką, spał jak zabity.
Nazajutrz zbudzono go o piątej: i — rzecz, która zabolałaby okrutnie panią de Rênal, gdyby to wiedziała, — zaledwie pomyślał o niej. Spełnił swój obowiązek; i to obowiązek heroiczny. Przejęty szczęściem tego uczucia, zamknął się na klucz, i utonął, z nową przyjemnością, w lekturze czynów swego bohatera.
Skoro rozległ się dzwonek na śniadanie, Juljan, zatopiony w biuletynach Wielkiej Armji, zapomniał wszystkich tryumfów dnia poprzedniego. Schodząc do salonu, szepnął sobie:
— Trzeba powiedzieć tej kobiecie że ją kocham.
Miast przepojonych rozkoszą wspomnień których się spodziewał, ujrzał surową fizjognomję pana de Rênal, który, przybywszy od dwóch godzin z Verrières, nie ukrywał swego niezadowolenia iż Juljan cały ranek nie zatroszczył się o dzieci. Nic szpetniejszego jak ten człowiek przejęty swą ważnością, czujący się w prawie dać uczuć swój niehumor.
Każde cierpkie słowo przeszywało serce pani de Rênal. Juljan był tak oszołomiony, tak jeszcze pełen wielkich czynów, które, przez kilka godzin, przesuwały się przed jego oczami, iż, w pierwszej chwili, ledwie raczył zauważyć wymówki pana de Rênal. Wkońcu, odparł dość ostro:
— Byłem niezdrów.
Ton odpowiedzi byłby uraził człowieka nawet o wiele mniej drażliwego niż pan de Rênal. W pierwszej chwili, chciał go wypędzić bez zwłoki; powściągnęła go tylko zasada, iż nie należy się nigdy spieszyć w interesach.
— Ten smarkacz, pomyślał sobie, zyskał, dzięki memu domowi, pewną reputację; pójdzie do Valenoda, albo ożeni się z Elizą i tak czy tak będzie sobie drwił ze mnie.
Mimo tej przezornej refleksji, pan de Rênal dał upust niezadowoleniu w szorstkich słowach, które wkońcu rozdrażniły Juljana. Pani de Rênal omal się nie rozpłakała. Zaraz po śniadaniu, poprosiła Juljana aby jej podał ramię i przeszedł się z nią trochę; wspierała się na nim przyjacielsko. Na wszystko co mówiła, Juljan zdołał tylko szepnąć:
Oto bogacze!
Pan de Rênal szedł tuż za nimi; obecność jego wzmagała gniew Juljana. Uczuł nagle, iż pani de Rênal wspiera się znacząco na jego ramieniu; zdjęty nagłym wstrętem, odepchnął ją gwałtownie i wyrwał ramię.
Szczęściem pan de Rênal nie widział tego nowego zuchwalstwa; zauważyła je tylko pani Derville; przyjaciółka jej zalała się łzami. W tej chwili pan de Rênal zaczął pędzić precz kamieniami małą wieśniaczkę, która szła niedozwoloną drogą, skracając przez sad.
— Panie Juljanie, przez litość, szepnęła pani Derville, niech się pan uspokoi, pomyśl pan, wszyscy miewamy swoje humory.
Juljan zmierzył ją zimno oczami, w których malowała się najwyższa wzgarda.
Spojrzenie to zdumiało panią Derville, a byłoby ją zdziwiło o wiele bardziej, gdyby odgadła jego istotną treść; wyczytałaby w niem mętną nadzieję najokrutniejszej zemsty. Bezwątpienia takie upokorzenia tworzyły Robespierrów.
— Twój Juljan jest bardzo gwałtowny, przeraża mnie, szepnęła do przyjaciółki.
— Ma prawo do urazy, odparła. Przy tak zadziwiających postępach jakie chłopcy robią, cóż znaczy że przez jeden ranek nie zajmował się nimi. Trzeba przyznać, że mężczyźni są bardzo bezwzględni.
Pierwszy raz w życiu, pani de Rênal uczuła jakby chęć zemsty na mężu. Bezgraniczna nienawiść do bogaczy, jaka kipiała w Juljanie, miała wybuchnąć. Szczęściem, pan de Rênal przywołał ogrodnika i zaczął z nim grodzić cierniem niedozwoloną ścieżkę. Julian nie odpowiadał ani słowa na uprzejmość pań. Ledwie pan de Rênal się oddalił, przyjaciółki, utrzymując że są zmęczone, poprosiły go obie o ramię.
Między temi dwiema kobietami spłonionemi z zakłopotania, twarz Juljana, pokryta wyniosłą bladością, posępna i stanowcza, tworzyła osobliwy kontrast. Czuł wzgardę dla tych kobiet i dla wszystkich tkliwych uczuć.
— Ha! myślał; ani pięciuset franków renty dla dokończenia studjów! Och! jakżebym plunął na nich!
Pochłonięty temi ponuremi myślami, ledwie raczył słuchać obu pań; każde słowo raziło go jako niedorzeczne, głupie, mdłe, słowem kobiece.
Papląc byle co dla podtrzymania rozmowy, pani de Rênal wspomniała, że mąż przybył z Verrières, ponieważ zamówił u jednego z dzierżawców kukurydzaną słomę. (W tych stronach używa się kukurydzanej słomy do wypychania sienników).
— Mąż nie wróoi, dodała; zajęty jest, z ogrodnikiem i służącym, zmienianiem słomy w siennikach w całym domu. Rano załatwili się z pierwszem piętrem, teraz poszli na drugie.
Juljan zbladł, spojrzał znacząco na panią de Rênal i, przyspieszając kroku, odciągnął ją na stronę. Pani Derville puściła ich przodem.
— Ratuj mnie pani, wykrzyknął; pani jedna to może; wie pani że lokaj nienawidzi mnie śmiertelnie. Muszę się przyznać: w sienniku, w mojem łóżku, schowany jest portret.
Na te słowa, pani de Rênal znowuż pobladła.
— Pani jedna może w tej chwili wejść do mego pokoju; niech pani sięgnie, tak aby nikt nie widział, do siennika, w rogu blisko okna; znajdzie tam pani czarne puzderko.
— W niem portret... rzekła pani de Rênal, ledwie mogąc utrzymać się na nogach.
Juljan spostrzegł jej wzruszenie i skorzystał z niego w lot.
— Mam panią prosić o drugą łaskę: błagam, aby pani nie oglądała portretu, to moja tajemnica.
— Tajemnica! powtórzyła pani de Rênal gasnącym głosem.
Ale, mimo iż wzrosła między ludźmi dumnymi z majątku i wrażliwymi jedynie na pieniądz, dusza jej wyszlachetniała już przez miłość. Okrutnie zraniona, pani de Rênal zdobyła się wszelako na akcent szczerego poświęcenia, zadając Juljanowi parę niezbędnych pytań.
— Zatem, rzekła odchodząc, okrągłe pudełko z czarnego kartonu?
— Tak, pani, odparł Juljan z owem twardem wejrzeniem, jakie przybierają mężczyźni w chwilach niebezpieczeństwa.
Weszła na drugie piętro, blada jakgdyby szła na śmierć. Na domiar nieszczęścia, czuła iż bliska jest omdlenia; ale chęć ratowania Juljana dodała jej siły.
— Muszę mieć to pudełko, rzekła przyspieszając kroku.
Usłyszała jak mąż mówi coś do służącego: byli w pokoju Juljana; szczęściem przeszli do pokoju dzieci. Podniosła materac i zanurzyła rękę w sienniku tak gwałtownie, że sobie podrapała palce. Ale, mimo że bardzo wrażliwa na ból, nie uczuła zgoła nic, gdyż w tej chwili zmacała pudełko. Chwyciła je i wyszła.
Ledwie znalazła się poza niebezpieczeństwem, zrobiło się jej słabo.
Juljan zakochany! to portret kobiety którą kocha!
Osunąwszy się na krzesło, pani de Rênal przechodziła wszystkie męki zazdrości. Znowuż naiwność przyszła jej z pomocą: zdumienie paraliżowało ból. Juljan wszedł, chwycił pudełko nie dziękując, bez słowa; pobiegł do swego pokoju, rozniecił ogień i spalił je w jednej chwili. Był blady, bez tchu; przesadzał rozmiar minionego niebezpieczeństwa.
— Portret Napoleona, mówił potrząsając głową, u człowieka, który popisuje się taką nienawiścią do uzurpatora! Gdyby go dostał w ręce pan de Rênal, taki klerykał i taki wściekły na mnie! W dodatku, z odwrotnej strony kilka wierszy kreślonych moją ręką, nie zostawiających żadnej wątpliwości co do bezmiaru mego uwielbienia! i każdy z tych wybuchów miłości nosi datę! ostatni z przedwczoraj.
Cała moja reputacja obalona, obrócona w niwecz w jednej chwili! powtarzał Juljan patrząc na płonące pudełko, a moja reputacja to całe moje mienie, żyję tylko nią... a i to jeszcze co za życie, wielki Boże!
W godzinę później, znużenie i litość dla samego siebie nastroiły go tkliwie. Spotkał panią de Rênal, ujął jej rękę i ucałował szczerzej niż kiedykolwiek. Zarumieniła się ze szczęścia i prawie w tej samej chwili odepchnęła Juljana w paroksyzmie gniewu i zazdrości. Duma Juljana, tak świeżo zraniona, sprawiła że postąpił jak głupiec. Widział w pani de Rênal jedynie bogaczkę; puścił jej rękę ze wzgardą i oddalił się. Zadumany, przechadzał się po ogrodzie; niebawem, gorzki uśmiech wykwitł na jego wargach.
— Przechadzam się tutaj spokojnie, jak człowiek rozrządzający swoim czasem! Nie zajmuję się dziećmi! narażam się na słuszne zniewagi pana de Rênal.
Poszedł do chłopców. Pieszczoty najmłodszego, którego bardzo lubił, ukoiły nieco piekący ból.
— Ten nie pogardza mną jeszcze, myślał Juljan. Ale niebawem zaczął sobie wyrzucać to roztkliwienie, nowy objaw słabości. — Te dzieci pieszczą mnie tak, jakby pieściły młodego psa, którego mają od wczoraj.



X. WIELKIE SERCE I MAŁA DOLA.

But passion most dissembles, yet betrays
Even by its darkness; as the blackest sky
Foretells the heaviest tempest.
Don Juan, I, 75.

Pan de Rênal, obszedłszy wszystkie pokoje, wrócił do sypialni dzieci ze służbą która odnosiła sienniki. Widok jego był dla Juljana kroplą wody która przelała naczynie.
Ponury, bledszy niż zwyczajnie, rzucił się ku niemu. Pan de Rênal zatrzymał się, spojrzał na służących.
— Panie, rzekł Juljan, czy pan przypuszcza, że z każdym nauczycielem dzieci zrobiłyby takie postępy? A jeżeli nie, ciągnął nie pozwalając panu de Rênal dojść do słowa, jak pan śmie wyrzucać mi że je zaniedbuję?
Pan de Rênal, ochłonąwszy z przestrachu, wywnioskował z tonu młodego korepetytora, że ma w kieszeni korzystniejszą propozycję i że go opuści. Gniew Juljana wzrastał.
— Dam sobie radę bez pana, dodał.
— Doprawdy, bardzo mi przykro że pan się tak przejmuje, odparł pan de Rênal zająkując się nieco. Służący słali łóżko tuż koło nich.
— To mi nie wystarcza, proszę pana, ciągnął Juljan niemal bezprzytomny; proszę sobie przypomnieć, w jaki ohydny sposób odzywał się pan do mnie, i to wobec kobiet!
Pan de Rênal rozumiał aż nadto dobrze czego żąda Juljan, i ciężka walka toczyła się w jego duszy. Przypadkowo, Juljan, w istocie oszalały z gniewu, wykrzyknął:
— Wiem dokąd się udać, skoro opuszczę pański dom.
Na te słowa pan de Rênal ujrzał go już u pana Valenod.
— Zatem, proszę pana, rzekł wkońcu z westchnieniem i z miną taką jakby wzywał chirurga dla bolesnej operacji, godzę się. Od pojutrza, t. zn. od najbliższego miesiąca, daję panu pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Juljan miał ochotę się śmiać, stanął osłupiały: cały gniew znikł.
— Nie dość gardziłem bydlęciem, rzekł sobie. Oto zapewne szczyt zadośćuczynienia, na jakie może się zdobyć dusza tak podła.
Dzieci, które słuchały tej sceny z szeroko otwartemi ustami, pobiegły do ogrodu powiedzieć matce, że pan Juljan bardzo się gniewał, ale że będzie miał pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Juljan z przyzwyczajenia udał się za niemi, nie spojrzawszy nawet na pana de Rênal, którego zostawił w stanie silnego podrażnienia.
— Hm, mówił sobie mer, ten Valenod kosztuje mnie stosześćdziesiąt ośm franków. Muszę mu powiedzieć parę ciepłych słów w sprawie jego dostaw do podrzutków.
W chwilę potem, Juljan stanął znów przed panem de Rênal.
— Potrzebuję, w sprawach mego sumienia, widzieć się z księdzem Chélan; mam zaszczyt uprzedzić, że przez kilka godzin będę nieobecny.
— Ależ, drogi panie Juljanie, rzekł mer śmiejąc się nieszczerze, cały dzień, jeśli pan chce, i cały jutrzejszy. Niech pan weźmie konia od ogrodnika.
— Aha, pomyślał, idzie dać odpowiedź panu Valenod; nic mi nie przyrzekł, ale trzeba dać ochłonąć tej gorącej głowie.
Juljan wymknął się szybko i zapuścił się w lasy, któremi można się dostać z Vergy do Verrières. Nie chciał zbyt rychło przybyć do księdza Chélan; nie pilno mu było do nowej sceny obłudy. Potrzebował rozpatrzyć się jasno w swej duszy, dać głos przeróżnym uczuciom jakie nim miotały.
— Wygrałem bitwę, rzekł znalazłszy się w lesie zdala od spojrzeń ludzkich, wygrałem bitwę!
Słowo to odmalowało mu jego położenie w pięknych kolorach, i uspokoiło go nieco.
— Mam tedy pięćdziesiąt franków miesięcznie. Musi widać pan de Rênal mięć tęgiego stracha. Ale przed czem?
Dociekanie co mogło przestraszyć szczęśliwego i potężnego człowieka, na którego, przed godziną jeszcze, wrzał cały gniewem, do reszty rozpogodziło Juljana. Przez chwilę, czuł się niemal upojony czarem cudnego lasu. Olbrzymie złomy skał zwaliły się tu niegdyś z gór. Wielkie buki wznosiły się prawie tak wysoko jak skały, których cień dawał rozkoszny chłód na parę kroków od miejsc palonych nieznośym żarem.
Juljan wytchnął chwilę, poczem zaczął piąć się na nowo. Niebawem, idąc wąską, ledwie widzialną ścieżką wydeptaną przez pasterzy, znalazł się na szczycie turni, z poczuciem przestrzeni dzielącej go od świata. Uśmiechnął się: stanowisko to było symbolem pozycji, jaką tak żarliwie pragnął osiągnąć. Czyste, górskie powietrze wlało pogodę, nawet radość w jego duszę. Burmistrz był wprawdzie ciągle, w jego oczach, wcieleniem bogaczy i gnębicieli, ale Juljan czuł, że nienawiść jego nie ma, mimo swej gwałtowności, nic osobistego. Gdyby stracił z oczu pana de Rênal, w ciągu tygodnia zapomniałby o nim, o jego zamku, psach, dzieciach i całej rodzinie.
— Zmusiłem go, sam nie wiem jak, do najcięższej ofiary. Jakto! więcej niż pięćdziesiąt dukatów rocznie? Chwilę przedtem ocaliłem się z największego niebezpieczeństwa. Oto dwa zwycięstwa w ciągu dnia; drugie nie jest moją zasługą, trzebaby odgadnąć jego sprężyny. Ale do jutra z mędrkowaniem.
Stojąc na wysokiej skale, Juljan spoglądał w niebo gorejące sierpniowem słońcem. W polu, poniżej, śpiewały koniki polne; skoro milkły, wszystko dokoła stawało się ciszą. Widział u swoich stóp okolicę na dwadzieścia mil wokoło. Z pomiędzy skał, wzbił się nad jego głową jastrząb i zakreślał w milczeniu olbrzymie koła. Oko Juljana goniło machinalnie drapieżnego ptaka. Uderzały go jego spokojne i potężne ruchy; zazdrościł tej siły, zazdrościł tej samotności.
To był los Napoleona; czy będzie kiedy jego losem?


XI WIECZÓR.

Yet Julia’s very coldness still was kind,
And tremulously gentle her small hand
Withdrew itself from his, but left behind
A little pressure, thrilling; and so bland
And slight, so very slight that to the mind
Twas but a doubt.
Don Juan, I, 71.

Ale trzeba było pokazać się w Verrières. Szczęśliwym trafem, wychodząc z plebanji, Juljan spotkał pana Valenod, któremu opowiedział skwapliwie o podwyżce pensji.
Wróciwszy do Vergy, Juljan szedł do ogrodu aż z zapadnięciem nocy. Dusza jego była zmęczona wzruszeniami tego dnia. — Co ja im powiem? pytał z niepokojem, myśląc o paniach. Nie zdawał sobie sprawy, że właśnie dusza jego znajduje się na poziomie drobnych okoliczności, któremi zazwyczaj interesują się kobiety. Często Juljan był zagadką dla pani Derville a nawet dla jej przyjaciółki, i nawzajem on sam nawpół tylko rozumiał to co one doń mówiły. Przyczyną tego była siła, i jeśli wolno się tak wyrazić, rozpięcie namiętności jakie poruszały duszę ambitnego chłopca. W tem dziwnem sercu prawe codzień szalała burza.
Wchodząc tego wieczoru do ogrodu, Juljan skłonny był dostroić się do tonu ładnych kuzynek. Czekały go niecierpliwie. Usiadł na zwykłem miejscu, obok pani de Rênal. Niebawem zapadła głęboka ciemność. Chciał ująć białą rękę, którą oddawna widział blisko siebie, opartą o poręcz. Ręka zawahała się chwilę, wreszcie cofnęła się z gestem niezadowolenia. Juljan gotów był pogodzić się z losem i dalej wieść wesołą rozmowę, kiedy usłyszał kroki pana de Rênal.
Chłopak miał jeszcze w uszach obelżywe słowa usłyszane rano. — Czyżby to nie był, rzekł sobie, wspaniały sposób zadrwienia z tego człowieka, tak obsypanego darami fortuny, trzymać za rękę jego żonę właśnie w jego obecności? Tak, ja to uczynię, ja, z którym obszedł się tak wzgardliwie.
Spokój Juljana, tak obcy jego charakterowi, pierzchnął; całą duszę jego wypełniło zaprawne lękiem pragnienie aby pani de Rênal zechciała mu dać swą rękę.
Pan de Rênal, silnie poirytowany, zaczął mówić o polityce: chodziło o paru przemysłowców, którzy, wyrósłszy mu ponad głowę majątkiem, próbowali pokrzyżować wybory. Pani Derville słuchała. Juljan, podrażniony temi wywodami, przysunął krzesło do pani de Rênal. Ruchy jego ginęły w ciemności. Odważył się oprzeć rękę tuż przy ładnem ramieniu które wychylało się, obnażone, z sukni. Zamęt jakiś ogarnął jego myśli, nie wiedział co robi: zbliżył policzek do tego pięknego ramienia, ośmielił się położyć na niem wargi.
Pani de Rênal zadrżała. Mąż był o cztery kroki; czemprędzej dała rękę Juljanowi, odpychając go równocześnie nieco. Gdy pan de Rênal miotał dalej zniewagi na bogacących się chłystków i jakobinów, Juljan okrywał dłoń jego żony namiętnemi pocałunkami: takiemi wydały się przynajmniej pani de Rênal. A jednak, tegoż nieszczęsnego dnia, biedna kobieta miała dowód, że człowiek, którego ubóstwiała nie przyznając się do tego przed sobą, kocha inną! Przez cały czas nieobecności Juljana, była pastwą straszliwej boleści, która pobudziła ją do zastanowienia.
— Jakto! czyżbym kochała? mówiła sobie; miałażby to być miłość? Ja, kobieta zamężna, byłabym zakochana? Ależ, mówiła sobie, nigdy mąż nie budził we mnie tego dzikiego szału, który sprawia, że nie mogę oderwać myśli od Juljana. W gruncie rzeczy, to dziecko, pełne szacunku dla mnie! To szaleństwo minie. Cóż obchodzą mego męża uczucia moje dla tego chłopca? Jego znudziłyby rozmowy jakie prowadzę z Juljanem o rzeczach duchowych, on myśli tylko o interesach. Nie krzywdzę go w niczem dla Juljana.
Ani cień obłudy nie mącił tej czystej, naiwnej duszy, zbłąkanej nieznaną dotąd namiętnością. Błądziła, ale bezwiednie: cnota jej wszelako wzdrygała się instynktownie. Takie walki toczyły się w pani de Rênal, kiedy Juljan zjawił się w ogrodzie. Usłyszała jego głos; równocześnie prawie chłopiec usiadł przy niej. Duszą jej owładnęło owo błogie szczęście, które, od dwóch tygodni, bardziej jeszcze zdumiewało ją niż pociągało. Wszystko było dla niej niespodzianką. Po chwili jednak, rzekła sobie: — Wystarczy tedy obecność Juljana, aby zmazać wszystkie jego winy? Przelękła się; wówczas cofnęła rękę.
Namiętne pocałunki, jakich nie znała dotąd, zatarły w jej pamięci myśl, że on może kocha inną kobietę. Niebawem przestał być winny w jej oczach. Dotkliwy ból, zrodzony podejrzeniem, znikł wobec szczęścia o jakiem pani de Rênal nawet nie marzyła: ogarnął ją szał miłości i wesela. Wieczór ten był uroczy dla wszystkich, z wyjątkiem dla pana mera, który nie mógł strawić zbogaconych przemysłowców. Juljan zapomniał o swej posępnej ambicji, o projektach tak trudnych do wykonania. Pierwszy raz w życiu uległ czarowi piękności. Zatopiony w mglistem i słodkiem marzeniu, tak obcem jego naturze, przyciskając łagodnie tę śliczną rękę, słuchał z roztargnieniem szumu liści poruszanych lekkim wiatrem, oraz dalekiego szczekania psów.
Ale wzruszenie to było rozkoszą, nie miłością. Idąc do swego pokoju, myślał tylko o jednem szczęściu, mianowicie aby wrócić do swej ulubionej książki; w dwudziestym roku, myśl o świecie i o czekającej w nim roli przeważa wszystko.
Niebawem jednak odłożył książkę. W miarę jak wgłębiał się w zwycięstwa Napoleona, ujrzał coś nowego w swojem własnem. — Tak, wygrałem bitwę, rzekł; trzeba zmiażdżyć pychę tego szlachetki, gdy się cofa. To najczystsza metoda Napoleońska. Muszę go poprosić o trzy dni urlopu dla odwiedzenia mego przyjaciela. Jeśli odmówi, dam mu jeszcze raz wóz albo przewóz; ale on ustąpi!
Pani de Rênal nie mogła zmrużyć oka. Zdawało się jej, że nie żyła do tej chwili. Nie mogła się oderwać od rozkosznej myśli o pocałunkach, jakiemi Juljan okrywał jej rękę.
Naraz, błysło jej okropne słowo: cudzołóstwo. Wszystko, czem najohydniejsza rozpusta może pokalać pojęcie fizycznej miłości, nasunęło się jej wyobraźni. Myśli te siliły się zaćmić tkliwy i boski obraz Juljana, oraz szczęście kochania go. Przyszłość jawiła się jej w straszliwych barwach. Czuła się nędznicą.
Był to straszny moment; dusza jej wchodziła w nieznane kraje. W wilję, zakosztowała nieznanego wprzód szczęścia; obecnie zanurzyła się w okrutnej męczarni. Nie miała najmniejszego pojęcia o takich cierpieniach; odchodziła od zmysłów. Przez chwilę przyszło jej do głowy wyznać mężowi że się boi pokochać Juljana. W ten sposób, mówiłaby choć o nim! Szczęściem, przypomniała sobie przestrogę ciotki w dzień ślubu: aby się nigdy nie zwierzać mężowi, który, ostatecznie, jest panem. W bezmiarze boleści, pani de Rênal łamała ręce.
Szarpały ją okrutne i sprzeczne obrazy. To lękała się że Juljan jej nie kocha, to dręczyło ją straszliwe poczucie zbrodni, jakgdyby nazajutrz miała się znaleźć pod pręgierzem, na placu, z napisem objaśniającym pospólstwo o cudzołóstwie którego się dopuściła.
Pani de Rênal nie miała pojęcia o życiu; nawet na jawie i w pełni rozumu, nie dostrzegłaby różnicy między winą w obliczu Boga a piętnem powszechnej wzgardy.
Kiedy ochłonęła nieco z myśli o wiarołomstwie i o hańbie, jaką, w jej pojęciu, zbrodnia ta wlecze za sobą, kiedy zatonęła w marzeniach o słodyczy niewinnego życia obok Juljana jak wprzódy, naraz ogarniała ją straszliwa myśl że Juljan kocha inną. Widziała jeszcze jego bladość na myśl że postrada jej portret, lub też narazi ją, wydając go obcym spojrzeniom. Pierwszy-to raz ujrzała lęk na tej spokojnej i szlachetnej twarzy. Nieznośny ból doszedł do nasilenia, w którym duszy ludzkiej niepodobna go udźwignąć. Bezwiednie, pani de Rênal wydała krzyk który obudził pokojową. Naraz ujrzała koło łóżka błysk światła i poznała Elizę.
— Ciebie kocha? wykrzyknęła nieprzytomna.
Pokojówka zdumiona stanem swej pani, nie zwróciła na szczęście uwagi na to szczególne pytanie. Pani de Rênal zrozumiała swą nierozwagę. „Mam gorączkę, rzekła; zdaje się trochę maligny; zostań przy mnie“.
Rozbudzona i zmuszona panować nad sobą, uczuła się mniej nieszczęśliwą: rozsądek odzyskał władzę, postradaną w tym półsennym stanie. Aby się uwolnić od wzroku pokojówki, kazała jej czytać gazetę. Przy dźwięku jednostajnego głosu dziewczyny, czytającej długi artykuł z Quotidienne, pani de Rênal powzięła cnotliwe postanowienie, aby, skoro ujrzy Juljana, zachować najzupełniejszą obojętność.


XII. PODRÓŻ.

W Paryżu znajdują się ludzie eleganccy, na prowincji mogą się znaleźć ludzie z charakterem.
Siéyes.

Nazajutrz, o piątej rano, nim pani de Rênal pojawiła się, Juljan uzyskał u mera trzydniowy urlop. Wbrew swemu oczekiwaniu, Juljan pragnął ją widzieć, myślał o jej pięknej ręce. Zeszedł do ogrodu, gdzie pani de Rênal dała długo na siebie czekać. Ale, gdyby Juljan kochał, byłby ją ujrzał za uchyloną żaluzją na piętrze, z czołem przylepionem do szyby. Patrzała nań. Wreszcie, mimo postanowień, zeszła do ogrodu. Zwykła jej bladość ustąpiła miejsca żywym kolorom. Ta kobieta tak pełna prostoty wyraźnie była wzburzona: uczucie przymusu a nawet gniewu mąciło wyraz pogody, jakgdyby unoszącej się ponad pospolitemi interesami życia i dającej tyle uroku tej niebiańskiej twarzy.
Juljan zbliżył się żywo; podziwiał piękne ramiona widniejące z pod narzuconego naprędce szala. Chłód poranku podnosił jeszcze blask cery, którą przejścia tej nocy czyniły tem czulszą na wszelkie wrażenie. Ta skromna i wzruszająca piękność, pełna myśli których nie spotyka się w gminie, ujawniła niejako Juljanowi nieznaną dotąd stronę własnej jego duszy. Pochłonięty wdziękami i pożerając je chciwem okiem, nie myślał zgoła o życzliwem przyjęciu, którego był pewny. Tembardziej uderzył go lodowaty chłód jaki pani Rênal siliła się okazać; zdawało mu się nawet, że dostrzega intencję osadzenia go w miejscu.
Luby uśmiech zamarł mu na ustach; przypomniał sobie stanowisko swoje w społeczeństwie, zwłaszcza w oczach bogatej szlachcianki. W tej chwili, twarz jego odbijała jedynie dumę i złość na siebie. Wściekły był, że opóźnił podróż, poto aby doznać upokarzającego przyjęcia.
— Tylko głupiec, powiedział sobie, wpada w gniew na innych; kamień spada, bo jest ciężki. Czy zawsze będę dzieckiem? Kiedyż wreszcie nauczę się dawać ze swej duszy ludziom tylko tyle, ile się im należy za ich pieniądze? Jeśli chcę aby mnie szanowali i abym ja szanował sam siebie, trzeba im pokazać że to ubóstwo moje paktuje z ich bogactwem, ale że serce moje jest o tysiąc mil od ich buty i przebywa w sferze zbyt wysokiej aby je mogły dosięgnąć drobne oznaki wzgardy lub łaski.
Gdy te uczucia cisnęły się tłumnie w duszy młodego preceptora, żywa jego fizjognomja przybrała wyraz obolałej dumy i okrucieństwa. Pani de Rênal zmięszała się. Cnotliwy chłód, jaki chciała nadać powitaniu, ustąpił miejsca wyrazowi życzliwości i zdumienia z powodu nagłej przemiany na którą patrzyła. Banalne słowa jakie się wymienia co rano na temat zdrowia, pogody, zastygły obojgu na ustach. Juljan, którego myśli nie mąciło uczucie, umiał zaznaczyć wobec pani de Rênal, że swój stosunek do niej uważa za bardzo daleki; nie wspomniał nic o zamierzonej podróży, skłonił się i odszedł.
Gdy spoglądała za nim, zmiażdżona posępną dumą którą czytała w tem tak ujmującem wczoraj spojrzeniu, najstarszy chłopiec, nadbiegając z ogrodu, rzekł, ściskając matkę:
— Mamy wolne, pan Juljan jedzie.
Na te słowa, pani de Rênal uczuła śmiertelny chłód; cierpiała okrutnie w swem poczuciu moralnem, bardziej jeszcze w poczuciu swej słabości.
Nowe to wydarzenie zaprzątnęło całą jej wyobraźnię; zapomniała o postanowieniach, powziętych tej straszliwej nocy. Nie chodziło już o to aby się opierać temu lubemu chłopcu, ale aby go nie stracić na zawsze!
Nadeszło śniadanie. Na domiar męki, pan de Rênal i pani Derville mówili cały czas o wyjeździe Juljana. Mer zauważył coś niezwykłego w tonie preceptora, gdy prosił o urlop.
— Ten chłopak ma z pewnością w kieszeni czyjąś propozycję. Ale temu komuś, choćby to był Valenod, zrzednie mina, skoro usłyszy że trzeba wyłożyć 600 fr. rocznie. Wczoraj, w Verrières, zażądano od niego trzechdniowej zwłoki dla namysłu; dziś rano, aby nie być zmuszony odpowiedzieć mi, panicz puszcza się w góry. Liczyć się z lada bezczelnym chłystkiem, wyrobnikiem! Oto, do czegośmy doszli.
— Skoro mąż, który nie wie jak głęboko zranił Juljana, przypuszcza że on nas opuści, cóż ja dopiero mam myśleć? rzekła w duchu pani de Rênal. Och! wszystko przepadło.
Aby móc przynajmniej płakać w spokoju i nie odpowiadać na pytania pani Derville, udała ból głowy i poszła się położyć.
— Och, te kobiety, powtórzył pan de Rênal, zawsze jest coś nie w porządku w tej skomplikowanej maszynerji. I odszedł, dowcipkując.
Gdy pani de Rênal przechodziła burzę straszliwej namiętności w jaką zawikłał ją przypadek, Juljan wędrował ochoczo wśród najpiękniejszych górskich widoków. Trzeba mu było przebyć łańcuch gór na północ od Vergy. Ścieżka, wznosząc się pomału w bukowym lesie, tworzy liczne skręty na zboczu góry zamykającej od północy dolinę. Niebawem, spojrzenie wędrowca, biegnąc nad pagórki określające bieg rzeki od południa, utonęły w żyznych równinach Burgundji i Beaujolais. Mimo iż dusza ambitnego młodzieńca niezbyt była tkliwa na te wrażenia, nie mógł się wstrzymać aby nie przystanąć od czasu do czasu, ogarniając okiem wspaniały krajobraz.
Wreszcie dosięgnął szczytu wysokiej góry, wkoło której trzeba było się przewinąć, aby dotrzeć do samotnej doliny, gdzie mieszkał jego przyjaciel, młody handlarz drzewa. Juljanowi nie było spieszno ujrzeć go, jak wogóle żadnej ludzkiej istoty. Ukryty niby drapieżny ptak wśród nagich skał wieńczących górę, mógł zdala dojrzeć każdego ktoby się przybliżył. Odkrył, w prostopadłej niemal skale, małą grotę; puścił się ku niej, niebawem znalazł się w tem schronieniu. Tutaj, rzekł z błyszczącemi radością oczami, ludzie nie zdołają mi uczynić nic złego. Skusiła go rozkosz spisania swoich myśli; wszędzie gdzieindziej rzecz tak niebezpieczna! Graniaty kamień posłużył mu za pulpit. Pióro jego pomykało, nie widział nic dokoła siebie. Wkońcu, spostrzegł iż słońce kryje się za górami, het, daleko za Beaujolais.
— Czemu nie miałbym spędzić tutaj nocy? rzekł; mam chleb i jestem wolny! Na dźwięk tego wielkiego słowa, dusza jego wezbrała radością; obłuda jego sprawiała, że nie był wolny nawet u Fouquégo. Z głową wspartą na rękach, Juljan trwał w tej grocie, szczęśliwszy niż kiedykolwiek, kołysany marzeniami i pijaństwem wolności. Nie myśląc o tem, patrzał jak gasną kolejno płomienie zachodzącego słońca. W tej olbrzymiej ciemności, dusza jego tonęła w obrazach tego wszystkiego co sobie wyobrażał że kiedyś ujrzy w Paryżu. Przedewszystkiem, — kobieta, o wiele piękniejsza, świetniejsza niż wszystkie które mógł spotkać na prowincji. Kochał ją namiętnie, posiadał jej wzajemność. Jeśli się rozłączał z nią na chwilę, to jedynie poto aby się okryć chwałą i zasłużyć na więcej miłości.
Każdy inny młodzieniec, nawet z wyobraźnią Juljana, lecz wychowany pośród smutnych prawd paryskiego życia, obudziłby się w tym punkcie romansu pod ukłuciem zimnej ironji. Znikłyby wielkie czyny i nadzieje, aby ustąpić miejsca znanej maksymie: „Kto rozstaje się z kochanką, naraża się, niestety, na to, że go zdradzi parę razy dziennie“. Młody kmiotek nie widział nic, coby go dzieliło od najbardziej heroicznych czynów; nic, prócz braku sposobności.
Ale zapadła już głęboka noc, a do sioła w którem mieszkał Fouqué były jeszcze dwie mile. Nim opuścił grotę, Juljan rozniecił ogień, i spalił troskliwie wszystko co napisał.
Zdumiał mocno przyjaciela, pukając do jego drzwi o pierwszej z rana. Fouqué siedział przy rachunkach. Był to wysoki młody człowiek, dość niezręczny, o grubych, twardych rysach i nieskończenie długim nosie. Pod tym odpychającym pozorem, fizjognomja jego kryła wiele dobroduszności.
— Pokłóciłeś się z merem, że spadasz tak niespodzianie?
Juljan opowiedział wczorajsze wypadki, przekształcając je odpowiednio.
— Zostań ze mną, rzekł Fouqué; widzę że znasz pana de Rênal, pana Valenod, podprefekta, proboszcza; przeniknąłeś charakter i słabostki tych ludzi, mógłbyś stawać przy licytacjach. Rachujesz lepiej odemnie, będziesz mi prowadził książki: zarabiam grubo. Niepodobna załatwiać wszystkiego samemu, biorąc zaś wspólnika, lękam się bym nie trafił na hultaja; dlatego codzień muszę odrzucać doskonałe interesy. Ot, miesiąc temu, dałem zarobić sześć tysięcy franków Michaudowi z Saint-Amand, którego nie widziałem od pięciu lat; spotkałem go przypadkiem na licytacji w Pontarlier. Czemu tybyś nie miał zarobić sześciu, albo choć trzech tysięcy? gdybym miał ciebie tego dnia, licytowałbym wyżej i utrzymałbym się przy kupnie. Zostań mym wspólnikiem.
Propozycja ta zepsuła humor Juljanowi i krzyżowała jego szaleństwo. Podczas wieczerzy, którą przyrządzili sami niby bohaterowie Homera — Fouqué sam prowadził gospodarstwo — druh pokazywał Juljanowi rachunki i dowodził jak bardzo handel drzewem jest rentowny. Fouqué miał wysokie pojęcie o inteligencji i o charakterze Juljana.
Skoro wreszcie chłopiec znalazł się w samotnej izdebce, pomyślał: Prawda, mogę tu zarobić kilka tysięcy, następnie zaś oblec, w lepszych warunkach, mundur lub sutannę, wedle tego, jaka moda będzie wówczas we Francji. Trochę uzbieranego grosza usunie drobne trudności. Żyjąc samotnie w tych górach, okrzeszę się trochę z nieświadomości tylu rzeczy stanowiących treść salonów. Ale Fouqué nie ma zamiaru się żenić; powtarza że samotność mu cięży. Jasne jest, że, jeśli bierze wspólnika bez kapitału, to w nadziei zyskania towarzysza, który go nie opuści.
— Mamż oszukiwać przyjaciela? zawołał wzburzony. Ten chłopak, w którym obłuda i bezwzględność stanowiły zwyczajną drogę do celu, nie mógł, w tym wypadku, znieść myśli o najmniejszej nielojalności wobec człowieka który go kochał.
Naraz, ogarnęła go radość: miał powód aby odmówić.
— Jakto! miałbym zmarnować nędznie kilka lat! dobić tak do dwudziestego ósmego roku! ależ, w tym wieku, Napoleon dokonał już największych czynów! Kiedy uciułam parę groszy targując wyręby i zabiegając się o względy hultajów, któż mi ręczy, czy będę miał jeszcze ten święty ogień, potrzebny aby zdobyć imię?
Nazajutrz rano, Juljan odpowiedział spokojnie dobremu Fouqué, który uważał sprawę współki za ubitą, że powołanie do stanu kapłańskiego nie pozwala mu przyjąć propozycji. Fouqué nie mógł się opamiętać.
— Ależ pomyśl, powtarzał, ja cię biorę za wspólnika, lub, jeżeli wolisz, daję ci cztery tysiące franków rocznie i ty chcesz wracać do tego pana de Rênal, który tobą gardzi. Kiedy będziesz miał oszczędzonych dwieście ludwików, któż ci broni wstąpić do seminarjum! Powiem więcej, podejmuję ci się wystarać o najpiękniejsze probostwo w okolicy. Toć, dodał Fouqué ciszej, ja dostarczam drzewa na opał panom X, Y, Z... Daję im najlepszą dębinę, za którą płacą jak za zwykłe drwa; ale trudnoby o lepszą lokatę pieniędzy.
Nic nie mogło przezwyciężyć wokacji Juljana. Fouqué pomyślał w końcu, że on ma źle w głowie. Trzeciego dnia, rankiem, Juljan pożegnał przyjaciela. Spędził dzień wśród skał; odnalazł grotę, ale nie miał już spokoju w duszy; odebrała mu go propozycja przyjaciela. Jak Herkules, znalazł się, nie między występkiem a cnotą, ale między miernością dającą pewny dobrobyt, a heroicznemi marzeniami młodości.
— Nie mam tedy prawdziwego charakteru, powiadał sobie; i ta wątpliwość bolała go najwięcej. Nie jestem z kruszcu z którego wykuwa się wielkich ludzi, skoro się lękam aby kilka lat poświęconych pracy na chleb nie odebrało mi owej szczytnej energji, która działa cuda.


XIII. AŻUROWE POŃCZOCHY.

Powieść, jestto zwierciadło, które obnosi się po gościńcu.
Saint-Real.

Ujrzawszy malownicze ruiny starego kościoła w Venge, Juljan zauważył, że od przedwczoraj ani razu nie pomyślał o pani de Rênal. — W dniu kiedy puszczałem się w drogę, ta kobieta przypomniała mi nieskończoną odległość jaka nas dzieli: potraktowała mnie jak wyrobnika. Z pewnością chciała tem wyrazić żal, że pozwoliła mi ściskać swą rękę poprzedniego wieczora... Bądź co bądź, śliczna ręka! a co za wdzięk, co za godność!
Możliwość zrobienia majątku przy Fouquém złagodziła niejako tok myśli Juljana; ubóstwo i nicość przestały go tak upokarzać. Spoglądał na świat niby z wyniosłego cypla; wznosił się nad krańcową nędzę, oraz nad dostatek który jeszcze nazywał bogactwem. Nie umiał się zdobyć na filozofję, ale miał tyle jasności spojrzenia aby się czuć innym po tej wycieczce.
Uderzyło go głębokie wzruszenie, z jakiem pani de Rênal wysłuchała sprawozdania z podróży, poprosiwszy go o nie.
Fouqué miał na sercu niedoszłe małżeństwo, zawód miłosny; zwierzył się obszernie Juljanowi. Dostąpiwszy szczęścia zbyt wcześnie, spostrzegł, że nie on jeden cieszył się względami ukochanej. Zwierzenia te uderzyły Juljana; dowiedział się wielu rzeczy nowych. Jego samotne życie, utkane z marzeń i nieufności, trzymało go zdala od wszystkiego coby go mogło uświadomić.
Podczas jego nieobecności, życie było dla pani de Rênal pasmem udręczeń wręcz nie do zniesienia; była naprawdę chora.
— Przedewszystkiem, rzekła do niej pani Derville widząc Juljana z powrotem, nie chodź wieczorem do ogrodu; wilgoć zaszkodziłaby ci.
Pani Derville ujrzała ze zdumieniem, że przyjaciółka, którą mąż łajał zawsze za nadmierną skromność w ubraniu, włożyła ażurowe pończochy i śliczne sprowadzone z Paryża pantofelki. Od trzech dni, jedyną rozrywką pani de Rênal było przykrawanie i szycie z Elizą letniej sukni, z ładnej i modnej lekkiej materji. Suknię ukończono tuż po przybyciu Juljana; pani de Rênal włożyła ją natychmiast. Przyjaciółka nie miała już wątpliwości. Kocha go, nieszczęśliwa! rzekła sobie pani Derville. Zrozumiała całą tę dziwną chorobę.
Widziała, jak pani de Rênal rozmawiała z Juljanem. Bladość zajęła miejsce rumieńca; we wzroku utkwionym w oczach młodego preceptora malował się lęk. Czekała że powie coś stanowczego, czy zostaje w domu czy też odchodzi. Juljan nie odzywał się ani słowa w tym przedmiocie, nie myślał zresztą o tem. Po straszliwych walkach, pani de Rênal ośmieliła się rzec drżącym głosem, w którym odbijała się cała jej miłość:
— Czy opuści pan swoich uczniów dla innej posady?
Drżący głos i spojrzenie pani de Rênal uderzyły Juljana. — Ta kobieta kocha mnie, pomyślał; ale, skoro się upewni że zostanę, odzyska dawną pychę, pożałuje przelotnej słabości. W mgnieniu oka ogarnął sytuację i odparł z namysłem:
— Bardzoby mi było przykro opuścić dzieci tak miłe i tak dobrze urodzone, ale może będzie trzeba. Mam obowiązki i względem siebie.
Wymawiając owo dobrze urodzone (jedno z arystokratycznych wyrażeń, których nauczył się od niedawna) Juljan doznał uczucia wstrętu.
— W oczach tej kobiety, ja (mówił sobie) nie jestem dobrze urodzony.
Słuchając go, pani de Rênal podziwiała jego inteligencję, urodę; serce się jej ściskało na myśl o rozstaniu. Znajomi, którzy, w nieobecności Juljana, przybyli na obiad, winszowali jej, jakby z umysłu, zdumiewającego człowieka, jakiego mąż jej miał szczęście odkryć. Nie znaczy to, aby w czemkolwiek byli zdolni ocenić postępy chłopców. Umiał na pamięć Biblję, i to po łacinie! ten fakt przejął Verrières podziwem, który przetrwa może wiek.
Juljan, który nie rozmawiał z nikim, nie wiedział o tem. Gdyby pani de Rênal miała bodaj trochę przenikliwości, powinszowałaby mu reputacji jaką sobie zyskał; w ten sposób, zaspokojony w swej dumie, byłby dla niej miły i słodki, tem bardziej iż nowa suknia wydała mu się czarująca. Pani de Rênal, też rada z nowej sukni i z pochwał Juljana, chciała się przejść trochę; wkrótce oznajmiła że nie jest w stanie iść, przyjęła ramię Juljana a dotknięcie tego ramienia nietylko nie dodało jej sił, ale odjęło je zupełnie.
Była noc; ledwie usiedli, Juljan, korzystając z dawnego przywileju, ośmielił się przytknąć wargi do ramienia pięknej sąsiadki i ująć ją za rękę. Myślał o przedsiębiorczości Fouquégo wobec kochanek, a nie o pani de Rênal; słowo dobrze urodzeni ciążyło mu jeszcze na sercu. Nawet uścisk dłoni nie sprawił mu żadnej przyjemności. Uczucie, które pani de Rênal zdradzała tego wieczora aż nazbyt wyraźnie, nie budziło w nim dumy ani wdzięczności; piękność, wykwint, świeżość zostawiały go niemal obojętnym. Czystość duszy wolna od drgień nienawiści przedłuża bezwątpienia młodość. U większości ładnych kobiet, twarz starzeje się najwcześniej.
Juljan był markotny cały wieczór; dotąd dąsał się jedynie na społeczeństwo; od czasu jak Fouqué ofiarował mu płaski sposób zdobycia dobrobytu, wściekły był na siebie. Zatopiony w myślach, mimo że od czasu do czasu odzywał się parę słów do pań, bezwiednie puścił rękę pani de Rênal. Postępek ten wstrząsnął do głębi biedną kobietę, ujrzała w nim obraz swego losu.
Pewna miłości Juljana, znalazłaby może w cnocie siłę oporu. Drżąc że go straci na zawsze, w namiętności swej posunęła się tak daleko, że sama ujęła dłoń Juljana, którą w roztargnieniu oparł o poręcz. Postępek ten obudził z zadumy ambitnego chłopaka: byłby chciał, aby jego świadkiem byli wszyscy ci dumni pankowie, którzy, przy stole, gdzie siedział na szarym końcu z dziećmi, przyglądali mu się z protekcjonalnym uśmiechem. „Ta kobieta nie może mną pogardzać; w takim razie mogę ulec jej piękności; wobec samego siebie mam obowiązek zostać jej kochankiem“. Ta myśl nie przyszłaby mu do głowy przed naiwnemi zwierzeniami przyjaciela.
Postanowienie to sprawiło mu przyjemność. Mówił sobie: Muszę mieć jedną z tych dwóch kobiet. Wolałby o wiele starać się o względy pani Derville; nie aby była powabniejsza, ale że poznała go już jako szanowanego dla swej wiedzy preceptora, a nie jako chłopaka ciesielskiego w drelichowej bluzie, jak go ujrzała pani de Rênal.
Otóż, w pamięci pani de Rênal, najwięcej miał uroku wówczas kiedy, jako młody robotnik, zarumieniony, stał pod furtką nie śmiejąc zadzwonić.
Rozważając dalej sytuację, Juljan osądził, że nie należy myśleć o podboju pani Derville, która zauważyła z pewnością skłonność przyjaciółki. Trzeba wrócić do tamtej. — Co ja wiem o charakterze tej kobiety? myślał Juljan. Jedynie to: przed mą podróżą, ja brałem ją za rękę, ona cofała ją; dziś ja usuwam rękę, ona ujmuje ją i ściska. Ładna sposobność odpłacenia jej wzgardy. Bóg wie, ilu miała kochanków! wybrała mnie może jedynie dla łatwości schadzek.
Oto, niestety, wynik nadmiernej cywilizacji. W dwudziestym roku, dusza młodego człowieka, z odrobiną bodaj wykształcenia, odległa jest o tysiąc mil od owego zapału, bez którego miłość bywa jedynie najnudniejszym z obowiązków.
— Tem bardziej jesteś sobie winien, ciągnęła drobna próżność Juljana, zdobyć tę kobietę, iż, jeśli kiedyś wypłyniesz, i ktoś ci zarzuci podłą kondycję preceptora, będziesz mógł powiedzieć że to miłość kazała ci przyjąć to miejsce.
Juljan znów cofnął rękę; następnie ujął dłoń pani de Rênal i uścisnął ją. Gdy koło północy wracano do salonu, pani de Rênal szepnęła.
— Opuszcza pan nas, jedzie pan?
Juljan odparł z westchnieniem:
— Muszę jechać, bo kocham panią bez pamięci; to grzech, i co za grzech dla młodego kleryka!
Pani de Rênal oparła się na jego ramieniu i pochyliła się tak że uczuła na twarzy ciepło oddechu Juljana.
Noc spłynęła obojgu bardzo różnie. Pani de Rênal upajała się najgórniejszemi wzlotami wyobraźni. Zalotna młoda dziewczyna, przyzwyczajona za młodu do tych wzruszeń, później, kiedy dojdzie wieku prawdziwej namiętności, nie znajduje w niej uroku nowości. Pani de Rênal nie czytywała romansów; wszystkie odcienie szczęścia były dla niej nowe. Żadna smutna prawda nie mroziła jej, nawet widmo przyszłości. W rojeniach swych, widziała się równie szczęśliwą za dziesięć lat, jak w tej chwili. Myśl o cnocie i wierze małżeńskiej, tak dręcząca przed kilku dniami, próżno nastręczała się jej duszy: oddalała ją jak natrętnego gościa. — Nigdy nie pozwolę Juljanowi posunąć się dalej, myślała; będziemy żyli nadal tak jak żyjemy od miesiąca. Będzie moim przyjacielem.


XIV. ANGIELSKIE NOŻYCZKI.

Szesnastoletnia dziewczyna miała różaną płeć i używała rużu.
Polidori.

Propozycja Fouquégo zmąciła szczęście Juljana; nie mógł się zdobyć na postanowienie.
— Może mi brak charakteru; byłbym lichym żołnierzem Napoleona. Ba! stosuneczek z panią domu rozerwie mnie na chwilę.
Szczęściem dla niego, nawet w tym podrzędnym epizodzie, wnętrze jego niezupełnie było zgodne z zuchwalstwem słów. Onieśmielała go ładna suknia pani de Rênal. Ta suknia była dlań niby awangarda Paryża. Duma jego nie chciała się w niczem poddać przypadkowi i chwili. W myśl zwierzeń Fouquégo, oraz mętnych pojęć o miłości zaczerpniętych z Biblji, ułożył plan kampanji. Ponieważ, nie przyznając się do tego przed sobą, był bardzo wzruszony, spisał sobie ów plan.
Nazajutrz rano, spotkał się na chwilę z panią de Rênal w salonie.
— Czy pan niema innego imienia prócz Juljan? spytała.
Na to pochlebne zapytanie, bohater nasz nie wiedział co odpowiedzieć. Nie przewidział tej okoliczności. Gdyby nie ten niemądry pomysł aby tworzyć plan, żywy umysł Juljana znalazłby w tej niespodziance nową podnietę.
Odpowiedział niezdarnie: za chwilę, wyrzucał sobie przesadnie swoje niezgrabstwo. Pani de Rênal przebaczyła je szybko. Widziała w niem rys uroczej naiwności: tego zaś właśnie brakło w jej oczach chłopcu, którego talenty tak podziwiano.
— Ten księżyk nie budzi we mnie zaufania, mówiła niekiedy pani Derville. Robi wrażenie że wciąż myśli i że działa jedynie z wyrachowania. To filut.
Juljan czuł się głęboko upokorzony, że nie umiał zręcznie odpowiedzieć pani de Rênal.
— Winien to jestem sobie, aby naprawić tę porażkę! myślał. Jakoż, chwytając chwilę gdy przechodzili do drugiego pokoju, uważał za obowiązek pocałować ją.
Było to w równym stopniu nienaturalne, niesmaczne i nieostrożne. Omal że ich nie spostrzeżono. Pani de Rênal myślała że Juljan oszalał. Przeraziło ją to, a zwłaszcza zraziło. Osielstwo[23] to przypomniało jej pana Valenod.
— Cóżby było, pomyślała, gdybym się z nim znalazła sam na sam?
Wszystkie skrupuły cnoty wróciły, ponieważ miłość pierzchła na chwilę. Odtąd, pani de Rênal starała się, aby któreś z dzieci zawsze było przy niej.
Dzień spłynął Juljanowi mdło; najniezgrabniej silił się przeprowadzać swe uwodzicielskie plany. Każde spojrzenie jego na panią de Rênal miało swoje znaczenie; mimo to, czuł że nie udaje mu się być ani miłym, ani tem mniej niebezpiecznym.
Pani de Rênal zdumiona była tem skojarzeniem niezręczności i zuchwalstwa.
— To nieśmiałość serca przy genjalnym umyśle! rzekła sobie wreszcie z niewysłowioną radością. Byłożby możliwe, że ona, moja rywalka, nigdy go nie kochała!
Po śniadaniu, pani de Rênal przeszła do salonu aby przyjąć podprefekta, pana Charcot de Maugiron. Haftowała coś na krosienkach; pani Derville siedziała obok. W tej pozycji, w biały dzień, bohater nasz uznał za stosowne wysunąć but i przycisnąć nóżkę pani de Rênal, której ażurowa pończocha i paryski trzewiczek ściągały chciwe spojrzenia dwornego podprefekta.
Pani de Rênal zlękła się straszliwie; upuściła nożyczki, kłębek, igły; gest Juljana mógł uchodzić za niezręczną chęć złapania nożyczek. Szczęściem, małe angielskie nożyczki złamały się: pani de Rênal zaczęła ubolewać że Juljan się nie znalazł bliżej. „Spostrzegł pan że lecą, byłby je pan schwycił, gdy tak, gorliwość pańska zdała się tylko na to że mnie pan pokopał“. Wszystko to oszukało podprefekta, ale nie panią Derville. — Ładny chłopiec, ale straszny cham, pomyślała: etykieta prowincjonalna nie przebacza tego rodzaju błędów. Pani de Rênal znalazła chwilę aby szepnąć Juljanowi:
— Proszę być ostrożnym; rozkazuję panu.
Juljan czuł swoje niezgrabstwo i był wściekły. Długo zastanawiał się, czy ma się obrazić o to: rozkazuję panu. Głuptas rozumował tak: Mogłaby mi powiedzieć rozkazuję, gdyby chodziło o wychowanie dzieci; ale, odwzajemniając mą miłość, stawia się ze mną na stopie równości. Nie można kochać bez równości... Tu zapuścił się myślą w komunały o równości. Podrażniony, powtarzał sobie wiersz Corneille’a, który usłyszał parę dni wprzód w ustach pani Derville:

Nie! równości nie szuka miłość, lecz ją stwarza.

Juljan, siląc się odgrywać don Juana, mimo że nie miał pojęcia co to kobieta, zachowywał się cały dzień jak skończony głupiec. Jedną miał tylko szczęśliwą myśl: znudzony sobą i panią de Rênal, patrzał z lękiem na zbliżanie się wieczoru, kiedy znajdzie się w ogrodzie, obok niej i pociemku. Oświadczył panu de Rênal, że idzie do proboszcza; wyszedł po obiedzie i wrócił aż w nocy.
W Verrières, zastał księdza Chélan zajętego przenosinami; usunięto go ostatecznie, miejsce jego obejmował wikary Maslon. Juljan pomógł zacnemu staruszkowi, poczem wpadł na myśl aby napisać do Fouquégo. Pisał, iż nieprzezwyciężona wokacja nie pozwoliła mu przyjąć jego przyjacielskiej ofiary; obecnie jednak, patrząc na jaskrawy przykład niesprawiedliwości, zastanawia się czy nie będzie korzystniej dla jego zbawienia wyrzec się myśli o stanie duchownym.
Dumny był, że tak sprytnie wyzyskał usunięcie proboszcza, aby sobie zostawić furtkę i wrócić do handlu, o ile w duszy jego mizerna trzeźwość odniesie zwycięstwo nad heroizmem.


XV. PIANIE KOGUTA.

Amour en latin faict amor;
Or donc provient d’amour la mort,
Et, par avant, soulcy qui mord,
Deuil, plours, pieges, forfaitz, remord...
Blason d’amour.

Gdyby Juljan miał nieco tego sprytu, który sobie tak bezzasadnie przypisywał, byłby nazajutrz dumny z rezultatu swej wycieczki. Nieobecność zatarła pamięć jego niezgrabstwa. Cały dzień dąsał się znowu; wieczór zaś strzeliła mu do głowy niedorzeczna myśl, której udzielił pani de Rênal z rzadkiem zuchwalstwem.
Ledwie usiedli w ogrodzie, Juljan, nie czekając aż się dostatecznie ściemni, zbliżył usta do ucha pani de Rênal, i, narażając ją straszliwie, rzekł:
— Dziś w nocy, o drugiej, przyjdę do pani pokoju, mam pani coś do powiedzenia.
Drżał z pragnienia aby się nie zgodziła; rola uwodziciela ciążyła mu niezmiernie. Chętnie schowałby się na kilka dni, nie pokazując się paniom na oczy. Rozumiał, iż, swą uczoną taktyką wczorajszą, zniweczył wszystkie piękne pozory z poprzedniego dnia, i doprawdy nie wiedział z której beczki zacząć.
Pani de Rênal przyjęła tę bezczelną propozycję ze szczerem, wcale nie przesadzonem oburzeniem. Juljan dopatrzył się wzgardy w jej krótkiej odpowiedzi, wyrzeczonej szeptem. Pod pozorem zajrzenia do dzieci, wyszedł, za powrotem zaś usiadł koło pani Derville, zdala od pani de Rênal, pozbawiając się możliwości ujęcia jej za rękę. Rozmowa weszła na tory poważne; Juljan podtrzymywał ją z powodzeniem, poza paru chwilami milczenia, przez które łamał sobie głowę. — Gdybyż wynaleźć jaki sposób, dumał, aby wymusić na pani Rênal owe niedwuznaczne objawy czułości, które pozwalały wierzyć trzy dni temu że jest moją!
Fatalna sytuacja, jaką sam wytworzył, nękała Juljana; ale powodzenie wprawiłoby go w jeszcze większy kłopot.
Zostawszy sam o północy, rozmyślał na ten temat że pani Derville nim gardzi, przyjaciółka jej zaś też nie lepsze żywi dlań uczucia.
Upokorzony, wściekły, nie mógł zasnąć. Przez myśl mu nie przeszło poniechać wszelkiego udania, taktyki, i ot, żyć z dnia na dzień przy pani de Rênal, zadowalając się jak dziecko szczęściem każdego dnia. Wysilił mózg obmyślaniem uczonych manewrów, które, w chwilę potem, zdawały mu się niedorzeczne; był, jednem słowem, bardzo nieszczęśliwy, kiedy na zegarze zamkowym wybiła druga.
Dźwięk ten zbudził go jak św. Piotra pianie koguta. Uczuł się w obliczu najprzykrzejszej konieczności. Bezczelną jego propozycję przyjęto tak źle, że nie pomyślał o niej od tej chwili!
— Powiedziałem, że przyjdę o drugiej, rzekł wstając; mogę być nieokrzesany prostak, chłopski syn, jak mi dała do zrozumienia pani Derville, ale przynajmniej nie będę tchórzem.
Juljan miał prawo szczycić się swem męstwem: nigdy jeszcze nie zadał sobie sroższego przymusu. Otwierając drzwi, drżał tak, że kolana uginały się pod nim, musiał się oprzeć o ścianę.
Był bez trzewików. Zatrzymał się pod drzwiami pana de Rênal; usłyszał regularne chrapanie. Rozpacz! nie miał już pozoru aby nie iść. Boże! co on tam pocznie? Nie miał planu, a gdyby nawet miał, był tak wzruszony że nie byłby zdolny go wykonać.
Wreszcie, z uczuciem gorszem sto razy niż gdyby szedł na śmierć, zapuścił się w kurytarzyk wiodący do sypialni pani de Rênal. Otworzył drżącą ręką, czyniąc straszliwy hałas.
W pokoju było światło: lampka nocna stała w kominku; nie spodziewał się tego nowego nieszczęścia. Na jego widok, pani de Rênal zerwała się. — Nieszczęśliwy! krzyknęła. Nocny jej strój był w nieładzie. Juljan zapomniał o swoich czczych planach i wrócił do naturalnych uczuć: niełaska tej uroczej kobiety wydała mu się największem nieszczęściem. Na jej wymówki, upadł jej poprostu do nóg, ściskał jej kolana. Przemawiała doń bardzo surowo, rozpłakał się.
Kiedy, w parę godzin później, Juljan wychodził od pani de Rênal, można powiedzieć, stylem romansów, że nie zostawało mu nic do życzenia. Zwycięstwo, do którego nie doprowadziłaby go cała niezręczna przemyślność, zawdzięczał miłości pani de Rênal oraz nieprzewidzianemu wrażeniu jakie na nim zrobiły jej uroki.
Ale, w najsłodszych chwilach, party jakąś dziką ambicją, jeszcze silił się odgrywać rolę zdobywcy kobiet: dokładał niesłychanych wysiłków aby niszczyć swój naturalny wdzięk. Zamiast chłonąć uniesienia kochanki, wyrzuty które podnosiły ich żywość, on nie tracił ani na chwilę myśli o obowiązku. Lękał się wiekuistej zgryzoty i śmieszności, gdyby się odchylił od idealnego wzoru jaki sobie założył. Słowem, to właśnie co stanowiło niepospolitość Juljana, broniło mu kosztować szczęścia, ścielącego mu się pod stopy. Był niby szesnastoletnia dziewczyna która ma rumieńce, a która, idąc na bal, szpeci sobie policzki rużem.
Śmiertelnie przerażona zjawieniem się Juljana, pani de Rênal stała się niebawem pastwą okrutniejszych wzruszeń. Płacze i rozpacz Juljana wnosiły głęboki zamęt w jej duszę.
Nawet kiedy już wszystko się stało, odpychała Juljana ze szczerem oburzeniem, następnie zaś rzucała się w jego ramiona. Nie było w tem żadnego planu ani zamiaru. Uważała się za potępioną bez ratunku i siliła się przesłonić sobie obraz piekła, obsypując Juljana pieszczotami. Słowem, niczegoby nie brakło do szczęścia naszego bohatera, nawet palących wzruszeń posiadanej kobiety, gdyby umiał sycić się tem szczęściem. Odejście Juljana nie położyło kresu wzruszeniom, walkom i wyrzutom pani de Rênal.
— Mój Boże! być szczęśliwym, być kochanym, więc to tylko to? — to była pierwsza myśl Juljana, skoro wrócił do swego pokoju. Ogarnął go stan owego osłupienia oraz dziwnego zamętu, w jaki popada dusza, skoro otrzyma to czego dawno pragnęła. Przywykła pragnąć, nie ma już czego pragnąć, a nie ma jeszcze wspomnień. Jak żołnierz po powrocie z rewji, Juljan z uwagą przechodził szczegóły swego postępowania. „Czy nie chybiłem w czem samemu sobie? Czy dobrze grałem rolę?“
I jaką rolę! człowieka nawykłego do popisów niezrównanego kochanka.


XVI. NAZAJUTRZ.

He turn’d his lip to hers, and with his hand
Call’d back the tangles of her wandering hair.
Don Juan, I, 170.

Szczęściem dla Juljana, pani de Rênal była zbyt wzruszona i nieprzytomna, aby spostrzec śmiesznostki człowieka, który, w ciągu jednej nocy, stał się dla niej całym światem.
Nakłaniała go aby wyszedł, widząc że świta: „Och, Boże, mówiła, jeśli mąż słyszał hałas, jestem zgubiona“. Juljan, który w wolnych chwilach obmyślał sobie frazesy, przypomniał sobie taki:
— Żałowałabyś życia?
— Och, bardzo, w tej chwili! ale nie żałowałabym żem ciebie poznała.
Juljan uważał za obowiązek swej godności wrócić umyślnie w jasny dzień i bez zachowania ostrożności.
Baczność, z jaką obliczał najdrobniejsze uczynki, w tej niedorzecznej myśli aby uchodzić za doświadczonego człowieka, miała tylko jedną korzyść: skoro się spotkał z panią de Rênal przy śniadaniu, zachowanie jego było arcydziełem roztropności.
Ona rumieniła się po białka za każdem spojrzeniem, a nie mogła wytrwać ani chwili aby nań nie patrzyć: czuła swe pomieszanie, a siląc się je ukryć, mieszała się tem bardziej. Juljan raz tylko podniósł na nią oczy. Zrazu, pani de Rênal zachwycona była tą ostrożnością; niebawem jednak, widząc że to spojrzenie nie powtarza się, uczuła lęk: „Czyżby mnie już nie kochał? myślała; ach, niestety, za stara jestem dla niego; starsza o dziesięć lat!“
Przechodząc do ogrodu, ścisnęła go za rękę. Zdumiony tym niezwykłym objawem uczucia, spojrzał na nią namiętnie; przy śniadaniu wydała mu się bardzo ładna; mimo że miał spuszczone oczy, cały czas rozbierał w myśli jej wdzięki. Spojrzenie to pocieszyło panią de Rênal; nie stłumiło wszystkich niepokojów, ale wzamian niepokoje te tłumiły zupełnie wyrzuty i myśli o mężu.
Przy śniadaniu, mąż nie zauważył nic; pani Derville przeciwnie; ale sądziła, że pani de Rênal jest dopiero nad przepaścią. Przez cały dzień, śmiała i energiczna przyjaciółka starała się, zapomocą wymownych aluzyj, malować w okropnych barwach grożące niebezpieczeństwo.
Pani de Rênal płonęła niecierpliwością aby zostać sama z Juljanem: chciała go spytać czy kocha ją jeszcze. Mimo niezmąconej słodyczy charakteru, kilka razy omal nie dała uczuć przyjaciółce jak bardzo jest natrętna.
Wieczorem, w ogrodzie, pani Derville postarała się usiąść między panią de Rênal a Juljanem. Pani de Rênal, która napawała się w myślach rozkoszą ściskania ręki Juljana i tulenia jej do ust, nie mogła się doń nawet odezwać.
Ta przeszkoda wzmogła jej niepokój, dręczyła ją jedna zgryzota. Tak ostro połajała Juljana za nieostrożność, że drżała iż tej nocy nie przyjdzie. Wcześnie opuściła ogród i poszła czekać na niego w pokoju. Ale, nie mogąc opanować niecierpliwości, zakradła się pod drzwi Juljana i przyłożyła do nich ucho. Mimo obawy i namiętności które ją pożerały, nie śmiała wejść: to wydawało się jej zbyt szpetne.
Służba jeszcze nie spała: ostrożność zmusiła wreszcie panią de Rênal do odwrotu. Dwie godziny oczekiwania zdały się jej dwoma wiekami męczarni.
Ale Juljan nadto był wierny temu co nazywał obowiązkiem, aby uczynić wyłom w swoim programie. Z uderzeniem pierwszej, wysunął się cicho z pokoju, upewnił się że pan domu śpi, i zjawił się u pani de Rênal. Tego dnia znalazł więcej szczęścia w objęciach kochanki; nie myślał tak ustawicznie o przepisanej roli. Miał oczy ku widzeniu i uszy ku słyszeniu. Lamenty pani de Rênal nad jej wiekiem dodały mu nieco pewności.
— Ach! jestem o dziesięć lat starsza od ciebie! Jak możesz mnie kochać? powtarzała z całą szczerością, mocując się ustawicznie z tą myślą.
Juljan nie pojmował tej troski, ale widział że jest szczera i zbył się prawie zupełnie obawy śmieszności. Niedorzeczna myśl że jego urodzenie może go poniżać w oczach tej kobiety, pierzchła również. Uspokojona nieco pieszczotami Juljana, pani de Rênal czuła się lepiej, zarazem odzyskiwała zdolność sądzenia kochanka. Szczęściem, tego dnia, nie miał zupełnie owej pozy, która sprawiła, że we wczorajszej schadzce znalazł więcej tryumfu niż przyjemności. Gdyby spostrzegła w nim grę, smutne to odkrycie zabiłoby w niej nazawsze szczęście. Tego dnia widziała tylko smutne objawy różnicy wieku.
Pani de Rênal nie zastanawiała się nigdy nad teorjami miłości; ale różnica wieku jest, po różnicy majątkowej, najulubieńszym tematem prowincjonalnych konceptów, za każdym razem kiedy jest mowa o miłości.
W krótkim czasie, Juljan, odzyskawszy cały zapał młodości, zakochał się bez pamięci.
— Trzeba przyznać, myślał, że jest anielsko dobra, i śliczna przytem.
Zapomniał prawie zupełnie o wszelkich rolach. W chwili wylania, wyznał jej nawet wszystkie swoje lęki. Zwierzenie to przepełniło miarę miłości pani de Rênal. — Nie miałam tedy szczęśliwej rywalki, powtarzała sobie z rozkoszą! Odważyła się spytać o portret, do którego przywiązywał taką wagę; Juljan przysiągł, że to był portret mężczyzny.
Kiedy pani de Rênal była nieco przytomniejsza i zdolna do zastanawiania się, nie mogła się nadziwić, że takie szczęście istnieje i że nie przeczuwała go nawet.
— Ach, mówiła sobie, gdybym znała Juljana przed dziesięciu laty, kiedy mogłam uchodzić za ładną!
Juljan obcy był podobnym myślom. Miłość jego była w znacznej części ambicją; była to radość, że on, nieszczęśliwy, wzgardzony, posiada kobietę tak piękną. Jego uwielbienia, szały na widok powabów kochanki, uspokoiły ją wkońcu co do różnicy wieku. Gdyby pani de Rênal znała życie jak je zna kobieta trzydziestoletnia w bardziej cywilizowanych krainach, zadrżałaby o trwałość uczucia, które podtrzymywała jedynie ciekawość i upojenia miłości własnej.
W momentach zapomnienia o ambicji, Juljan podziwiał z zapałem nawet kapelusze, nawet suknie pani de Rênal. Nie mógł się nasycić ich zapachem; otwierał szafę i godziny całe podziwiał piękność i ład jej wnętrza. Pani de Rênal, wsparta na nim, patrzyła nań; on patrzył na klejnoty, szmatki, które w wilję zamęźcia wypełniały koszyk weselny.
— Mogłam była wyjść za takiego człowieka! myślała niekiedy pani de Rênal; cóż za płomienna dusza! cóż za cudowne życie przy nim!
Juljan nigdy nie widział z bliska tych straszliwych przyrządów arlylerji kobiecej. Niepodobna, myślał, aby mogło w Paryżu istnieć coś ładniejszego! Wówczas szczęście jego zdawało mu się bez zarzutu. Często, szczery podziw i upojenia kochanki pozwalały mu zapomnieć o czczych teorjach, pod wpływem których był tak sztywny, tak śmieszny niemal w pierwszym okresie. Czasami, mimo nałogu obłudy, znajdował przyjemność w tem, aby tej wielkiej damie, która go podziwiała, wyznawać swą nieświadomość mnóstwa drobnych zwyczajów. Stanowisko kochanki podnosiło go. Pani de Rênal znajdowała znowuż słodycz w tem, aby, w zakresie tych drobiazgów, oświecać niepospolitego chłopca, któremu wszyscy wróżyli wspaniałą przyszłość. Nawet podprefekt i pan Valenod nie mogli się wstrzymać od podziwu dla Juljana, przez co wydawali się pani de Rênal mniej głupi. Pani Derville nie podzielała tych uczuć. Zrozpaczona tem czego się domyślała, widząc że głos rozsądku stał się wstrętny kobiecie, która dosłownie straciła głowę, opuściła Vergy bez wyjaśnień: nikt ich zresztą nie wymagał. Pani de Rênal uroniła parę łez, ale wkrótce uczuła zdwojoną pełnię szczęścia. Dzięki temu wyjazdowi, była prawie cały dzień sam na sam z kochankiem.
Juljan chętnie zanurzał się w tem słodkiem obcowaniu; tem chętniej że za każdym razem kiedy został sam, trapiła go nieszczęsna propozycja Fouquégo.
W pierwszych dniach nowego życia, chłopak ten, który nigdy jeszcze nie kochał i nie był kochany, znajdował taką rozkosz w szczerości, że omal nie wyznał pani de Rênal ambicji, wypełniającej dotąd treść jego istnienia. Chętnie poradziłby się jej nawet co do dziwnej pokusy jaką budziła w nim propozycja Fouquégo, ale drobne wydarzenie uniemożliwiło mu wszelką szczerość.



XVII. PAN WICE-MER.

O, how this spring of love resembleth
The uncertain glory of an April day,
Which now shows all the beauty of the sun
And by and by a cloud takes all away!
Two gentlemen of Verona.

Jednego wieczora, o zachodzie słońca, siedząc obok kochanki w sadzie, zdala od natrętów, Juljan dumał głęboko. „Czy wiecznie będą trwały te słodkie chwile?“ Duszę jego zaprzątała całkowicie trudność wyboru karjery; bolał nad tą niedolą, która kładzie kres dziecięctwu i psuje pierwsze lata niezasobnej młodości.
— Ach! wykrzyknął, jakąż opatrznością dla młodzieży był Napoleon! Któż go zastąpi? Co zrobią bez niego nieszczęśliwi, nawet bogatsi odemnie, mający ledwie parę groszy na zdobycie wykształcenia, a nie dość aby kupić sobie zastępcę w dwudziestym roku i rozpocząć jakąś drogę. Mimo wszystko, dodał z westchnieniem, to nieszczęsne wspomnienie zatruje nam na zawsze wszelkie szczęście!
Naraz, ujrzał, że pani de Rênal marszczy brew; przybrała chłodny i wzgardliwy wyraz; pojęcia te wydały się jej godne lokaja. Wychowana w poczuciu swego dostatku, uważała za rzecz naturalną że i Juljan go posiada. Kochała go tysiąc razy więcej niż życie, a nie dbała o pieniądze.
Juljan nie mógł odgadnąć jej myśli. To zmarszczenie brwi sprowadziło go na ziemię. Był natyle przytomny, aby się wycofać: wytłumaczył szlachetnej pani, siedzącej obok na darniowej ławeczce, że powtarzał jedynie słowa swego przyjaciela, handlarza drzewa. Ot, majaczenia niedowiarków!
— Nie zadawaj się już z tymi ludźmi, rzekła pani de Rênal, zachowując jeszcze odcień chłodu, który nagle ustąpił miejsca tkliwości.
To zmarszczenie brwi, lub raczej wyrzut z powodu swej nieostrożności, było pierwszem rozdarciem atmosfery złudzeń otaczającej Juljana. Rzekł sobie: jest dobra i słodka, jest do mnie szczerze przywiązana, ale wychowała się w nieprzyjacielskim obozie. Ba! oni nikogo się tak nie boją, jak zuchów, którzy, osiągnąwszy wykształcenie, nie mają natyle pieniędzy aby się o coś zaczepić. Coby się stało z tymi jaśnie wielmożnymi, gdybyśmy mogli walczyć równą bronią! Ja naprzykład, gdybym był merem, człowiekiem dobrej woli, uczciwym jak jest w gruncie pan de Rênal, jakbym ja sobie dał rady z wikarym, panem Valenod i wszystkiemi ich szelmostwami! jaka sprawiedliwość zapanowałaby w Verrières! To nie są głowy, któreby mi mogły stanąć w drodze; co oni wiedzą? ot, kręcą się poomacku.
Tego dnia, Juljan mógł posiąść trwałe szczęście; ale nie umiał być szczery. Trzeba było zdobyć się na to aby wydać bitwę, ale natychmiast. Panią de Rênal zdumiało odezwanie Juljana, ponieważ ludzie z towarzystwa powtarzali, że zbytnie wykształcenie młodych proletarjuszów, to widmo powrotu Robiespierre’a. Chłód pani de Rênal trwał dość długo i wydał się Juljanowi rozmyślny. Było to stąd, że miejsce chwilowej niechęci, spowodowanej jego odezwaniem, zastąpił wyrzut, że czemś może uraziła Juljana. Troska ta odbiła się żywo w jej rysach, tak czystych i szczerych kiedy się czuła szczęśliwa, zdala od natrętów.
Juljan nie śmiał już marzyć swobodnie. Ochłonąwszy nieco z szałów miłości, uznał że nierozważne jest odwiedzać panią de Rênal w jej pokoju. Lepiej aby ona przychodziła do niego; gdyby ją kto spotkał, tysiąc pozorów mogło usprawiedliwić jej obecność na schodach.
Ale i ten system miał swoje niedogodności. Juljan dostał od Fouquégo książki, których on, uczeń teologji, nigdy nie mógłby zażądać w księgarni. Ważył się zaglądać do nich jedynie w nocy. Często byłby bardzo rad aby mu nie przerywały odwiedziny, których oczekiwanie, jeszcze w wilję sceny w sadzie, czyniłoby go niezdolnym do czytania.
Dzięki pani de Rênal, rozumiał książki w zupełnie nowy sposób. Odważył się ją wypytywać o mnóstwo drobiazgów, których nieświadomość paraliżuje inteligencję młodego człowieka urodzonego poza społeczeństwem, choćby najbardziej obdarzonego z natury.
To wychowanie miłosne, udzielone przez bardzo niewykształconą kobietę, było nader szczęśliwe. Juljan ujrzał wprost społeczeństwo takie jakiem jest dzisiaj. Umysł jego nie zaćmił się opowiadaniami o tem czem ono było niegdyś, przed dwoma tysiącami lat, lub bodaj przed sześćdziesięciu laty, za czasu Woltera i Ludwika XV. Ku niewymownej radości Juljana, zasłona spadła mu z oczu, zrozumiał wreszcie rzeczy, które się działy w Verrières.
Na pierwszym planie ukazały się bardzo zawiłe intrygi, osnute od dwu lat około prefekta z Besançon. Wchodziły w tę grę i listy z Paryża, kreślone przez najdostojniejsze dłonie. Szło o to, aby pana de Moirod, najpobożniejszego człowieka w okolicy, zrobić nie drugim, ale pierwszym wice-merem Verrières.
Rywalem jego był bogaty fabrykant, którego należało bezwarunkowo zepchnąć na stanowisko drugiego wice-mera.
Juljan zrozumiał wreszcie półsłówka, które pochwycił, kiedy grube ryby zjeżdżały się na obiad do pana de Rênal. To dostojne towarzystwo mocno zajmowało się ową kandydaturą, gdy reszta miasta, liberałowie, nawet nie podejrzewali jej możliwości. Wagi dodawała okoliczność, iż, jak każdy wie, wschodnią stronę głównej ulicy w Verrières miano cofnąć przeszło o dziesięć stóp, ponieważ droga ta stała się gościńcem królewskim. Otóż, jeżeli panu Moirod, który miał trzy domy podlegające tej ustawie, uda się zostać pierwszym wicemerem, a później merem, w razie gdyby pana de Rênal wybrano posłem, zamknąłby oczy i możnaby podjąć w domach wychodzących na gościniec niedostrzegalne naprawki, przy pomocy których przetrwałyby sto lat. Mimo znanej pobożności i uczciwości pana de Moirod, nie ulegało wątpliwości, że będzie można z nim gadać, miał bowiem dużo dzieci. Wśród domów przeznaczonych na zburzenie, dziewięć należało do śmietanki Verrières.
W oczach Juljana intryga ta była donioślejsza niż bitwa pod Fontenoy, której nazwę wyczytał pierwszy raz w książkach Fouquégo. Wiele rzeczy zdumiewało Juljana już od pięciu lat, odkąd zaczął chodzić wieczorami do proboszcza. Ale, ponieważ dyskrecja i pokora ducha są to główne przymioty adepta teologji, niepodobna mu było pytać o cokolwiek.
Jednego dnia, pani de Rênal dała jakiś rozkaz lokajowi męża, owemu wrogowi Juljana.
— Ależ, proszę pani, to dziś ostatni piątek, odparł szczególnym tonem.
— Idź, rzekła pani de Rênal.
— Więc cóż! rzekł Juljan, pójdzie do owego spichrza, który był dawniej kościołem i który teraz świeżo zwrócono religji; ale poco? to jedna z tajemnic, których nigdy nie zdołałem przeniknąć.
— Jestto instytucja bardzo zbawienna, ale nader osobliwa, odparła pani de Rênal. Kobiety nie mają tam wstępu! tyle tylko wiem, że wszyscy się tam tykają. Nasz lokaj, naprzykład, spotka tam pana Valenod: ten pyszałek, głupiec nie pogniewa się, skoro go nasz Jan zagadnie per ty; ba, sam odpowie w tym samym tonie. Jeśli ci zależy na tem aby wiedzieć co się tam dzieje, poproszę Maugirona i Valenoda o szczegóły. Płacimy po dwadzieścia franków od każdego służącego, iżby, pewnego dnia, nie wyrżnęli nas.
Czas leciał. Urok kochanki odrywał Juljana od jego posępnej ambicji. Nie mógł z nią mówić o rzeczach smutnych i poważnych, skoro należeli do przeciwnych obozów: okoliczność ta pomnażała bezwiednie szczęście Juljana i wpływ pani de Rênal.
W chwilach gdy obecność zbyt inteligentnych dzieci kazała się im zamykać w granicach chłodnej i rozsądnej gawędy, Juljan, bez cienia buntu, patrząc na nią oczami promieniejącemi uczuciem, słuchał jej wyjaśnień o tem jak światek się toczy. Czasem, wśród opowiadania o jakiemś sprytnem oszustwie przy budowie drogi albo dostawie, pani de Rênal traciła nagle głowę z tkliwości: Juljan musiał ją łajać, pozwalała sobie z nim na te same poufałe gesty co z dziećmi. Bo też były dni, w których miała złudzenie że kocha go jak własne dziecko. Czyż bezustanku nie musiała odpowiadać na jego naiwne pytania, w kwestjach które dziecku dobrze urodzonemu wiadome są w piętnastym roku? W chwilę później podziwiała go jak swego mistrza. Polot jego przerażał ją; z każdym dniem wyraźniej widziała przyszłego wielkiego człowieka w tym młodym kleryku. Widziała go papieżem albo pierwszym ministrem, jak Richelieu.
— Czy będę żyła dość długo, aby cię widzieć w twojej chwale? mówiła do Juljana: jest miejsce dla wielkiego człowieka; tron, religja, potrzebują go.


XVIII. KRÓL W VERRIERES.

Czyż jesteście warci tylko tego, aby was odrzucić niby trupa bez duszy i bez krwi w żyłach?
Przemówienie biskupa w kaplicy

Trzeciego września, o dziesiątej wieczór, żandarm obudził całe Verrières, galopując główną ulicą; przynosił wiadomość, że J. K. Mość przybędzie w niedzielę. Było to we wtorek. Prefekt zezwalał, to znaczy nakazywał utworzenie straży honorowej; należało rozwinąć możliwą okazałość. Wyprawiono sztafetę do Vergy. Pan de Rênal przybył w nocy i zastał miasto w poruszeniu. Każdy się na coś silił; najobojętniejsi najmowali balkony aby widzieć króla.
Kto będzie dowodził strażą honorową? Pan de Rênal spostrzegł natychmiast, jak ważne jest, w interesie domów skazanych na zburzenie, aby godność ta przypadła panu de Moirod. To mogło mu utorować drogę do stanowiska wice-mera. Nic nie można było nadmienić przeciw wysokiej nabożności pana de Moirod, ale faktem jest, iż nigdy nie siedział na koniu. Był to człowiek trzydziestoletni, lękliwy, równie obawiający się spaść z konia co ośmieszyć się.
Mer kazał go wezwać już o piątej rano.
— Widzi pan, drogi panie, zasięgam pańskiej rady, jakgdybyś już zajmował stanowisko na które wszyscy przyzwoici ludzie pana sobie życzą. W tem nieszczęsnem mieście przemysł kwitnie, liberały dochodzą do miljonów, sięgają po władzę, potrafią ukuć broń ze wszystkiego. Weźmy pod uwagę interes króla, monarchji, a przedewszystkiem naszej świętej religji. Jak pan sądzi, komu powierzyć dowództwo straży?
Mimo strasznego lęku, jakim przejmował go koń, pan de Moirod przyjął w końcu ten zaszczyt, jako męczeństwo. „Potrafię godnie wywiązać się z zadania“, rzekł. Zaledwie był czas aby odświeżyć uniformy, które zostały z przed siedmiu lat, z okazji przejazdu jakiegoś księcia krwi.
O siódmej przybyła z Vergy pani de Rênal z Juljanem i z dziećmi. W salonie zastała pełno żon liberałów, które głosiły zjednoczenie stronnictw i błagały o miejsca dla mężów w straży honorowej. Jedna utrzymywała, że, gdyby jej męża nie wybrano, zbankrutowałby z rozpaczy. Pani de Rênal szybko pozbyła się wszystkich. Zdawała się czemś mocno zajęta.
Juljan czuł się zdziwiony, a jeszcze bardziej dotknięty tem, że pani de Rênal nie chce mu zdradzić przyczyn roztargnienia. „Przewidywałem to, myślał z goryczą, miłość jej pierzchła wobec szczęścia podejmowania króla w swym domu. Cały ten zgiełk oszołomił ją. Wróci do mnie, skoro arystokratyczne fumy ustąpią jej z mózgu“.
Rzecz osobliwa, kochał ją za to tem więcej.
Tapicerzy uwijali się po całem mieszkaniu; Juljan napróżno czyhał na sposobność szepnięcia słówka do pani de Rênal. Wreszcie dopadł ją, kiedy wychodziła z pokoju, niosąc jego ubranie. Byli sami; chciał coś mówić: uciekła nie słuchając.
— Głupi jestem aby kochać podobną kobietę: ambicja uderzyła jej na mózg; oszalała, jak jej mąż.
Tak, i więcej jeszcze: jednem z jej gorących pragnień (nigdy tego nie wyznała Juljanowi, aby go nie urazić) była chęć ujrzenia go, bodaj przez dzień, inaczej niż w tem smutnem czarnem ubraniu. Ze zręcznością w istocie cudowną w tak naturalnej kobiecie, uzyskała najpierw u pana de Moirod, później u podprefekta, nominację Juljana do straży honorowej z pominięciem kilku młodych ludzi, synów zamożnych fabrykantów, chłopców — dwóch przynajmniej — bardzo nabożnych. Pan Valenod, który zamierzał ofiarować swój powóz najpiękniejszym damom i oprowadzać w całym blasku swoje pyszne normandy, zgodził się oddać jednego konia od pary Juljanowi, istocie której nienawidził najbardziej pod słońcem. Ale wszyscy gwardziści mieli własne albo pożyczone piękne niebieskie mundury ze srebrnemi epoletami, które błyszczały wspaniale przed siedmiu laty. Pani de Rênal chciała, aby Juljan miał ubranie zupełnie nowe, a zostawało ledwie cztery dni aby posłać do Besançon i sprowadzić uniform, broń, kapelusz, etc., słowem wszystko co tworzy honorowego gwardzistę. Zabawne jest, że pani de Rênal uważała za nieostrożność kazać robić ubranie Juljana w Verrières. Chciała go zaskoczyć, jego i całe miasto.
Dokonawszy dzieła gwardji honorowej oraz przygotowania nastrojów, mer musiał się zająć ceremonją religijną: król nie chciał minąć Verrières, nie odwiedziwszy słynnej relikwji św. Klemensa, przechowywanej w Bray-le-Haut, o milkę od miasta. Pożądany był liczny udział duchowieństwa, z czego wynikły wielkie trudności; ksiądz Maslon, nowy proboszcz, chciał za wszelką cenę uniknąć obecności księdza Chélan. Próżno pan de Rênal przedstawiał mu niebezpieczeństwo tego kroku. Margrabia de la Mole, którego przodkowie byli tak długo namiestnikami prowincji, towarzyszył królowi; znał od trzydziestu lat księdza Chélan, spyta z pewnością o niego; dowiedziawszy się o dymisji, gotów odwiedzić go z całym orszakiem w jego ustroni. Cóż za policzek!
— Jeśli ten człowiek pojawi się wśród mego duchowieństwa, odparł proboszcz, jestem shańbiony, tu i w Besançon. Jansenista, wielki Boże!
— Gadaj co chcesz, drogi proboszczu, mówił pan de Rênal, nie narażę Rady miasta Verrières na policzek pana de la Mole. Nie znasz go, na dworze jest pełen namaszczenia, ale tu na prowincji jestto nielitościwy kpiarz, żartowniś, rad kiedy może spłatać figla. Potrafiłby, ot, dla rozrywki, ośmieszyć nas w oczach liberałów.
Zaledwie w noc z soboty na niedzielę, po trzechdniowem zmaganiu się, ambicja księdza Maslon ugięła się wobec strachu mera przemienionego w odwagę. Trzeba było napisać słodki liścik do księdza Chélan, z prośbą aby zechciał wziąć udział w ceremonji, o ile podeszły wiek i niedomagania mu pozwolą. Ksiądz Chélan zażądał karty uczestnictwa dla Juljana, który miał mu towarzyszyć jako poddjakon.
W niedzielę, od wczesnego rana, tysiące mieszkańców, którzy ściągnęli z gór, zaległy ulice. Dzień był prześliczny. Wreszcie, koło trzeciej, w tłumie zapanował ruch: spostrzeżono wielki ogień na skale, o dwie mile od Verrières. Sygnał ten zwiastował, że król wkroczył w granice departamentu. Zaczęto bić w dzwony; salwy starej hiszpańskiej armaty należącej do miasta również wyraziły radość z tego wydarzenia. Część ludności wdrapała się na dachy; wszystkie kobiety były na balkonach. Straż honorowa zaczęła się krzątać. Podziwiano świetne uniformy, każdy rozpoznawał krewnego, przyjaciela. Dworowano sobie z pana de Moirod, który, ostrożnie, w każdej chwili gotów był chwycić się łęku u siodła. Ale jedno zjawisko przesłoniło wszystko inne: pierwszy jeździec w dziewiątym szeregu, bardzo ładny szczupły chłopiec, którego zrazu nie poznano. Niebawem okrzyk zgorszenia u jednych, milczące zdumienie u drugich, dały wyraz powszechnemu wrażeniu. W młodym człowieku dosiadającym jednego z normandów pana Valenod poznano młodego Sorela, syna cieśli. Podniósł się jeden krzyk oburzenia na mera, zwłaszcza wśród liberałów. Jakto! dlatego że ten podły robociarz przebrany za kleryka jest preceptorem jego smarkaczy, odważa się wpychać go w gwardję honorową z uszczerbkiem tego lub owego z bogatych fabrykantów?
— Ci panowie, mówiła bankierowa, powinniby zrobić jakiś afront temu smarkaczowi urodzonemu w błocie.
— Ba! kiedy urwis ma szablę, odpowiadał sąsiad: mógłby być na tyle niedelikatny i pokiereszować im gęby.
Uwagi wyższej sosjety były jeszcze jadowitsze. Damy pytały, czy ten gruby nietakt jest dziełem samego mera. Wzgarda jego dla ludzi niskiego pochodzenia była powszechnie znana i uznana.
Podczas gdy tyle języków strzępiło się na nim, Juljan czuł się najszczęśliwszym z ludzi. Śmiały z natury, trzymał się na koniu lepiej niż większość młodych tubylców górskiego miasteczka. W oczach kobiet czytał że o nim mowa.
Epolety jego bardziej błyszczały, ponieważ były nowe. Koń wspinał się co chwila; Juljan był w upojeniu.
Szczęście jego nie miało granic, kiedy, podczas defilady, w pobliżu starego szańca, huk armatki wypłoszył jego konia z szeregów. Istnym cudem nie spadł; od tej chwili uczuł się bohaterem, był oficerem ordynansowym Napoleona i szarżował baterję.
Jedna osoba była szczęśliwsza od niego. Najpierw widziała go z okna ratusza jak przejeżdżał; następnie, wsiadłszy do powozu i czyniąc szybko wielkie koło, przybyła na czas aby z drżeniem ujrzeć jak koń unosi Juljana z szeregów. Wreszcie, puściwszy się galopem drugą bramą, zdołała dopaść drogi którą król miał przybyć, i mogła jechać o dwadzieścia kroków za strażą w tumanach dostojnego kurzu. Dziesięć tysięcy chłopów krzyczało: Niech żyje król! gdy mer miał zaszczyt przemawiać do J. K. Mości. W godzinę później, kiedy, wysłuchawszy przemówień, król miał jechać do miasta, armatka zaczęła walić w przyspieszonym tempie. Ale zdarzył się wypadek: nie kanonierom, którzy przeszli szkołę pod Lipskiem i pod Montmirail, ale przyszłemu wicemerowi, panu de Moirod. Koń złożył go miękko w jedynej kałuży jaka się znajdowała na gościńcu, co spowodowało zamęt, ponieważ trzeba go było wyciągnąć, aby powóz mógł przejechać.
J. K. Mość wysiadła pod pięknym, nowym kościołem, który tego dnia przybrany był bogato karmazynowem suknem. Król miał spożyć obiad, a zaraz potem wsiąść z powrotem do powozu, aby odwiedzić czcigodną relikwję św. Klemensa. Zaledwie król wszedł do kościoła, Juljan puścił się z powrotem do domu. Tam, złożył z westchnieniem błękitny mundur, szablę, epolety, aby przywdziać czarne wyświechtane ubranko. Wsiadł z powrotem na konia i w kilka chwil znalazł się w Bray-le-Haut, na szczycie malowniczego wzgórza.
— Zapał mnoży tych chłopków, pomyślał. W Verrières nie można się poruszać, a tu, dokoła tego starożytnego opactwa, jest ich przeszło dziesięć tysięcy.
Kościół, wpół zrujnowany przez wandalizm Rewolucji, odbudowano z nastaniem Restauracji wspaniale i zaczynano bąkać o cudach. Juljan odszukał księdza Chélan, który połajał go ostro i dał mu sutannę i komżę. Ubrał się spiesznie i obaj z księdzem Chélan poszli do młodego biskupa z Agde. Był to siostrzeniec pana de la Mole, świeżo mianowany: on miał pokazać relikwje królowi. Ale niepodobna było odnaleźć biskupa.
Księża niecierpliwili się. Oczekiwali zwierzchnika w posępnym gotyckim klasztorze starego opactwa. Ściągnięto dwudziestu czterech proboszczów, iżby reprezentowali dawną kapitułę Bray-le Haut, składającą się, przed 1789, z dwudziestu czterech kanoników. Nabiadawszy się trzy kwadranse nad młodością biskupa, księża uchwalili aby ksiądz dziekan udał się do Jego Dostojności uprzedzić że król przybędzie lada chwila i że czas byłby przejść na chór. Dziekanem był ksiądz Chélan, dla swego podeszłego wieku; mimo iż nierad z Juljana, dał mu znak aby się udał za nim. Juljan nosił bardzo godnie swoja komeżkę. Zapomocą jakichś tajemnic eklezjastycznej tualety, uczesał bujne faliste pukle zupełnie gładko; ale, przez zapomnienie, które zdwoiło gniew księdza Chélan, pod fałdami sutanny można było dostrzec ostrogi gwardzisty.
U wejścia do apartamentów biskupa, świetni lokaje, suto szamerowani złotem, ledwie raczyli odpowiedzieć staremu księdzu, że Jego Dostojność nie przyjmuje w tej chwili. Wyśmiano go, kiedy przedkładał, iż, w charakterze dziekana szlachetnej kapituły Bray-le-Haut, ma o każdej porze przywilej wstępu do celebrującego biskupa.
Zuchwalstwo lokajów oburzyło ambitnego Juljana. Przebiegł kurytarze starego opactwa, próbując wszystkich drzwi które napotkał. Jedne drzwiczki ustąpiły pod jego dłonią: Juljan znalazł się w celi wśród pokojowców Jego Dostojności, czarno przybranych, z łańcuchami na szyi. Z pośpiechu Juljana sądzili że przybywa na wezwanie biskupa i pozwolili mu przejść. Postąpił kilka kroków i znalazł się w wielkiej gotyckiej sali, bardzo ciemnej i wyłożonej czarnym dębem; z wyjątkiem jednego, okna, sklepione w łuk, były zamurowane. Nagie cegły stanowiły smutny kontrast ze starożytnym przepychem boazerji. Wzdłuż ścian tej sali, słynnej wśród burgundzkich antykwarjuszy, a zbudowanej około 1470 przez Karola Śmiałego dla odpokutowania jakiegoś grzechu, ciągnęły się bogato zdobione drewniane stalle. Wyobrażone tam były w mozajce z różnokolorowego drzewa tajemnice Apokalipsy.
Ta melancholijna wspaniałość, oszpecona widokiem nagich cegieł i świeżego tynku, wzruszyła Juljana. Zatrzymał się w milczeniu. W drugim końcu sali, koło jedynego okna przez które wnikało światło, ujrzał ruchome zwierciadło oprawne w mahoń. Młody człowiek w fioletowej sukni, w koronkowej komży, z gołą głową, stał przed lustrem. Sprzęt ten wydawał się dziwny w tem miejscu; przywieziono go zapewne z miasta. Juljan zauważył, że młody człowiek na minę poirytowaną; prawą ręką rozdawał poważnie błogosławieństwa w stronę lustra.
— Co to może znaczyć? pomyślał. Czy ten młody księżyk dopełnia jakiej wstępnej ceremonji. To może sekretarz biskupa... Będzie niegrzeczny jak ci lokaje... Ano cóż, mniejsza! próbujmy.
Ruszył naprzód i przebył dość wolno całą długość sali, wciąż z oczami zwróconemi w stronę okna, gdzie młody człowiek, uroczystym gestem, bez przerwy rozdawał tysiączne błogosławieństwa.
W miarę jak się zbliżał, mógł tem wyraźniej oglądać zagniewaną minę młodego księdza. Na widok bogatej koronkowej komży, zatrzymał się mimowoli o kilka kroków od wspaniałego zwierciadła.
— Obowiązkiem moim jest zagadać doń, rzekł sobie wreszcie; ale piękność sali onieśmieliła go; przy tem z góry już czuł się przykro dotknięty opryskliwością jakiej się spodziewał.
Młody człowiek spostrzegł Juljana w lustrze, odwrócił się, i wypogadzając twarz rzekł łagodnie:
— I cóż, drogi panie, gotowe wreszcie?
Juljan zdumiał się. W chwili gdy młody człowiek się odwracał, Juljan ujrzał krzyż na jego piersiach: był to biskup z Agde. Taki młody, pomyślał Juljan; najwyżej sześć lub ośm lat starszy odemnie!...
I zawstydził się swoich ostróg.
— Wasza Dostojność, odparł nieśmiało, przychodzę z polecenia dziekana kapituły, księdza Chélan.
— A, tak! bardzo gorąco mi go rekomendowano, rzekł biskup grzecznym tonem, który podwoił zachwyt Juljana. Przepraszam bardzo, myślałem, że pan mi przyniósł infułę. Źle mi ją zapakowano w Paryżu; srebrna lama uszkodziła się mocno u wierzchołka, to będzie fatalnie wyglądało, dodał młody biskup smutnie; i jeszcze tak mi każą czekać.
— Jeśli Wasza Dostojność pozwoli, przyniosę infułę.
Piękne oczy Juljana zrobiły swoje.
— Proszę bardzo, odparł biskup z czarującą grzecznością; muszę ją mieć natychmiast. Przykro mi bardzo, że kapituła czeka.
W połowie sali, Juljan odwrócił się i spostrzegł że biskup znowu się zabrał do rozdzielania błogosławieństw. — Co to być może? myślał, to z pewnością jakieś duchowne przygotowanie do ceremonji. Wszedłszy do celi, w której siedzieli lokaje, ujrzał infułę w ich rękach. Ulegając bezwiednie rozkazującemu spojrzeniu Juljana, powierzyli mu infułę Jego Dostojności.
Czuł się dumny że ją niesie: szedł powoli, trzymał infułę z szacunkiem. Biskup siedział przed lustrem, ale od czasu do czasu prawa jego ręka, mimo iż znużona, udzielała błogosławieństwa. Juljan pomógł mu włożyć infułę. Biskup potrząsnął głową.
— Będzie się trzymać, rzekł z zadowoleniem. Zechce pan oddalić się nieco?
Biskup przeszedł szybko na środek, poczem, zbliżając się wolno do lustra, przybrał znowu stroskaną minę i zaczął poważnie rozdzielać błogosławieństwa.
Juljan osłupiał i próbował zrozumieć, ale nie śmiał. Biskup zatrzymał się i spoglądając na chłopca z miną która straciła nagle uroczysty wyraz, rzekł:
— Co pan powie o infule, dobrze siedzi?
— Bardzo dobrze, Wasza Dostojność.
— Nie zanadto w tył? toby wyglądało trochę głupowato; ale znowuż nie można jej nasuwać na oczy, jak czako oficerskie.
— Zdaje mi się, że jest bardzo dobrze.
— Król przywykł widywać duchowieństwo czcigodne i zapewne bardzo poważne. Nie chciałbym, zwłaszcza z przyczyny mego wieku, wyglądać zbyt płocho.
I biskup zaczął na nowo przechadzać się, rozdając błogosławieństwa.
— To jasne, rzekł sobie Juljan ośmielając się wreszcie zrozumieć, ćwiczy się w błogosławieństwach.
Po paru chwilach, biskup rzekł: Jestem gotów. Niech pan zechce uprzedzić księdza dziekana i kapitułę.
Niebawem, ksiądz Chélan, w towarzystwie dwóch najstarszych księży, wszedł przez wspaniałe rzeźbione drzwi, których Juljan nie zauważył. Ale tym razem, trzymał się na swojem miejscu, ostatni ze wszystkich, i mógł oglądać biskupa jedynie poprzez ramiona księży, którzy cisnęli się tłumnie.
Biskup przeszedł zwolna salę; skoro stanął w progu, księża ustawili się procesjonalnie. Po krótkiem zamięszaniu, procesja ruszyła intonując psalm. Biskup kroczył ostatni, między księdzem Chélan, a drugim proboszczem starowiną. Juljan wśliznął się w pobliże Jego Dostojności, jako przydzielony księdzu Chélan. Posuwali się długiemi korytarzami, które, mimo jarzącego słońca, były ciemne i wilgotne. Wreszcie dotarli do przedsionka klasztoru. Juljan olśniony był wspaniałością obrzędu. Ambicja rozbudzona młodym wiekiem biskupa, łagodność i doskonała grzeczność tego prałata, wniosły zamęt w jego serce. Jakże odbijała ta grzeczność od grzeczności pana de Rênal, nawet gdy się starał być uprzejmy! — Im wyżej ku szczytom, myślał Juljan, tem wyborniejszy wdzięk się spotyka.
Procesja weszła do kościoła bocznemi drzwiami; naraz, straszliwy huk wstrząsnął starożytnem sklepieniem; Juljan myślał, że mury się walą. Była to znów armatka; przywieziona przez ośm koni w galopie, przybyła w tej chwili; w mig ustawiona i narządzona przez kanonierów z pod Lipska, waliła pięć razy na minutę, jakgdyby do Prusaków.
Ale ten wspaniały huk nie robił wrażenia na Juljanie; nie myślał już o Napoleonie i o sławie wojskowej. — Tak młody, myślał, i już biskup w Agde! ale gdzie jest to Agde? ile to przynosi? dwieście, trzysta tysięcy franków?
Lokaje Jego Dostojności zjawili się ze wspaniałym baldachimem; ksiądz Chélan ujął jeden drążek, w istocie jednak dźwigał go Juljan. Biskup zajął miejsce pod sklepieniem. Osiągnął to, że wyglądał niemal sędziwie: Juljan patrzył nań z bezgranicznym podziwem. — Czegóż nie można dokazać przy zręczności! myślał.
Wszedł król. Juljan miał to szczęście, że widział go bardzo zbliska. Biskup przemówił z namaszczeniem, podkreślając starannie lekki odcień zmięszania, bardzo pochlebny dla J. K. Mości. Nie będziemy powtarzali opisu ceremonji; dwa tygodnie wypełniała szpalty miejscowych dzienników. Z przemowy biskupa, Julian dowiedział się, że król pochodzi od Karola Śmiałego.
Później, przypadła Juljanowi funkcja sprawdzenia rachunków uroczystości. Pan de la Mole, który uzyskał dla siostrzeńca infułę, wziął, przez dworność wobec niego, wszystkie koszta na siebie. Sama ceremonja w Bray-le-Haut kosztowała trzy tysiące ośmset franków.
Po przemowie biskupa i odpowiedzi króla, monarcha zajął miejsce pod baldachimem, następnie zaś ukląkł pobożnie na poduszce koło ołtarza. Stalle wznosiły się o dwa stopnie nad posadzkę. Juljan usiadł na najniższym stopniu u nóg księdza Chélan, niby paź u stóp kardynała w kaplicy Sykstyńskiej. Nastąpiło Te Deum, fale kadzidła, niezliczone salwy z muszkietów i armat; wieśniacy byli pijani ze szczęścia i pobożności. Taki dzień niweczy pracę stu numerów gazet jakobińskich.
Juljan był o kilka kroków od króla, który w istocie utonął w modlitwie. Był to człowiek średniego wzrostu, o rozumnem spojrzeniu, ubrany skromnie, prawie bez haftów. Na tym prostym stroju widniała niebieska wstęga wysokiego orderu. Natomiast panowie ze świty mieli ubranie tak zahaftowane złotem, że, jak mówił Juljan, nie było widać materji. Jeden z nich, jak się dowiedział w chwilę później, był to margrabia de la Mole. Na oko, wydał mu się dumny, nawet wzgardliwy.
— Margrabia nie byłby tak grzeczny jak ów śliczny biskupek, myślał. O tak, stan duchowny daje rozum i słodycz. Ale król przybył aby oglądać relikwje, a ja tu żadnej relikwji nie widzę. Gdzie może być św. Klemens?
Młody kleryk stojący obok objaśnił go, że czcigodna relikwja znajduje się na górze, w gorejącej kaplicy.
— Co to jest gorejąca kaplica? pomyślał Juljan.
Ale nie chciał pytać i patrzał ze zdwojoną uwagą.
W razie odwiedzin panującego, etykieta nie pozwala, aby kanonicy towarzyszyli biskupowi. Ale, ruszając w pochód do gorejącej kaplicy, biskup skinął na księdza Chélan; Juljan ośmielił się iść za nim.
Przebywszy długie schody, dotarli do małych ale wspaniale wyzłoconych drzwiczek; wyglądały na to, że przepych ich datuje ledwie z wczoraj. Przed drzwiami klęczało dwadzieścia cztery dziewcząt, z najprzedniejszych rodzin w Verrières. Nim otworzono drzwi, biskup ukląkł wśród tych ładnych dziewczątek. Modlił się głośno, one zaś nie mogły dość napodziwiać jego pięknych koronek, jego wdzięku, jego młodej i słodkiej twarzy. Widok ten oszołomił do reszty naszego bohatera; w tej chwili byłby się bił za inkwizycję, i to szczerze. Naraz otworzyły się drzwi. Kapliczka ukazała się zalana światłem. Na ołtarzu płonęło przeszło tysiąc świec w ośmiu szeregach, oddzielonych bukietami. Słodki zapach najczystszego kadzidła wychodził kłębami z sanktuarjum. Kaplica, wyzłocona świeżo, była mała ale bardzo wysoka. Juljan zauważył na ołtarzu świece mające przeszło piętnaście stóp. Dziewczęta nie mogły wstrzymać okrzyku podziwu. Do przedsionka wpuszczono tylko dwadzieścia cztery dziewcząt, dwóch proboszczów i Juljana.
Niebawem wszedł król, samotrzeć z panem de la Mole i wielkim ochmistrzem. Nawet straż została zewnątrz, na klęczkach, prezentując broń. Wówczas dopiero Juljan, przylepiony do złoconych drzwi, ujrzał, ponad obnażone ramię młodej panny, śliczny posążek św. Klemensa. Był ukryty pod ołtarzem, w stroju młodego rzymskiego żołnierza: na szyi miał szeroką krwawą ranę. Artysta przeszedł tu sam siebie. Gasnące, ale pełne wdzięku oczy były przymknięte. Lekki puszek zdobił czarujące usta, które, wpół-otwarte jeszcze, zdawały się modlić. Na ten widok, młoda panna klęcząca obok zalała się gorącemi łzami; jedna łza padła na rękę Juljana.
Po chwili modłów, wśród najgłębszej ciszy, zmąconej jedynie odległym dźwiękiem dzwonów w sąsiednich wsiach na dziesięć mil wkoło, biskup poprosił króla, aby mu wolno było przemówić. Niedługą, bardzo wzruszającą mówkę zakończył słowami prostemi ale sprawiającemi tem niezawodniejsze wrażenie.
— Nie zapominajcie nigdy, młode chrześcijanki, żeście widziały jednego z największych królów świata na kolanach przed sługami wszechmocnego i straszliwego Boga. Owi słudzy, słabi, prześladowani, mordowani na ziemi, jak to widzicie z krwawiącej jeszcze rany św. Klemensa, święcą tryumf w niebie. Nieprawdaż, młode chrześcijanki, zapamiętacie na zawsze ten dzień, będziecie nienawidziły bezbożników? Zawsze będziecie wierne temu wielkiemu, straszliwemu, ale tak dobremu Bogu.
Z temi słowy biskup podniósł się z powagą.
— Przyrzekacie? rzekł wyciągając natchnionym gestem ramię.
— Przyrzekamy, odparły dziewczęta zalewając się łzami.
— W imię straszliwego Boga, przyjmuję wasze przyrzeczenie! dodał biskup grzmiącym głosem. Ceremonja skończyła się.
Sam król płakał. Dopiero w długi czas później, Juljan ochłonął na tyle, aby spytać, gdzie znajdują się kości świętego, przysłane z Rzymu Filipowi drugiemu, księciu Burgundji. Pouczono go, że są ukryte w ślicznej woskowej figurze.
J. K. Mość raczyła pozwolić panienkom, które towarzyszyły Jej do kaplicy, aby nosiły czerwoną wstążkę z wyhaftowanym napisem: Nienawiść bezbożnikom, wiekuista adoracja.
Pan de la Mole kazał rozdać między wieśniaków dziesięć tysięcy butelek wina. Wieczorem, w Verrières, liberałowie iluminowali okna sto razy wspanialej niż rojaliści. Przed odjazdem, król złożył wizytę panu de Moirod.



XIX. MYŚL RODZI CIERPIENIE.

Pocieszność codziennych wydarzeń zasłania wam wprawdzie niedole namiętności.
Barnave.

Przywracając do dawnego porządku meble w pokoju który zajmował pan de la Mole, Juljan znalazł ćwiartkę grubego papieru, złożoną we czworo. Wyczytał na pierwszej stronicy u dołu:

Do J. E. margrabiego de la Mole, para Francji, kawalera orderów, etc., etc.

Było to podanie, wypisane niewprawnem pismem kucharki.
„Jaśnie Wielmożny Panie Margrabio!
„Całe życie byłem wiemy zasadom religji. Przebyłem bombardowanie Lyonu, w czasie oblężenia, w roku haniebnej pamięci 1793. Przyjmuję komunję, bywam co niedzielę na mszy w parafjalnym kościele. Nigdy nie poniechałem wielkanocnej spowiedzi; nawet w ohydnej pamięci roku 1793. Kucharka moja (przed rewolucją miałem liczną służbę!) pości co piątek. Cieszę się w Verrières powszechnym i, mogę powiedzieć, zasłużonym szacunkiem. Na procesji idę pod baldachimem obok księdza proboszcza i pana mera. W wielkie uroczystości niosę grubą świecę, zakupioną z własnych funduszów. Świadectwa na to wszystko znajdują się w Paryżu w ministerjum finansów. Upraszam J. W. pana margrabiego o powierzenie mi kantoru loterji w Verrières, który niebawem zawakuje w ten czy inny sposób, ile że dzierżawca jego jest chory, przytem głosuje nielojalnie podczas wyborów, etc.

De Cholin“.

Na marginesie dopisek pana de Moirod:
„Miałem zaszczyt przemówić wczoraj w przedmiocie niniejszej prośby, etc.“
— Tak więc, nawet ten głupiec de Cholin wskazuje mi drogę po której należy iść, rzekł do siebie Juljan.
W tydzień po przyjeździe króla, wśród niezliczonych kłamstw, wniosków, pociesznych dyskusji, których przedmiotem byli kolejno król, biskup, margrabia de la Mole, dziesięć tysięcy butelek wina, katastrofa pana de Moirod, który w nadziei orderu przesiedział w domu cały miesiąc po wypadku, najdłużej była komentowana niewłaściwa obecność Juljana Sorel, syna cieśli, w gwardji honorowej.
Trzeba było posłuchać na ten temat zbogaconych fabrykantów, którzy od rana do wieczora aż chrypli w kawiarni rozprawiając o równości! To owa wyniosła dama, pani de Rênal, była sprawczynią tej ohydy. A powód? Ładne oczy i świeży buziak młodego kleryka dopowiadały reszty.
Wkrótce po powrocie do Vergy, najmłodszy z chłopców, Stanisław, dostał gorączki. Panią de Rênal ogarnęły straszliwe zgryzoty sumienia. Pierwszy raz zaczęła się zastanawiać nad swą miłością i wyrzucać ją sobie; zrozumiała, jakby cudem, ogrom występku do jakiego dała się pociągnąć. Mimo że z natury religijna, do tej chwili nie pomyślała czem jest jej zbrodnia w obliczu Boga.
Niegdyś, w Sacré-Coeur, kochała Boga z całą namiętnością; teraz drżała przed nim w ten sam sposób. Walki rozdzierające jej duszę były tem straszliwsze, iż umykały się zupełnie działaniu rozumu. Juljan przekonał się, że najlżejsze rozumowanie drażni ją miast uspakajać: widziała w niem podszept djabelski. Ponieważ i Juljan kochał małego Stasia, lepiej rozumieli się rozmawiając o jego chorobie. Niebawem przybrała ona poważny charakter. Wówczas, nieustanne wyrzuty odjęły pani de Rênal wręcz możność snu; zacięła się w jakiemś upartem milczeniu; gdyby otwarła usta, to poto aby wyznać swą zbrodnię przed Bogiem i ludźmi.
— Zaklinam cię, powtarzał Juljan gdy zostali sami, nie mów do nikogo; niech ja sam będę powiernikiem twych cierpień. Jeśli mnie kochasz jeszcze, milcz; twoje słowa nie zmniejszą gorączki biednego Stasia.
Ale perswazje zostawały bez skutku; pani de Rênal mówiła sobie, że, aby uśmierzyć gniew zazdrosnego Boga, trzeba jej znienawidzić Juljana albo też być przygotowaną na śmierć syna. Czuła, że nie może znienawidzić kochanka i dlatego była tak nieszczęśliwa.
— Uchodź odemnie, rzekła jednego dnia, na miłość boską, opuść ten dom: to twoja obecność zabija mego syna. Bóg mnie karze, dodała ciszej; on jest sprawiedliwy, korzę się przed jego sprawiedliwością: zbrodnia moja jest straszna, i ja żyłam w niej bez wyrzutów! To pierwszy znak że Bóg mnie opuścił: mam być podwójnie ukarana.
Juljan był głęboko wzruszony; nie mógł w tem widzieć obłudy ani przesady. — Ona myśli, że zabija syna kochając mnie, a jednak, nieszczęśliwa, kocha mnie więcej niż syna. Niema wątpliwości, zgryzota ją zabija; oto zaprawdę wielkie uczucie. Jakim cudem zdołałem natchnąć taką miłość, ja biedny, bez wychowania, nieokrzesany, czasem tak gminny, tak brutalny?
Jednego dnia, z chłopcem było bardzo źle. Około drugiej w nocy, pan de Rênal zaszedł go odwiedzić. Dziecko trawione gorączką, było bardzo czerwone i nie poznało ojca. Naraz, pani de Rênal rzuciła się do stóp męża: Juljan uczuł, że wyzna wszystko i zgubi się na zawsze.
Szczęściem, wybuch ten zniecierpliwił pana de Rênal.
— Dobranoc, dobranoc, rzekł odchodząc.
— Nie, słuchaj mnie, wykrzyknęła klęcząc i siląc się go zatrzymać. Dowiedz się całej prawdy. To ja zabijam syna. Dałam mu życie i odbieram mu je. Niebo mnie karze; w oczach Boga winna jestem mordu. Muszę się zgubić, upokorzyć siebie samą, może ta ofiara ułagodzi Stwórcę.
Gdyby pan de Rênal miał trochę lotniejszą wyobraźnię, domyśliłby się wszystkiego.
— Romantyczne baśnie! zawołał, usuwając żonę, która siliła się objąć jego kolana. Romantyczne baśnie! Juljanie, każ pan zawołać doktora o świcie.
I poszedł spać. Pani de Rênal osunęła się wpół-zemdlona, odpychając konwulsyjnym ruchem Juljana, który chciał jej przyjść z pomocą.
Juljan zdumiał się.
— Więc to jest wiarołomstwo! rzekł do siebie. Byłoby możliwe, aby ci księża, tacy szalbierze... mieli słuszność? Oni, którzy popełniają tyle grzechów, czyżby posiadali przywilej prawdziwej teorji grzechu? Dziwna rzecz!...
Upłynęło dwadzieścia minut jak pan de Rênal odszedł; Juljan patrzał na ukochaną kobietę, klęczącą z głową wspartą o łóżeczko, martwą, prawie bezprzytomną.
— Oto kobieta o niepospolitej duszy znalazła się w otchłani nieszczęścia, dlatego że mnie poznała, myślał. Godziny mkną szybko. Co mogę dla niej uczynić? Trzeba się zdobyć na coś. Nie chodzi tu już o mnie. Co mi ludzie i ich płaskie błazeństwa! Co mogę zrobić dla niej?... Opuścić ją? Zostawiłbym ją na pastwę najstraszliwszej boleści. Mąż, ten bezduszny bałwan, raczej zaszkodziłby jej niż pomógł. Brutal, zrani ją jakiem twardem słowem, kobieta może popaść w szaleństwo, rzuci się z okna. Jeśli ją opuszczę, jeśli przestanę czuwać nad nią, wyzna wszystko. I kto wie, mimo spadku jaki mu żona wniesie, ten człowiek byłby zdolny zrobić skandal. Gotowa wszystko powiedzieć, wielki Boże! temu drabowi Maslon, który, pod pozorem choroby sześcioletniego dziecka, nie rusza się z tego domu, i nie bez intencji! Ona, w swoim bólu i lęku przed Bogiem, zapomina wszystkiego co wie o człowieku, widzi jedynie kapłana.
— Idź stąd, rzekła nagle pani de Rênal otwierając oczy.
— Dałbym tysiąc razy życie aby ci pomóc, odparł Juljan: nigdy cię tyle nie kochałem, drogi aniele, lub raczej dopiero od tej chwili zaczynam cię ubóstwiać tak jak zasługujesz. Co ja pocznę, zdala od ciebie, i ze świadomością żeś nieszczęśliwa przezemnie! Ale nie mówmy o moich cierpieniach. Wyjadę, tak, ukochana moja. Ale, jeśli cię opuszczę, jeśli przestanę czuwać nad tobą, być wciąż między tobą a mężem, powiesz mu wszystko, zgubisz się. Pomyśl, on wygna cię haniebnie z domu; całe Verrières, Besançon będą mówić o tym skandalu. Zwalą na ciebie wszystko; nigdy w życiu nie podźwigniesz się z hańby...
— Chcę tego, wykrzyknęła wstając. Będę cierpiała, tem lepiej.
— Ale, przez taki okropny skandal, unieszczęśliwisz i jego!
— Ale upokorzę się sama, rzucę się w błoto; w ten sposób może ocalę dziecko. To poniżenie w oczach wszystkich, to może publiczna pokuta. O ile mnie nędznej wolno o tem sądzić, czyż to nie jest największe poświęcenie jakie mogę uczynić Bogu?... Może raczy przyjąć moje upokorzenie i wróci mi syna! Wskaż mi cięższą jaką ofiarę, a spełnię ją natychmiast.
— Pozwól mnie, abym się ukarał, jam także winien. Chcesz bym wstąpił do trapistów? Surowość tej reguły zdoła może przebłagać twego Boga?... Och, Boże, czemu nie mogę wziąć na siebie choroby Stasia!...
— Och, ty go kochasz, rzekła pani de Rênal, rzucając się w jego ramiona.
W tej samej chwili, odtrąciła go ze zgrozą.
— Wierzę ci, wierzę, mówiła, padłszy na nowo na kolana; o mój jedyny przyjacielu! czemu nie jesteś ojcem Stasia! Wówczas nie byłoby straszliwym grzechem kochać cię więcej niż twego syna.
— Pozwolisz mi bym został i abym odtąd kochał cię jak brat? To jedyna rozsądna pokuta; nią zdołamy przebłagać gniew Najwyższego.
— Ale ja, wykrzyknęła wstając, ujmując w dłonie głowę Juljana i przyciągając ją do siebie, ja, czy potrafię kochać cię jak brata? Czy jest w mej mocy kochać cię jak brata?
Juljan zalał się łzami.
— Będę cię słuchał, mówił u jej stóp; będę cię słuchał, cobądź rozkażesz; to jedno mi pozostało. Duch mój grzęźnie w ciemnościach; nie widzę drogi. Jeśli cię opuszczę, powiesz wszystko mężowi, zgubisz siebie i jego. Nigdy, po takiem ośmieszeniu, nie wybiorą go posłem. Jeśli zostanę, będziesz we mnie widziała przyczynę śmierci syna i umrzesz z boleści. Chcesz spróbować, jak podziała na ciebie mój wyjazd? Jeśli chcesz, skarzę się za naszą winę tygodniową rozłąką. Spędzę ten czas gdzie każesz, w klasztorze naprzykład: ale przysięgnij, że, w czasie mej nieobecności, nic nie wyznasz mężowi. Pomyśl, że nie będę mógł wrócić, jeżeli powiesz...
Przyrzekła; Juljan opuścił dom, ale, po dwóch dniach, wezwała go z powrotem.
— Niepodobna mi bez ciebie dotrzymać przysięgi. Powiem wszystko mężowi, jeśli ciebie nie będzie wciąż tutaj, aby mi wzrokiem nakazywać milczenie. Każda godzina tego strasznego życia trwa dla mnie całą dobę.
Wreszcie, niebo ulitowało się nad nieszczęsną matką; Stasiowi przestało grozić niebezpieczeństwo. Ale stało się; pani de Rênal objęła myślą rozmiar występku, nie mogła już odzyskać równowagi. Wyrzuty zostały i stały się tem, czem musiały być w tak prostem sercu. Życie było dla niej niebem i piekłem: piekłem, kiedy nie widziała Juljana, niebem kiedy był u jej nóg. — Nie mam złudzeń, mówiła w chwilach upojenia, jestem przeklęta, przeklęta bez ratunku. Tyś młody, uległeś mym pokusom, niebo ci przebaczy; ale ja jestem stracona. Mam tego nieomylny znak, boję się; któżby się nie bał, widząc przed sobą piekło. Ale w głębi nie żałuję: popełniłabym na nowo swój błąd, gdyby to było możebne. Niech tylko niebo nie karze mnie na tym świecie i nie ściga w mych dzieciach, a będę miała więcej niż zasługuję. Ale ty bodaj, Juljanie, wołała kiedyindziej, czy jesteś szczęśliwy? czy uważasz że dosyć cię kocham?
Nieufność i drażliwość Juljana, który łaknął nad wszystko miłości heroicznej, nie ostały się wobec tak wielkiego, tak oczywistego i ciągłego poświęcenia. Ubóstwiał panią de Rênal. — Mimo że szlachcianka, a ja syn robotnika, kocha mnie... Nie jestem dla niej lokajem, podniesionym do funkcyj kochanka. Wyzbywszy się tej obawy, Juljan pogrążył się we wszystkie szaleństwa miłości, w jej śmiertelne niepokoje.
— Gdybym bodaj mogła ci dać szczęście przez ten krótki czas który mamy przed sobą! wołała, widząc że wątpi o jej miłości. Spieszmy się, jutro może już nie będę twoją. Jeśli niebo ugodzi mnie w dzieciach, próżno siliłabym się żyć, kochać cię, nie widzieć że to twoja zbrodnia je zabija. Nie przeżyłabym tego. Gdybym chciała nawet, nie mogłabym, oszalałabym. Och! gdybym mogła wziąć na siebie twój grzech, jak ty chciałeś tak szlachetnie wziąć gorączkę Stasia.
Ten wstrząs moralny zmienił charakter uczuć Juljana. Miłość jego nie była już tylko podziwem dla piękności, dumą posiadania. Szczęście ich wzbiło się o wiele wyżej; płomień, który ich pożerał, zyskał jeszcze na sile. Miewali chwile graniczące z szaleństwem. Ale nie odnaleźli już rozkosznej słodyczy, błogości bez chmurki, pogodnego szczęścia pierwszej opoki miłości, kiedy jedyną troską pani de Rênal było to że Juljan nie dość ją kocha. Szczęście ich miało niekiedy coś ze zbrodni.
W najsłodszych, najspokojniejszych na pozór chwilach, pani de Rênal wykrzykiwała nagle: — Och! wielki Boże! widzę piekło! — i ściskała konwulsyjnie rękę Juljana. — Cóż za straszliwe męki! ach, zasłużyłam na nie. Ściskała go, tuląc się doń jak bluszcz do muru.
Próżno silił się Juljan uspokoić tę oszalałą duszę. Brała go za rękę, okrywała pocałunkami. I znowu popadała w posępne majaki. Piekło, mówiła, piekło byłoby dla mnie dobrodziejstwem; miałabym jeszcze na ziemi jakiś czas z nim przed sobą; ale piekło na tym świecie, śmierć dzieci... Jednak, za tę cenę, możeby mi odpuszczono zbrodnię... Och! wielki Boże, nie chcę łaski za tę cenę. Te biedne dzieci nie obraziły cię: to ja, ja sama jestem winna: kocham człowieka, który nie jest moim mężem!
Czasami następowały chwile pozornego spokoju. Pani de Rênal siliła się panować nad sobą; nie chciała zatruwać życia ukochanemu.
Wśród tych kolejnych przypływów miłości, zgryzoty i rozkoszy, dnie mijały z szybkością błyskawicy. Juljan stracił nałóg zastanawiania się.
Panna Eliza wybrała się, z powodu jakiegoś drobnego procesu, do Verrières. Spotkała pana Valenod, który miał Juljana mocno na wątrobie. Ona sama nienawidziła Juljana i często natrącała o nim dyrektorowi Przytułku.
— Zgubiłby mnie pan, gdybym powiedziała całą prawdę!... rzekła jednego dnia do pana Valenod. Gdzie chodzi o ważne rzeczy, tam państwo wszyscy trzymacie z sobą... Nie przebacza się biednym sługom, jeśli zdradzą pewne tajemnice...
Po tych zwykłych ceregielach które podrażniona ciekawość pana Valenod umiała skrócić, dygnitarz ten dowiedział się rzeczy nader dotkliwych dla swej miłości własnej.
Kobieta najdystygowańsza w okolicy, którą od sześciu lat otaczał takimi względami, i to, nieszczęściem, z wiedzą i na oczach całego świata; kobieta tak dumna, której lekceważenie przyprawiło go tyle razy o rumieniec, pasowała na swego kochanka czeladnika przebranego za preceptora. I — aby nic nie brakło upokorzeniu pana Valenod — pani de Rênal ubóstwia tego kochanka! Co więcej, dodawała służąca z westchnieniem, pan Juljan nie raczył nawet zabiegać się o to, nie porzucił wobec pani zwykłej swej obojętności.
Eliza zyskała pewność tego dopiero na wsi, przypuszcza jednak, że romans zaczął się o wiele dawniej. — Dlatego to z pewnością, dodawała z żalem, nie chciał swego czasu ożenić się ze mną. A ja, głupia, radziłam się pani de Rênal, prosiłam ją aby pomówiła z preceptorem!
Tego samego dnia, pan de Rênal otrzymał, wraz z dziennikami, długi anonimowy list, objaśniający go najszczegółowiej o wszystkiem co się dzieje w domu. Juljan spostrzegł, że, czytając ten list, skreślony na sinym papierze, pan de Rênal blednie i obrzuca go nienawistnem spojrzeniem. Przez cały wieczór mer nie zdołał ochłonąć; próżno Juljan starał się go rozchmurzyć, wypytując o genealogję pierwszych rodzin w okolicy.


XX. ANONIMY.

Do not give d’alliance,
Too much the rein, the strongest oaths are straw,
To the fire i’the blood.
Tempest.

Opuszczając salon koło północy, Juljan zdołał szepnąć kochance:
— Nie przychodź do mnie dziś w nocy, mąż podejrzewa nas; przysiągłbym że ten duży list, który czytał z tak chmurną miną, to anonim.
Szczęściem, Juljan zamykał się na klucz. Pani de Rênal powzięła szaloną myśl, że ta przestroga była jedynie pozorem dla uniknięcia schadzki. Straciła zupełnie głowę; o zwykłej porze, przyszła pod drzwi. Słysząc hałas w kurytarzu, Juljan zgasił natychmiast lampę. Ktoś silił się otworzyć drzwi: pani de Rênal, czy zazdrosny mąż?
Nazajutrz, bardzo wcześnie, kucharka, życzliwa Juljanowi, przyniosła mu książkę: na okładce widniało co następuje, skreślone po włosku: Guardate alla pagina 130.
Juljan zadrżał na widok tej nieostrożności, otworzył na wskazanej stronicy i znalazł przypięty szpilką list, pisany w pośpiechu, oblany łzami i pełen ortograficznych błędów. Zazwyczaj, pani de Rênal pisała bardzo poprawnie; wzruszony tym szczegółem, Juljan zapomniał nieco o jej strasznej nierozwadze.
„Nie chciałeś mnie wpuścić tej nocy? Bywają chwile, w których zdaje mi się że nie zdołam nigdy zajrzeć w głąb twej duszy. Spojrzenia twoje przerażają mnie. Boję się ciebie. Wielki Boże! Możeś ty mnie nigdy nie kochał? W takim razie, niech mąż dowie się o naszym stosunku, niech mnie zamknie w więzieniu, na wsi, zdala od dzieci. Może Bóg tak chce. Umrę rychło; ale ty będziesz potworem.
„Nie kochasz mnie? znużony jesteś mem szaleństwem, memi wyrzutami, ty, bezbożny? Chcesz mnie zgubić? dam ci łatwy sposób. Pokaż ten list w całem Verrières, albo raczej tylko panu Valenod. Powiedz mu że cię kocham; ale nie, nie wymawiaj takiego bluźnierstwa; powiedz mu że cię ubóstwiam, że życie zaczęło się dla mnie dopiero od dnia gdy cię ujrzałam; że, w najszaleńszych pragnieniach młodości, nie śniłam nawet o szczęściu jakie ci zawdzięczam; że poświęciłam ci życie, duszę. Wiesz, że poświęcam ci daleko więcej.
„Ale czy ten człowiek wie, co to poświęcenie? Powiedz mu, powiedz, aby go podrażnić, że ja gardzę ludzką złośliwością, że istnieje dla mnie na świecie jedno tylko nieszczęście; stracić serce jedynego człowieka, który mnie trzyma przy życiu. Cóż za szczęściem byłoby dla mnie stracić to życie, złożyć je w ofierze i nie drżeć już o dzieci.
„Bądź pewny, jedyny mój, jeśli był jaki anonim, pochodzi on od tego wstrętnego człowieka, który przez sześć lat prześladował mnie swoim grubym głosem, przechwałkami z jazdy konnej, swą głupią i nadętą zarozumiałością!
„Czy był jaki anonim? ty niedobry, o tem właśnie chciałam mówić z tobą; ale nie, dobrze zrobiłeś. Tuląc cię w ramionach, może ostatni raz, nie byłabym zdolna do chłodnego zastanowienia, na jakie zdobyłam się w samotności. Od tej chwili, szczęście nasze nie będzie już tak łatwe. Czy to będzie przykrość dla ciebie? Może; w dni, w których nie dostaniesz od pana Fouqué jakiej ciekawej książki. Zdobyłam się na poświęcenie; jutro, czy istnieje anonim czy nie, ja też powiem mężowi że otrzymałam anonim, i że trzeba natychmiast wynagrodzić cię hojnie, znaleźć przyzwoity pozór, i odesłać bezzwłocznie do rodziców.
„Ach, jedyny mój, rozstaniemy się na dwa tygodnie, miesiąc może! Och! wierzę, chcę wierzyć, że będziesz cierpiał tyle co ja. Ale to jedyny sposób, aby sparaliżować ów anonim; nie pierwszy-to jaki mąż otrzymał o mnie. Ach, dawniej śmiałam się z tego!
„Plan mój ma jeden tylko cel; przekonać męża, że list pochodzi od Valenoda; nie wątpię zresztą że tak jest w istocie. Skoro opuścisz dom, udaj się do Verrières; postaram się, aby i mąż wybrał się tam na jakie dwa tygodnie, by dowieść głupcom że nic nie zaszło między tobą a nim. Znalazłszy się w Verrières, nawiąż stosunki ze wszystkimi, nawet z liberałami; wiem że kobiety będą cię rozrywały.
„Nie szukaj zwady z Valenodem; ani nie myśl o żadnem obcinaniu uszu, jak się odgrażałeś kiedyś; owszem, bądź dlań najuprzejmieszy. Trzeba aby gadano w Verrières że masz wstąpić do Valenodów, lub do innego domu, jako preceptor“.
„Tego mąż nie zniesie. A gdyby nawet się z tem pogodził, będziesz mieszkał w Verrières, chłopcy moi, którzy cię tak kochają, będą cię odwiedzali od czasu do czasu. Boże wielki! czuję że bardziej kocham swoje dzieci, dlatego że one ciebie kochają. Co za męka! jak się to wszystko skończy?... Zmysły tracę... słowem, wiesz jak postępować; bądź miły, grzeczny, uprzejmy dla tych chamów, błagam cię na kolanach: w ich rękach będzie nasz los. Bądź przekonany, że w postępowaniu z tobą mąż nagnie się do tego co mu każe opinja publiczna.
Ty masz mi dostarczyć anonimu: uzbrój się w cierpliwość i nożyczki. Powykrawaj z książki słowa które ci nakreślę; naklej je potem na arkuszu sinego papieru który dołączam; mam go od pana Valenod. Bądź przygotowany na rewizję; spal resztę książki z której powycinasz słowa. Jeśli nie znajdziesz całych słów, miej cierpliwość złożyć je litera po literze. Aby ci umniejszyć trudu, ułożyłam list aż nazbyt krótki. Ach, jeśli mnie już nie kochasz — a obawiam się tego, — jakże długi wyda ci się mój własny.

ANONIM.

Pani!
Wszystkie twoje intryżki są znane; ale uprzedzono już osoby, które powołane są aby je poskromić. Przez resztkę przyjaźni dla pani, wzywam cię abyś zerwała z tym parobczakiem. Jeżeli zdobędziesz się na ten rozsądny krok, mąż pomyśli iż ostrzeżenie które otrzymał jest fałszem, i nikt nie wyprowadzi go z błędu. Pomnij, że mam twoją tajemnicę; drżyj, nieszczęśliwa; odtąd, będziesz tak tańczyć jak ja ci zagram.
„Skoro skończysz naklejać ten list (czy poznajesz styl dyrektora?) wyjdź z domu, postaram się spotkać z tobą.
„Udam się w stronę wsi i wrócę niby zmęczona: ach, i będę w istocie! Wielki Boże! na co ja się narażam, a wszystko tylko dlatego, że, jak ci się zdaje, ów list to był anonim! Wzruszona, oburzona, oddam mężowi ten list, wręczony mi rzekomo przez nieznajomego. Ty wybierz się z dziećmi do lasu i nie wracaj aż na obiad.
„Z wysokości skał, możesz dostrzec wieżę gołębnika. Jeśli sprawy obrócą się dobrze, wywieszę białą chustkę; w przeciwnymi razie, nie będzie nic.
„Czy serce twoje, niewdzięczny, nie znajdzie przed tą przechadzką sposobu powiedzenia mi że mnie kochasz? Cobądź się zdarzy, bądź pewien jednego: nie przeżyję ani o dzień naszej ostatecznej rozłąki. Och! zła matka ze mnie; ale te dwa słowa są dla mnie tylko czczym dźwiękiem, drogi Juljanie. Nie czuję ich, jedynie o tobie mogę myśleć w tej chwili, napisałam je jedynie abyś mnie nie potępiał. Teraz, kiedy za chwilę mogę cię stracić, pocóż udawać? Tak, choćby dusza moja miała ci się wydać ohydna, nie chcę kłamać przed człowiekiem którego ubóstwiam. Zawiele już oszukiwałam w życiu. Jeśli mnie już nie kochasz, przebaczam ci. Nie mam czasu odczytać listu. Nic to dla mnie opłacić życiem szczęsne dni spędzone w twych ramionach. Wiesz, że będę mnie kosztowały więcej“.


XXI. ROZMOWA Z PANEM.

Alas, our frailty is the cause, not we;
For such as we are made of, such we be.
Twelfth Night.

Z dziecinną przyjemnością Juljan składał przez godzinę wyrazy. Wychodząc z pokoju, spotkał chłopców oraz panią de Rênal; wzięła list z prostotą i spokojem, który go przeraził.
— Guma dosyć wyschła? spytała.
Czy to jest owa kobieta, którą wyrzuty doprowadzały do szaleństwa? pomyślał. Co ona zamyśla w tej chwili? Zbyt dumny był aby pytać; ale nigdy może nie wydała mu się tak urocza.
— Jeśli rzecz źle się obróci, dodała z tą samą zimną krwią, zabiorą mi wszystko. Niech pan ukryje ten skarbczyk w jakiej dziupli; będzie to może kiedyś moja jedyna ucieczka.
Wręczyła mu safjanowe pudełko, zawierające złoto i nieco brylantów.
— Idźcie teraz, rzekła.
Uściskała chłopców, najmłodszego dwa razy. Juljan stał nieruchomo. Pani de Rênal oddaliła się szybko, nie patrząc nań.
Od chwili otrzymania anonimu, pan de Rênal męczył się straszliwie.
Tak wzruszony nie był nawet przed pojedynkiem, którego omal nie miał w 1816; trzeba mu oddać sprawiedliwość, perspektywa kuli mniejby go uczyniła nieszczęśliwym. Oglądał list ze wszystkich stron. Czy to nie jest pismo kobiece, dumał; w takim razie, co za kobieta mogła to pisać? Przechodził myślą wszystkie znajome w Verrières, nie mogąc ustalić podejrzeń. Miałżeby ten list dyktować mężczyzna? ale kto? Taż sama niepewność: większość osób, które znał, zazdrościły mu, ba, nienawidziły go zapewne. — Trzeba się poradzić żony, rzekł sobie z przyzwyczajenia, podnosząc się z fotela, w który osunął się bezwładnie.
— Boże wielki! wykrzyknął uderzając się w czoło, toż przed nią zwłaszcza trzeba się mieć na baczności; ona jest moim wrogiem w tej chwili. Z rozdrażnienia, łzy stanęły mu w oczach.
Przez słuszną odpłatę za oschłość serca, która stanowi treść całej prowincjonalnej mądrości, dwaj ludzie, których w tej chwili pan de Rênal najwięcej się obawiał, byli jego najserdeczniejszymi przyjaciółmi.
— Prócz nich, mam może jeszcze z dziesięciu przyjaciół; i szacował w myśli stopień pociechy, jakiej mógłby się po nich spodziewać. — Wszystkim! wszystkim! powtarzał z wściekłością, moja okropna przygoda sprawi przyjemność. Szczęściem, czuł że to zazdrość, i nie bez racji. Prócz wspaniałego domu w mieście, uświetnionego świeżo noclegiem króla, miał ślicznie urządzony pałacyk w Vergy: biała fasada, zielone okiennice. Myśl o tych przepychach pocieszyła go na chwilę. Faktem jest, że pałac widać było na parę mil w około, ku wielkiemu pognębieniu wszystkich dworów wiejskich, czyli tak zwanych pałaców w sąsiedztwie, którym pozostawiono ich skromną, szarą barwę nadaną przez patynę czasu.
Pan de Rênal mógł liczyć na łzy i współczucie jednego tylko z przyjaciół, skarbnika parafji; ale ten tuman płakał nad wszystkiem. Druh ten był wszelako jedyną jego ucieczką.
— Czy może być ktoś nieszczęśliwszy odemnie? wykrzyknął wściekły. Cóż za osamotnienie! — Czy podobna, powtarzał ten człowiek, w istocie godzien pożałowania, czy podobna, abym w tej niedoli nie miał jednego przyjaciela, któregobym się mógł poradzić? zmysły tracę, czuję to! Ach! Falcoz! ach! Ducros! Były to nazwiska dwóch przyjaciół z dzieciństwa, których odstręczył butą swoją w roku 1814. Nie byli szlachtą, nie mógł tedy ścierpieć nadal poufałości w jakiej żył z nimi od dziecka.
Jeden z nich, Falcoz, rozumny i tęgi człowiek, kupiec papieru w Verrières, nabył drukarnię w stolicy departamentu i założył dziennik. Kongregacja postanowiła go zrujnować: zamknięto mu dziennik, odebrano koncesję. W tych ciężkich opałach, spróbował napisać do pana de Rênal, pierwszy raz od dziesięciu lat. Mer dał odpowiedź godną dawnego Rzymianina. „Gdyby pan minister uczynił mi ten zaszczyt i spytał o zdanie, odpowiedziałbym: Zniszcz bez litości wszystkie prowincjonalne drukarnie, stwórz monopol druku, jak istnieje monopol tytoniu“. Dziś, pan de Rênal przypomniał sobie ze zgrozą ten list do serdecznego przyjaciela, list który całe Verrières podziwiało w swoim czasie. Ktoby rzekł, iż, przy mojem stanowisku, majątku, orderach, pożałuję go kiedyś? W tych paroksyzmach gniewu, to na siebie, to na całe otoczenie, spędził okropną noc: ale, na szczęście, nie przyszło mu do głowy szpiegować żonę.
— Przywykłem do Ludwiki, powiadał sobie, zna wszystkie moje interesy; gdybym mógł się ożenić choćby jutro, nie potrafiłbym jej zastąpić. Zaczem, chętnie zwracał się ku myśli że żona jest niewinna; takie stanowisko nie zmuszało go do okazywania charakteru i wogóle było o wiele wygodniejsze: ileż to kobiet spotwarzono niewinnie!
Jakto! wykrzykiwał nagle znowu biegając gorączkowo po pokoju, mamż ścierpieć — jakgdybym był jakim chłystkiem, hołyszem! — aby ona się natrząsała ze mnie z kochankiem? Mam czekać, aż całe Verrières zacznie sobie opowiadać baśnie o mej ślepocie? Czegóż nie nagadano się o takim Charmier (był to mąż notorycznie oszukiwany przez żonę)? Skoro go wspomnieć, czyż uśmiech nie pojawia się na wszystkich wargach? Jest dobrym adwokatem, czy wspomni kto o jego wymowie? A, Charmier! powiadają, ten Charmier od Bernarda: tak go nazywają od nazwiska człowieka, który go okrył hańbą!
Dzięki niebu, mówił sobie pan de Rênal innym razem, nie mam córki: kara jaką wymierzę matce, nie zaszkodzi przyszłości mych dzieci. Mogę przydybać tego chłopaka z żoną i zabić ich oboje: w tym wypadku tragizm przygody uwolni mnie może od śmieszności. Ta myśl uśmiechnęła się panu de Rênal; rozważył ją we wszystkich szczegółach. — Kodeks jest za mną; w razie czego, kongregacja, przyjaciele zasiadający jako przysięgli wykręciliby mnie. Obejrzał ostry nóż myśliwski; ale wzdrygnął się na myśl o krwi.
Mogę oćwiczyć batami chłystka i wypędzić go: ale cóż za skandal w Verrières, w departamencie! Po zamknięciu dziennika Falcoza, kiedy naczelny redaktor wyszedł z więzienia, postarałem się go wysadzić z miejsca przynoszącego mu sześćset franków. Powiadają, że ten pismak ośmielił się znów wypłynąć w Besançon; może mnie opisać tak zręcznie iż niepodobna mi będzie go pozwać. Pozwać!... Bezczelnik na tysiąc sposobów da do zrozumienia, że mówił prawdę. Człowieka dobrze urodzonego, szanującego swoje stanowisko, nienawidzą wszyscy plebejusze. Wezmą mnie na języki te plugawe dzienniki paryskie; o mój Boże! cóż za ohyda! starożytne imię Rênalów w kałuży śmieszności. Gdybym gdzie wyjeżdżał, trzebaby mi zmienić nazwisko; jakto! rzucić to nazwisko, które stanowi mą chwałę i siłę. Cóż za otchłań!
Jeśli nie zabiję żony i wypędzę ją haniebnie, ma ciotkę w Besançon, która jej odda ciepłą ręką cały majątek. Pojedzie sobie do Paryża z Juljanem; dowie się o tem całe Verrières i znowuż wyjdę na durnia.
Nieszczęśliwy człowiek spostrzegł, po blednącem świetle lampy, że świta. Wyszedł do ogrodu odetchnąć nieco powietrzem. W tej chwili, prawie był zdecydowany nie robić skandalu, głównie dla tej przyczyny, że skandal napełniłby radością jego serdecznych przyjaciół.
Przechadzka uspokoiła go nieco. — Nie, wykrzyknął, nie mogę rozstać się z żoną, zanadto mi jest potrzebna. Wyobraził sobie ze zgrozą, czem byłby dom bez żony; miał, za całe krewieństwo, jedynie margrabinę de R., starą, głupią i złą.
Ta tak roztropna myśl błysła mu wprawdzie, ale wykonanie wymagało siły charakteru o wiele wyższej niż ta którą nieborak rozporządzał. — Jeśli zostanę z żoną, myślał, znam siebie: jednego dnia, skoro mnie czem podrażni, wypowiem jej wszystko. Ona jest dumna, poróżnimy się i to zanim odziedziczy po ciotce! Wówczas dopiero będą sobie kpić ze mnie! Żona kocha dzieci, wszystko z czasem przejdzie na nie, a ja będę pośmiewiskiem całego Verrières. Jakto, powiedzą, nie umiał się nawet zemścić! Czy nie lepiej poprzestać na podejrzeniach i nie dochodzić bliżej? Ale wówczas wiążę sobie ręce, i nie będę mógł jej w przyszłości nic wyrzucać.
W chwilę potem, zraniona próżność znowuż przychodziła do głosu. Pan de Rênal przypomniał sobie szczegółowo anegdoty cytowane w Kasynie albo w Kole szlacheckiem w Verrières, kiedy który z żartownisiów przerwał pulę aby się zabawić kosztem jakiego zdradzonego męża. Jakże mu się w tej chwili koncepty wydały okrutne!
— Boże! dlaezego ona nie umarła! byłbym wówczas bezpieczny od wszelkiej śmieszności. Czemuż nie jestem wdowcem! spędzałbym pół roku w Paryżu, w najlepszem towarzystwie... Po tej chwili rojeń o szczęsnem wdowieństwie, myśl jego wróciła do sposobów zdobycia prawdy. — A gdyby tak o północy, kiedy wszyscy się udadzą na spoczynek, rozsypać otręby pod drzwiami Juljana? nazajutrz, o świcie, zostałby odcisk kroków?
— Bzdurstwo! wykrzyknął nagle z wściekłością; szelma Eliza zauważy otręby, i w całym domu będą gadać że jestem zazdrosny.
W innej anegdocie opowiadanej w Kasynie, mąż stwierdził zdradę, umocowując, za pomocą odrobiny wosku, włos, który zamykał niby pieczęcią drzwi żony i kochanka.
Ten sposób wydał mu się stanowczo najlepszy; układał już w głowie jak się nim posłużyć, kiedy, na zakręcie alei, ujrzał tę żonę którą chciałby widzieć na marach.
Wracała ze wsi. Poszła wysłuchać mszy w kościele w Vergy. Tradycja bardzo niepewna w oczach krytycznego filozofa, ale wiarygodna dla pani de Rênal, utrzymuje, że kościółek ów był niegdyś kaplicą zamkową pana de Vergy. Wyobrażała sobie bezustanku, jak mąż, niby przypadkiem, zabija na polowaniu Juljana, a potem, wieczór, daje jej serce kochanka do zjedzenia.
— Los mój, rzekła sobie, zależy od jego pierwszego wrażenia. Po tym nieszczęsnym kwadransie, nie znajdę już może sposobności do rozmowy. To nie jest człowiek działający z rozwagi; potrafię tedy, przy pomocy mego słabego rozsądku, przewidzieć co on zrobi albo powie. On rozstrzygnie o naszym wspólnym losie; władza jest w jego ręku. Ale ten los spoczywa w mej zręczności, w zdolności pokierowania tym gwałtownikiem, który, zaślepiony gniewem, nie widzi nic koło siebie. Wielki Boże! trzeba mi sprytu, zimnej krwi, skąd ich wziąć?
Wchodząc do ogrodu i widząc zdala męża, odzyskała, jakby czarami, spokój. Włosy i ubiór w nieładzie świadczyły że spędził noc bezsennie.
Podała mu list rozpieczętowany ale złożony. Pan de Rênal, nie otwierając, spoglądał na żonę błędnemi oczami.
— Patrz, rzekła, oto ohyda, którą mi wręczył jakiś człowiek, niedaleko ogrodu rejenta. Utrzymywał że cię zna i że ci jest winien wdzięczność. Żądam od ciebie jednej rzeczy: abyś odesłał, i to bez zwłoki, tego pana Juljana do rodziców.
Pani de Rênal wyrzekła to zdanie z pośpiechem, za wcześnie nawet może, aby się uwolnić od straszliwej myśli że je ma powiedzieć.
Ogarnęła ją radość na widok radości jaką sprawiła mężowi, z uporczywego spojrzenia jakie w nią wlepiał, odgadła że domysł Juljana był prawdziwy. Zamiast się trapić prawdziwem nieszczęściem, myślała: Cóż za inteligencja! co za doskonałe odczucie, i to w młodym niedoświadczonym chłopcu! Do czegóż on dojdzie z czasem! Ach, wówczas, wśród swoich tryumfów, zapomni o mnie.
Ten przelotny akt uwielbienia dla ubóstwianego kochanka rozproszył do reszty jej pomieszanie. Czuła się dumna ze swego kroku. — Byłam godna Juljana, powtarzała sobie ze słodką i cichą rozkoszą.
Nie mówiąc ni słowa, z obawy aby się nie wiązać, pan de Rênal obejrzał ów drugi anonim, ułożony, jeżeli czytelnik sobie przypomina, z literek naklejonych na sinym papierze.
— Wszyscy drwią sobie ze mnie, pomyślał z uczuciem znużenia. Znów jakieś zniewagi, a wciąż z powodu żony!
Omal że jej nie rzucił w twarz najbrutalniejszych obelg; myśl o besansońskim spadku ledwie zdołała go wstrzymać. Potrzebując wywrzeć gniew na czemś, zgniótł papier i zaczął się przechadzać wielkiemi krokami. Po jakimś czasie wrócił do niej, już spokojniejszy.
— Trzeba się zdobyć na stanowczy krok i oddalić Juljana, rzekła; ostatecznie, to tylko syn robotnika. Załagodzisz go paru talarami; zresztą, to chłopak z głową, znajdzie bez trudu miejsce, naprzykład u pana Valenod albo u podprefekta. Nie stanie mu się tedy krzywda.
— Ot, gadasz jak głupia! wykrzyknął pan de Rênal straszliwym głosem; skądże zresztą spodziewać się rozumu po kobiecie? Nigdy nie zainteresujecie się niczem rozsądnem; skąd miałybyście coś wiedzieć? lenicie się, gnijecie, ożywiacie się jedynie wtedy gdy idzie o łapanie motyli!... Et, marne stworzenia, które, na nasze nieszczęście, trzeba nam cierpieć w domu!
Pani de Rênal dała mu się wygadać; gadał też jak najęty. Pozwoliła mu się wyburzyć.
— Mężu, rzekła wreszcie, mówię jak kobieta obrażona w swoim honorze, to znaczy w tem co ma najcenniejszego.
Przez cały czas przykrej rozmowy, od której zależała możliwość dalszego życia pod jednym dachem z Juljanem, pani de Rênal zachowała niezmąconą zimną krew. Szukała najlepszej drogi do opanowania ślepego gniewu męża. Była obojętna na wszystkie obelgi, nie słyszała ich: myślała o Juljanie. — Czy będzie ze mnie zadowolony?
— Ten chłopak, któregośmy obsypali względami, a nawet podarkami, może być niewinny, rzekła wreszcie; niemniej jednak jest przyczyną pierwszej zniewagi jaka mnie spotkała. Słuchaj: kiedy przeczytałam ten ohydny papier, postanowiłam sobie że albo on albo ja opuścimy ten dom.
— Chcesz wywołać skandal aby zniesławić mnie i siebie? Dostarczysz żeru plotkarzom w całem Verrières.
— To prawda, zazdroszczą ci rozumu, powodzenia, tak w życiu publicznem jak prywatnem... Dobrze więc! wpłynę na Juljana, aby cię poprosił o miesiąc urlopu: niech jedzie do tego drwala gdzieś w górach. Ot, godny przyjaciel parobczaka.
— Ani się waż, rzekł pan de Rênal dość spokojnie. Pierwsza rzecz, której żądam, to abyś z nim nie mówiła. Uniosłabyś się i poróżniłabyś mnie z nim: wiesz dobrze, jaki ten panicz jest drażliwy.
— Ten chłopak nie ma taktu, odparła pani de Rênal; może być uczony, ty się znasz na tem; ale w gruncie, to prosty chłop. Co do mnie, nigdy nie miałem o nim dobrego pojęcia, od czasu jak odrzucił rękę Elizy — prawdziwy los dla takiego chłystka! — i to pod pozorem, że ona czasami odwiedza pokryjomu pana Valenod.
— A! rzekł pan de Rênal podnosząc wysoko brwi, Juljan ci to mówił?
— Nie, nie wprost... mówił zawsze o swem powołaniu do stanu duchownego; ale wierzaj mi, pierwszem powołaniem tych hołyszów, to mieć pewny chleb. Dawał mi wszelako dość wyraźnie do zrozumienia, że te tajemne wizyty nie są mu obce.
— A ja, ja, nie wiedziałem o nich! wykrzyknął znowu pan de Rênal. Dzieją się u mnie w domu rzeczy o których nie wiem... Jakto? jest coś między Elizą a panem Valenod?
— Ech! to stara historja, mój drogi, rzekła śmiejąc się pani de Rênal; może nic tam nie było znów tak złego. To z tych czasów, kiedy twój przyjaciel Valenod nie byłby od tego, aby w Verrières myślano, że między nim a mną istnieje mały stosuneczek... och, bardzo platoniczny...
— Przychodziło mi to na myśl, wykrzyknął pan de Rênal uderzając się z wściekłością w czoło przy tem nowem odkryciu. I tyś mi nic nie mówiła?
— Miałamż różnić dwóch przyjaciół dla próżnostki kochanego dyrektora? Czy jest w towarzystwie choć jedna kobieta, do którejby nie napisał paru dwornych, nawet czułych liścików?
— Co! pisał do ciebie?
— On tak wiele pisuje...
— Pokaż mi te listy natychmiast, ja każę!... (Pan de Rênal urósł o sześć stóp).
— Niech Bóg broni, odparła łagodnie, niemal obojętnie, pokażę ci kiedyś, kiedy będziesz spokojniejszy.
— Natychmiast, do kroćset! wykrzyknął pan de Rênal pijany gniewem, a mimo to dziwnie szczęśliwy.
— Przysięgniesz mi, rzekła pani de Rênal bardzo poważnie, że nigdy się nie poróżnisz z dyrektorem z powodu tych listów?
— Poróżnię się czy nie, mogę mu odebrać Dom podrzutków, ciągnął z wściekłością; chcę mieć natychmiast te listy; gdzie są?
— W moim sekretarzyku; ale możesz być pewny, że nie dostaniesz klucza.
— Potrafię wyłamać zamek, rzekł biegnąc do pokoju żony.
Rozbił w istocie żelazną sztabą kosztowny mahoniowy sekretarzyk sprowadzony z Paryża, który nieraz wycierał połą surduta, kiedy spostrzegł na nim najmniejszą plamę.
Pani de Rênal przebiegła pędem sto dwadzieścia stopni wiodących na szczyt gołębnika i przywiązała białą chusteczkę do kraty. Nie posiadała się ze szczęścia. Ze łzami w oczach, spoglądała w stronę lesistej góry. — Z pod któregoś z tych rozłożystych buków, myślała, Juljan wygląda sygnału. Długo nadstawiała ucha, przeklinając monotonny głos polnych koników i ćwierkanie ptaków. Gdyby nie ten natrętny hałas, doleciałby tu może okrzyk radości od skał! Chciwe oko pani de Rênal pożerało ten zwał ciemnej i jednostajnej jak łąka zieloności, jaki tworzyły wierzchołki drzew. — Że jemu nie przyszło do głowy, myślała wzruszona, znaleźć jakiś sygnał dla wyrażenia że podziela nieszczęście! Zeszła z gołębnika dopiero wówczas, kiedy się zlękła, że mąż może jej szukać.
Zastała go wściekłym. Przebiegał ckliwe frazesy pana Valenod, nieprzywykłe do tego aby je ktoś czytał z takiem wzruszeniem. Korzystając z chwilowej pauzy między wykrzyknikami męża, pani de Rênal rzekła:
— Wracam wciąż do mojej myśli, trzeba aby Juljan znikł na jakiś czas z oczu. Mimo swej łaciny, to, ostatecznie, chłop, często nieokrzesany i bez taktu. Raz po raz, sądząc że się okaże grzeczny, pali mi strzeliste komplementy, których uczy się na pamięć z jakiegoś romansu...
— Nie czytuje romansów, wykrzyknął pan de Rênal; upewniłem się o tem. Czy sądzisz, że jestem ślepy, i że nie wiem, co się dzieje w domu?
— Zatem, jeżeli nigdzie nie wyczytał tych głupich komplementów, w takim razie sam je wymyśla, to jeszcze gorzej. Musiał odzywać się o mnie w tym tonie w Verrières... a, nie szukając tak daleko, dodała pani de Rênal z miną taką jakby robiła odkrycie, musiał tak mówić wobec Elizy, to znaczy jakgdyby wobec pana de Valenod.
— Ha! wykrzyknął pan de Rênal, waląc w stół z taką siłą że wszystko się zatrzęsło w pokoju, dzisiejszy anonim i listy Valenoda pisane są na jednakim papierze.
— Nareszcie!... pomyślała pani de Rênal; poczem, jakgdyby zmiażdżona tem odkryciem i nie mając siły dodać ani słowa, siadła na kanapie w głębi.
Bitwa była wygrana; zaledwie z wielkim trudem zdołała pani de Rênal wstrzymać męża od rozmówienia się ze sprawcą anonimu.
— Jak ty nie czujesz, że robić panu Valenod scenę bez dostatecznych dowodów byłoby szczytem niezręczności? Zazdroszczą ci; i czyja w tem wina? twoich zdolności: twoja roztropna administracja, budowy pełne smaku, posag jaki ci wniosłam, a zwłaszcza spadek którego się spodziewam po ciotce — spadek którego ludzie przeceniają rozmiary! — uczyniły z ciebie pierwszą osobistość w Verrières.
— Zapominasz o urodzeniu, rzekł pan de Rênal z lekkim uśmiechem.
— Należysz do najstarszej szlachty w okolicy, podjęła skwapliwie pani de Rênal; gdyby król miał wolną rękę i mógł sprawiedliwie nagradzać urodzenie, zasiadłbyś z pewnością w Izbie parów etc. I ty, zajmując taką pozycję, chcesz dostarczyć zawiści plotek? Wspomnieć panu Valenod o anonimie, znaczy obwieścić w całem Verrières, co mówię, w Besançon, w całej okolicy, że ten łyk, dopuszczony, niebacznie może, do poufałości z Rênalem zdołał go obrazić. Gdyby listy które znalazłeś dowodziły, że cię zdradziłam z panem Valenod, powinienbyś mnie zabić, zasługiwałabym na to tysiąc razy, ale i wówczas nie powinienbyś okazać gniewu. Pomyśl, że wszyscy w koło czekają tylko sposobności aby się pomścić za twą wyższość; pomyśl że, w 1816, przyczyniłeś się do pewnych aresztowań... Ten człowiek, który się schronił na dach...
— Ty nie masz dla mnie ani szacunku ani przyjaźni, wykrzyknął pan de Rênal z całą goryczą jaką rozbudziło w nim podobne wspomnienie. I nie zostałem parem!
— A ja myślę, odparła z uśmiechem pani de Rênal, że będę kiedyś bogatsza od ciebie, że jestem twoją żoną od dwunastu lat, i że, z tych wszystkich tytułów, powinnam mieć prawo głosu, zwłaszcza w dzisiejszej sprawie. Jeśli przekładasz nademnie takiego pana Juljana, dodała ze źle ukrywanem podrażnieniem, jestem gotowa wyjechać na całą zimę do ciotki.
Słowa te powiedziane były z akcentem bardzo szczęśliwym. Kryła się w nich stanowczość pod uprzejmą formą; przekonały pana de Rênal. Ale, jak typowy mieszkaniec prowincji, gadał jeszcze długo powtarzając w kółko argumenty. Żona pozwoliła mu się wygadać, gdyż w głosie jego wciąż jeszcze dźwięczał gniew. Wreszcie, dwie godziny bezużytecznego mielenia wyczerpały tego człowieka, który całą noc miotał się w paroksyzmach gniewu. Ustalił linję postępowania wobec pana Valenod, Juljana, nawet Elizy.
Parę razy, podczas tej długiej sceny, pani de Rênal żal się robiło tego nieboraka, z którym przeżyła zgodnie dwanaście lat. Ale prawdziwa namiętność jest samolubna. Przytem oczekiwała ciągle przyznania się męża do listu anonimowego jaki otrzymał w wilję, a zwierzenie to nie nadchodziło. Pani de Rênal nie czuła się bezpieczna, nie znając myśli nurtujących człowieka od którego zależał jej los. Na prowincji, mężowie są panami opinji. Mąż, który się skarży, ośmiesza się (rzecz z każdym dniem coraz mniej niebezpieczna we Francji!) ale żona, o ile mąż nie da jej pieniędzy, spada do rzędu wyrobnic za kilkadziesiąt groszy dziennie, a i to jeszcze dobre dusze wzdragają się dawać jej zarobek.
Odaliska w seraju może ze wszystkich sił kochać sułtana; jest wszechpotężny, ona zaś nie ma żadnej nadziei umknąć się zapomocą drobnych sztuczek jego władzy. Zemsta pana jest straszna, krwawa, ale rycerska, wspaniałomyślna; jeden cios kończy wszystko. W XIX wieku, mąż zabija żonę ciężarem wzgardy publicznej, zamyka jej drzwi salonów.
Skoro pani de Rênal znalazła się u siebie, obudziło się w niej tem żywiej poczucie niebezpieczeństwa: uderzył ją nieład w pokoju. Strzaskano zamki przy najładniejszych szkatułkach i puzderkach; podważono kilka desek w posadzce. — Byłby dla mnie bez litości! pomyślała. Zepsuć tak mozajkową posadzkę, którą tak lubił; kiedy które z dzieci stąpi na nią w wilgotnych trzewikach, on czerwieni się z gniewu! Zniszczona zupełnie.
Widok tego brutalstwa rozprószył ostatnie wyrzuty, jakie sobie czyniła z powodu swego zbyt łatwego zwycięstwa. Na chwilę przed dzwonem obiadowym, Juljan wrócił z dziećmi. Przy deserze, po odejściu służby, pani de Rênal rzekła doń sucho:
— Wspominał mi pan, że pragnąłbyś spędzić dwa tygodnie w Verrières: otóż, pan de Rênal godzi się udzielić panu urlopu. Może pan jechać, kiedy się panu podoba. Aby zaś chłopcy nie tracili czasu, codzień będzie pan otrzymywał ich wypracowania do przejrzenia.
— Tak, rzekł pan de Rênal cierpko, ale zwalniam pana nie dłużej niż na tydzień.
Juljan wyczytał w jego twarzy niepokój i udrękę.
— Nic jeszcze nie postanowił, rzekł do kochanki skoro na chwilę zostali sami w salonie.
Pani de Rênal opowiadała mu spiesznie co zdziałała w ciągu rana.
— Dziś w nocy bliższe szczegóły, dodała śmiejąc się.
O przewrotności kobieca! pomyślał Juljan. Co za przyjemność, co za instynkt pcha je ku temu aby nas oszukiwać?
— Mam wrażenie, że miłość oświeca cię i zaślepia równocześnie, rzekł z pewnym chłodem. Postępowanie twoje dzisiejsze jest cudowne; ale czy to rozsądnie chcieć widzieć się wieczór? Dom pełen jest wrogów: pomyśl o nienawiści jaką pała do mnie Eliza.
— Ta nienawiść bardzo jest podobna do gwałtownej obojętności, jaką ty pałasz do mnie.
— Nawet w razie obojętności, winien jestem ratować cię z niebezpieczeństwa, w jakie cię pogrążyłem. Jeżeli, przypadkowo, pan de Rênal weźmie na spytki Elizę, w dwóch słowach dowie się wszystkiego. Może się zaczaić koło mego pokoju, uzbrojony...
— Jakto! więc nawet odwagi...! rzekła pani de Rênal, w której zbudziła się dumna szlachcianka.
— Nie zniżę się nigdy do tego aby mówić o swojej odwadze, rzekł Juljan; to nikczemność. Niechaj świat sądzi z czynów. Ale, dodał ujmując ją za rękę, ty nie masz pojęcia, jaki jestem do ciebie przywiązany, i jakim szczęśliwy że mogę się pożegnać z tobą przed tem okrutnem rozstaniem.



XXII. METODY Z R. 1830.

Mowę dano człowiekowi dla ukrywania myśli.
O. Malagrida.

Ledwie przybywszy do Verrières, Juljan zaczął sobie wyrzucać swą niesprawiedliwość względem pani de Rênal. — Pogardzałbym nią jako słabem kobieciątkiem, gdyby, przez brak odwagi, zawiodła w scenie z mężem. Wywiązała się z niej jak skończony dyplomata, i oto ja staję po stronie pokonanego, który jest mym wrogiem. Ot, mieszczańskie sentymenty: próżność moja czuje się obrażona, ponieważ pan de Rênal jest mężczyzną! dostojna i liczna korporacja, do której mam zaszczyt należeć: ot, głupiec ze mnie.
Ksiądz Chélan, usunąwszy się z plebanji, nie przyjął gościny, jaką mu na wyprzódki ofiarowali najwybitniejsi liberałowie w miasteczku. Dwa pokoje, które wynajął, zawalone były książkami. Juljan, chcąc podnieść jeszcze powagę księdza w Verrières, wziął od ojca tuzin sosnowych desek i zaniósł je sam na grzbiecie przez całą główną ulicę. Pożyczył od dawnego kolegi narzędzi i rychło sporządził półki, na których pomieścił książki księdza Chélan.
— Myślałem że próżności świeckie zepsuły cię, rzekł starzec płacząc z radości. Czyn ten okupuje w zupełności dziecinne zachcenie owego błyszczącego munduru gwardzisty, który ci zrobił tylu nieprzyjaciół.
Pan de Rênal kazał Juljanowi zamieszkać u niego w domu. Nikt nie domyślał się tego co zaszło. Trzeciego dnia, w pokoju Juljana zjawił się, ni mniej ni więcej, jak tylko sam pan podprefekt. Ledwie po dwóch godzinach czczej gadaniny, jeremiad na temat niegodziwości ludzkiej, niesumienności w szafowaniu groszem publicznym, niebezpieczeństwach biednej Francji, etc., etc., wyjechał z istotnym celem wizyty. Już byli na schodach, biedny nawpół zdegradowany bakałarz odprowadzał z należnym szacunkiem przyszłego prefekta jakiegoś szczęśliwego departamentu, kiedy nagle dygnitarz zaczął się troszczyć o los Juljana, chwalić jego umiarkowanie, bezinteresowność, etc. Wreszcie, z ojcowskim gestem, zaproponował mu, aby opuścił pana de Rênal i przyjął miejsce u pewnego urzędnika, który ma dzieci do edukowania. Nauczyciel otrzymałby osiemset franków pensji, płatnych nie miesięcznie (to nie jest dystyngowane, dodał pan Maugiron) ale kwartalnie i zawsze z góry.
Z kolei zabrał głos Juljan, który, od półtorej godziny, czekał znudzony aż będzie się mógł odezwać. Odpowiedź jego była wzorowa, a zwłaszcza długa jak list pasterski; pozwalała się wszystkiego domyślać, a jednak nic nie mówiła jasno. Był tam i szacunek dla pana de Rênal, i cześć dla mieszkańców Verrières, i wdzięczność dla dostojnego podprefekta. Dygnitarz, zdumiony że trafił na większego jezuitę od siebie, próżno starał się zeń wydobyć coś określonego. Juljan, uszczęśliwiony tem ćwiczeniem, podjął na nowo swą odpowiedź w innych wyrazach. Nigdy wymowny minister, korzystający z końca posiedzenia kiedy większość Izby już drzemie, nie zawarł mniej treści w obfitszych słowach. Ledwie pan de Maugiron wyszedł, Juljan zaczął się śmiać jak szalony. Aby skorzystać ze swego jezuickiego rozpędu, napisał do pana de Rênal list na dziesięć stronic w którym zdawał mu sprawę ze wszystkiego, prosząc pokornie o radę. — Hultaj nie wymienił osoby czyniącej tę propozycję! myślał Juljan. To z pewnością Valenod, który wygnanie moje uważa za następstwo anonimu.
Wysławszy list, Juljan, rad niby myśliwiec, który o szóstej rano w piękny jesienny dzień sunie równiną obfitującą w zwierzynę, wyszedł aby się poradzić księdza Chélan. Ale, nim doszedł do proboszcza, niebo, jakgdyby gotując mu nowe rozkosze, skierowało na jego drogę pana Valenod. Juljan nie ukrywał mu swej dusznej rozterki: biedny chłopiec, jak on, powinien cały się oddać powołaniu które niebo tchnęło w jego serce; ale powołanie, to jeszcze nie wszystko na tym padole. Aby pracować w winnicy pańskiej i stać się godny światłych współpracowników, trzeba nauki: trzeba przebyć seminarjum w Besançon. Te dwuletnie studja są bardzo kosztowne; trzebaby robić oszczędności, o co łatwiej przy ośmiuset frankach płatnych kwartalnie, niż przy sześciuset które się przejada z miesiąca na miesiąc. Z drugiej strony, niebo, powierzając mu młodych de Rênal, a zwłaszcza rodząc w nim osobliwe do nich przywiązanie, czyż nie wskazuje mu, że nie powinien szukać innej drogi?...
Juljan doszedł do takiej doskonałości w tym rodzaju wymowy, która zastąpiła energję Cesarstwa, że w końcu znudził go dźwięk własnego głosu.
Wróciwszy do domu, zastał lokaja pana Valenod, w pełnej liberji: szukał go po całem mieście, z listem zapraszającym na obiad.
Juljan nigdy nie był w domu tego człowieka; jeszcze kilka dni wprzódy, łamał sobie głowę nad tem jakby mu wygrzmocić skórę, nie narażając się na znajomość z policją poprawczą. Mimo że obiad był o pierwszej, Juljan uważał że lepiej wyrazi swój szacunek zjawiając się już o wpół do pierwszej w gabinecie pana dyrektora. Zastał go w całym blasku dostojeństwa, wśród mnóstwa tek i papierów. Wielkie czarne bokobrody, bujne włosy, grecka czapeczka nieco na bakier, olbrzymia fajka, haftowane pantofle, grube złote łańcuszki krzyżujące się na piersi, cały ten przepych prowincjonalnego finansisty, który się ma za zjadacza serc, nie olśniły Juljana: tem goręcej myślał o kijach, które mu w duchu ślubował.
Poprosił o ten zaszczyt, aby go przedstawiono pani Valenod; kończyła tualetę i nie mogła go przyjąć. Wzamian za to, miał przyjemność asystować tualecie dyrektora. Następnie przeszli do pani Valenod, która ze łzami w oczach przedstawiła Juljanowi dzieci. Dama ta, jedna z najznaczniejszych w Verrières, miała dużą, męską twarz, silnie na tę uroczystość ubarwioną rużem. Rozwinęła cały patos macierzyństwa.
Juljan myślał o pani de Rênal. Nie chciał dopuścić w sobie innych wspomnień prócz tych które się rodzą z kontrastu: ale i to wystarczyło aby go wprawić w roztkliwienie. Wygląd domu dyrektora spotęgował jeszcze to wrażenie. Oprowadzono go po pokojach. Wszystko było tam wspaniałe i nowe; wymieniano cenę każdego przedmiotu. Ale Juljan czuł w tem coś plugawego, coś co trąciło pieniądzem. Wszystko, aż do służby nawet, zdawało się nadrabiać miną, aby się obronić od wzgardy.
Poborca podatków, dyrektor podatków pośrednich, oficer żandarmerji i jeszcze paru urzędników przybyło z żonami. Oznajmiono obiad, Juljan, już bardzo nieswój, pomyślał że, za ścianą jadalni, znajdują się biedni więźniowie, że na ich porcjach oszczędzono może środki do nabycia tego całego niesmacznego zbytku, którym go chciano olśnić.
— Może oni są tam głodni w tej chwili? myślał: gardło mu się ściskało, nie mógł ani jeść, ani mówić. Gorzej jeszcze było za kwadrans; w oddali rozległy się dźwięki popularnej piosenki — trzeba przyznać, nieco plugawej — śpiewanej przez jednego z więźniów. Pan Valenod spojrzał na lokaja w szamerowanej liberji: sługus wyszedł, i niebawem śpiew ustał. Równocześnie, służący nalewał Juljanowi wino reńskie do zielonego kieliszka, przyczem pani Valenod uważała za stosowne objaśnić, że wino to kosztuje na miejscu po dziesięć franków butelka. Juljan, trzymając w ręku zielony kieliszek, zagadnął pana Valenod.
— Przestali śpiewać tę bezecną piosnkę?
— Tam do licha! myślę sobie, odparł dyrektor tryumfalnie, kazałem zamknąć gęby hołocie.
Odezwanie to dobiło Juljana: posiadł obejście ale nie posiadł jeszcze wnętrza swego stanu. Mimo nawyku obłudy, uczuł że duża łza spłynęła po jego twarzy: próbował ukryć ją za zielonym kieliszkiem, w żaden sposób jednak nie mógł przełknąć kropli reńskiego wina. Zabronił śpiewać! powtarzał sobie w duchu, o Boże, i ty to cierpisz!
Szczęściem, nikt nie zauważył tego niewłaściwego rozczulenia. Poborca zaintonował rojalistyczną piosenkę. Podczas hałaśliwego refrenu śpiewanego chórem, sumienie Juljana szeptało doń: Oto plugawa karjera jaka cię czeka, a osiągniesz ją jedynie pod tym warunkiem i w takiem towarzystwie! Dochrapiesz się może posady na dwadzieścia tysięcy, ale trzeba ci będzie, opychając się łakociami, zabronić śpiewać biednemu więźniowi; będziesz wyprawiał obiady za pieniądze odkradzione z jego nędznego jadła, a podczas twoich obiadów on będzie jeszcze dotkliwiej czuł swą nędzę. — O Napoleonie! jak słodko było, aa twoich czasów, piąć się ku fortunie wśród niebezpieczeństw! Ale pomnażać nikczemnie niedolę biedaków!...
Wyznaję, że słabość, jakiej dowód składa Juljan w tym monologu, daje mi o nim dość lichą opinję. Byłby godnym kolegą owych spiskowców w glansowanych rękawiczkach, którzy zamyślają zmienić postać wielkiego kraju, a nie chcą wziąć na sumienie najlżejszego draśnięcia.
W tej chwili przywołano gwałtownie Juljana do jego roli. Jeżeli go zaproszono na obiad w tak wytwornem towarzystwie, to nie poto aby dumał i nic nie robił.
Zbogacony fabrykant perkalików, członek-korespondent akademji w Besançon i w Uzes, zagadnął go z końca stołu, czy to prawda co mówią powszechnie o jego nadzwyczajnej znajomości Nowego Testamentu.
Zapanowało głębokie milczenie: łaciński tekst Nowego Testamentu znalazł się jakby cudem w rękach uczonego członka dwu akademij. Odczytano, na los szczęścia, urywek łacińskiego zdania. Juljan wyrecytował dalszy ciąg: pamięć go nie zawiodła; obecni zaś wyrazili podziw z całą hałaśliwością, jaka ogarnia zwykle towarzystwo pod koniec obiadu. Juljan powiódł okiem po rozpromienionych twarzach kobiet; niektóre były niebrzydkie. Zauważył zwłaszcza żonę poborcy, a zarazem amatora-śpiewaka.
— Wstyd mi, w istocie, tak długo mówić po łacinie przy paniach, rzekł spoglądając w jej stronę. Gdyby pan Rubigneau (ów członek dwu akademij) zechciał przeczytać pierwsze z brzegu zdanie, wówczas, zamiast recytować dalszy ciąg tekstu, spróbowałbym go naprędce przetłumaczyć.
Ta druga próba dopełniła jego chwały. Było tam kilku bogatych liberałów, ale zarazem ojców rodziny, marzących o stypendjach dla synów: co było przyczyną że ludzie ci nawrócili się raptownie podczas ostatniej misji. Mimo tego wysoce politycznego zwrotu, pan de Rênal nie dopuszczał ich do swego domu. Poczciwi ci ludzie, znający Juljana jedynie z reputacji i z konnego występu podczas wjazdu króla, oklaskiwali go najgłośniej.
— Kiedyż tym głupcom sprzykrzy się słuchać biblijnego stylu, z którego nie rozumieją ani słowa? myślał. Ale, przeciwnie, styl ten bawił ich swą niezwykłością: śmiali się. Juljan uczuł się znużony.
Z uderzeniem szóstej, wstał poważnie, tłumacząc, że musi się nauczyć rozdziału z nowej teologji Ligorja, aby go wydać nazajutrz księdzu Chélan. — Mojem zadaniem, dodał z wdziękiem, jest kolejno słuchać lekcyj i wydawać je samemu.
Przyjęto to śmiechem, zachwytem: oto dowcip na miarę Verrières. Gdy Juljan wstał, wszyscy podnieśli się mimowoli; taka jest władza ducha. Pani Valenod zatrzymała go jeszcze kwadrans; musiał przesłuchać dzieci z katechizmu; popełniały najpocieszniejsze omyłki, które on jeden zauważył. — Cóż za nieznajomość elementarnych zasad! myślał. Pożegnał się wreszcie, mniemając iż zdoła się wymknąć; ale trzeba mu było wycierpieć jeszcze bajkę Lafontaine’a.
— To autor wysoce niemoralny, rzekł Juljan do pani Valenod; w powiastce o Janie Chouart ośmiela się podawać w pośmiewisko rzeczy najgodniejsze szacunku. Najlepsi komentatorowie potępiają go surowo.
Przed odejściem, Juljan otrzymał kilka zaproszeń na obiad. — Ten młody człowiek przynosi chlubę miastu, wykrzyknęli oczarowani goście. Zaczęli nawet przebąkiwać o pensji z funduszów gminnych, dla studjów w Paryżu.
Podczas gdy ta niebaczna myśl zrodziła się w jadalni, Juljan chyżym krokiem wydostał się za bramę. — Och! kanalja! kanalja! wykrzyknął z cicha kilka razy z rzędu, z przyjemnością zaciągając się świeżem powietrzem.
Czuł się w tej chwili nawskroś arystokratą, on, którego tak długo ranił wzgardliwy uśmiech oraz protekcjonalna wyższość, przebijająca przez wszystkie uprzejmości w domu pana de Rênal. Mimowoli czuł olbrzymią różnicę. — Zapomnijmy nawet, mówił oddalając się, pieniądze skradzione biednym więźniom, którym zabrania się śpiewać! Czy kiedy panu de Rênal przyszłoby na myśl oznajmiać gościom cenę butelki którą im podaje? A ten Valenod, przy bezustannem wyliczaniu swoich posiadłości, nie może, o ile żona jest obecna, mówić o swoim domu, gruncie, inaczej niż twój dom, twój grunt.
Dama ta, widocznie tak tkliwa na rozkosze posiadania, zrobiła podczas obiadu straszliwą scenę służącemu który stłukł kieliszek z tuzina; służący zaś odpowiedział wysoce grubiańsko.
— Cóż za towarzystwo! myślał Juljan; gdyby mi nawet dali połowę tego co kradną, i tak nie chciałbym żyć z nimi. Wcześniej czy później zdradziłbym się nie mógłbym ukryć wzgardy jaką we mnie budzą.
Trzeba było wszelako, w myśl rozkazów pani de Rênal, przebyć kilka podobnych obiadów. Juljan wszedł w modę; przebaczono mu mundur gwardzisty, lub raczej nieopatrzność ta była przyczyną jego powodzenia. Niebawem, całe Verrières mówiło tylko o tem, kto zwycięży w zapasach o uczonego młodzieńca; pan de Rênal czy dyrektor więzienia. Te dwie osobistości, wraz z księdzem Maslon, stanowiły tryumwirat, który od szeregu lat tyranizował miasto. Zazdroszczono merowi, liberałowie mieli powody krzywić się na niego, ale ostatecznie był szlachcicem i zrodzonym do splendorów, gdy pan Valenod nie miał po ojcu ani sześciuset funtów renty. Trzeba było przejść, w stosunku do niego, drogę od współczucia jakie budził w młodości wiecznym zielonkawym kubraczkiem, do zazdrości towarzyszącej obecnie jego normandzkim koniom, złotym łańcuszkom, ubraniu z Paryża i całej świeżej pomyślności.
Wśród tego tak nowego dlań świata, Juljan zauważył jednego, zdaje się, zacnego człowieka: był to geometra, nazwiskiem Gros, który uchodził za jakobina. Juljan, nałożywszy sobie obowiązek ustawicznego fałszu wobec całego świata, musiał się mieć na ostrożności przed panem Gros.
Z Vergy otrzymywał pakiety wypracowań, oraz rady aby często odwiedzał ojca: poddawał się tej smutnej konieczności. Słowem, łatał wcale nieźle swą reputację, kiedy, pewnego ranka, ku jego zdumieniu, obudziły go dwie rączki zasłaniające mu oczy.
Była to pani de Rênal, która wybrała się do miasta, i która, wpadłszy pędem na schody, gdy dzieci zabawiały się z ulubionym królikiem, wślizgnęła się na chwilę przed niemi do pokoju Juljana. Była to chwila rozkoszna ale bardzo krótka: skoro dzieci przybyły z królikiem aby go pokazać nauczycielowi, pani de Rênal znikła. Juljan ucieszył się wszystkim, nawet królikowi. Miał uczucie że odnajduje swą rodzinę; czuł że kocha te dzieci, że miło mu gawędzić z niemi. Uderzyła go słodycz ich głosu, prostota i dystynkcja; potrzebował obmyć swą wyobraźnię ze wszystkich pospolitości, ze wszystkich szpetnych myśli, których atmosferą oddychał w Verrières. Była to wciąż obawa braku, wciąż zbytek i nędza szamocące się z sobą. Ludzie u których jadł obiad, czynili przy pieczystem zwierzenia upokarzające dla nich samych, a ohydne dla tego kto ich słuchał.
— Wy, szlachta, macie wszelkie prawo być dumni, mówił do pani de Rênal. I opowiadał jej wszystkie obiady które przecierpiał.
— Jesteś tedy w modzie! I śmiała się z całego serca na myśl o rużu, którym pani de Valenod uważała za obowiązek się zdobić, ilekroć oczekiwała Juljana. — Sądzę że ona ma na ciebie zamiary, dodała.
Śniadanie było rozkoszne. Obecność dzieci, krępująca na pozór, w rzeczywistości mnożyła jeszcze wspólne szczęście. Poczciwe dzieciaki nie wiedziały jak objawiać swą radość, że znów oglądają Juljana. Służba rozpowiedziała im oczywiście, że dają Juljanowi o dwieście franków więcej za to żeby hedukował małych Valenod.
Przy śniadaniu, Staś, jeszcze blady po chorobie, spytał nagle matki ile warte jest jego srebrne nakrycie i kubek.
— Dlaczego?
— Chcę je sprzedać i oddać pieniądze panu Juljanowi, żeby nie był dudkiem, jeśli zostanie u nas.
Juljan uściskał go ze łzami w oczach. Matka płakała, podczas gdy Juljan, biorąc Stasia na kolana, tłumaczył mu, że nie trzeba używać słowa dudek, które, w tem znaczeniu, jest wyrażeniem gminnem, godnem służby. Widząc że sprawia tem przyjemność pani de Rênal, starał się objaśnić zapomocą malowniczych przykładów i ku wielkiej zabawie dzieci, co znaczy być dudkiem.
— Rozumiem, rzekł Staś: to tak jak ten kruk, natyle głupi że upuścił kawał sera który pochwycił lis pochlebca.
Pani de Rênal, w upojeniu szczęścia, okrywała dzieci pocałunkami, czego nie mogła uczynić nie opierając się trochę o Juljana. W tej chwili, drzwi się otworzyły i wszedł pan de Rênal. Twarz jego, surowa i niezadowolona, tworzyła osobliwy kontrast z miłą radością spłoszoną jego przybyciem. Pani de Rênal zbladła; nie czuła się na siłach aby czemukolwiek przeczyć. Juljan zaczął bardzo głośno opowiadać merowi historyjkę o kubku srebrnym, który Staś chciał sprzedać. Pewien był, że opowiadanie to sprawi złe wrażenie. Pan de Rênal ściągnął ze zwyczaju brwi na samo wspomnienie o pieniądzach. Wzmianka o tym kruszcu, mówił, jest zawsze wstępem do jakiegoś zamachu na moją sakiewkę.
Ale tutaj chodziło o coś więcej niż o kwestję pieniężną; sytuacja komplikowała się nawrotem podejrzeń. Wyraz szczęścia ożywiający rodzinę w jego nieobecności, nie mógł korzystnie nastroić równie drażliwego jak próżnego człowieka. Gdy żona chwaliła dowcip i wdzięk, iż jakim Juljan wpaja dzieciom nowe pojęcia, mąż rzekł:
— Tak, tak, wiem, zohydza mnie w oczach dzieci; łatwo mu być dla nich sto razy milszym niż ja, który, ostatecznie, jestem ich panem. Wszystko, w naszej epoce, zmierza do tego aby zohydzić prawą władzę. Biedna Francja!
Pani de Rênal nie zastanawiała się nad odcieniami mężowskiego zachowania. Widziała możliwość spędzenia dwunastu godzin z Juljanem. Miała mnóstwo sprawunków; oświadczyła przytem, że chce jeść obiad w restauracji i, mimo przedłożeń męża, uparła się przy swojem. Dzieci, zachwycone samem słowem restauracja, z entuzjazmem poparły projekt.
Pan de Rênal zostawił żonę zaraz w pierwszym magazynie, sam zaś udał się z paru wizytami. Wrócił jeszcze markotniejszy; zyskał przeświadczenie, że całe miasto zajmuje się nim i Juljanem. Mimo to, nikt nie uchylił mu rąbka skandalicznych komentarzy krążących z ust do ust: to co mu powtórzono, odnosiło się jedynie do kwestji czy Juljan zostanie u niego z sześciuset frankami, czy też przyjmie ośmset u dyrektora.
Sam dyrektor, kiedy go pan de Rênal spotkał w towarzystwie, był bardzo oziębły. Postępowanie to było wcale zręczne; wogóle na prowincji roztrzepanie jest rzeczą dość rzadką: mało rzeczy się dzieje, wszystko zatem przetrawia się gruntownie.
Cechą natury pana Valenod były tupet i chamstwo. Od roku 1815, tryumfalna jego karjera spotęgowała te szacowne zalety. Panował, można powiedzieć, w Verrières pod berłem pana de Rênal; ale o wiele ruchliwszy, nie rumieniący się o nic, mieszający się do wszystkiego, biegający, piszący, rozprawiający bez przerwy, zapominający upokorzeń, wyzuty z godności osobistej, przeważył w końcu wpływ mera w oczach władzy duchownej. Valenod powiedział niejako miejskim łykom: Dajcie mi dwóch najgłupszych z pomiędzy was; urzędnikom: Wskażcie mi dwóch największych nieuków; lekarzom: Dostarczcie mi dwóch największych szarlatanów. Kiedy zgromadził w ten sposób najbezwstydniejszych z każdego zawodu, rzekł: Rządźmy razem.
Sposoby, w jakie poczynali sobie ci ludzie, raziły pana de Rênal. Gruboskórności Valenoda nie dotykało nic; nawet zarzuty łgarstwa, jakich ten filut, ksiądz Maslon nie szczędził mu publicznie.
Wśród tej pomyślności, Valenod czuł wszelako potrzebę ubezpieczenia się drobnemi sztuczkami przeciw tym wielkim prawdom, które czuł to dobrze — każdy miał prawo rzucić mu w oczy. Podwoił zwłaszcza swą czynność od czasu niepokojących odwiedzin pana Appert. Trzy razy jeździł do Besançon; pisał kilka listów każdą pocztą; inne znowuż wysyłał przez nieznanych osobników, którzy wsuwali się doń o zmierzchu. Źle może zrobił usuwając starego księdza Chélan; ten akt zemsty zyskał mu, w oczach paru dobrze urodzonych dewotek, opinję niedobrego człowieka. Pozatem, usługa ta podała go w zupełną zależność od wielkiego wikariusza de Frilair; otrzymywał też odeń szczególne zlecenia. W tym punkcie znajdowała się jego polityka, kiedy dał się skusić przyjemności napisania anonimowego listu. Na domiar kłopotów, żona oświadczyła mu, że chce mieć Juljana u siebie: próżnostka ta utkwiła jej ćwiekiem w głowie.
W tem położeniu, Valenod przewidywał stanowczą scenę ze swym dawnym sprzymierzeńcem, panem de Rênal. Słowne zniewagi były mu obojętne; ale mer mógł napisać do Besançon, a nawet do Paryża! Kuzyn jakiego ministra mógł spaść do Verrières i przejąć zarząd Przytułku. Valenod postanowił zbliżyć się do liberałów: dlatego to kilku z nich znalazło się na obiedzie na którym był Juljan. Poparliby go potężnie przeciw merowi: ale, wśród tego, mogły przyjść wybory: otóż, aż nadto było jasne, że jego posada i antyrządowy wynik wyborów byłyby nie do pogodzenia. Pani de Rênal, która doskonale przejrzała tę politykę, wyłożyła ją w krótkości Juljanowi, w drodze od jednego do drugiego sklepu. Niebawem, gawęda ta zawiodła ich do Alei Wierności, gdzie spędzili kilka godzin prawie tak przyjemnie jak w Vergy.
Przez ten czas Valenod starał się uchylić stanowczą rozprawę z dawnym zwierzchnikiem, traktując go z wyniosłą i obrażoną miną: system ten powiódł się, ale pomnożył jeszcze zły humor mera.
Nigdy próżność pasująca się ze sknerstwem nie wprawiły człowieka w stan przykrzejszy, niż ów, w jakim znajdował się pan de Rênal wchodząc do restauracji. Nigdy natomiast dzieci nie były weselsze i bardziej rozbawione. Kontrast ten podrażnił go tem więcej.
— Widzę, że jestem zbyteczny we własnej rodzinie, rzekł tonem, który chciał uczynić imponującym.
Za całą odpowiedź, żona wzięła go na bok i wyłożyła mu konieczność oddalenia Juljana. Kilka godzin szczęścia wróciło jej spokój nieodzowny do przeprowadzenia planu, który obmyślała od dwóch tygodni. Miary zgryzot biednego mera dopełniało to, że wiedział iż w mieście żartują sobie publicznie z jego sknerstwa. Valenod był szczodry jak złodziej: jakoż świetnie się popisał w czasie ostatnich kwest na Stowarzyszenie św. Józefa, Matki Boskiej, na Kongregację św. Sakramentu, etc. Między nazwiskami okolicznej szlachty, zręcznie zestawionemi na rejestrach wedle wysokości ofiar, nazwisko pana de Rênal nieraz zajmowało ostatnie miejsce. Napróżno powtarzał, że on nic nie zarabia. Duchowieństwo w tych rzeczach nie zna żartów.


XXIII. STRAPIENIA URZĘDNIKA.

Il piacere di alzar la testa tutto l’anno, è ben pagato da certi quarti d’ora che bisogna passar.
Casti.

Ale zostawmy tę małą figurę jej małym troskom; pocóż brał do domu człowieka, kiedy mu trzeba było duszy lokajskiej? Czemu nie umie dobierać sobie ludzi? Prawidłem XIX wieku jest, że, kiedy dostojna i można osobistość napotka człowieka, zabija go, skazuje na wygnanie, wtrąca do więzienia lub upokarza do tego stopnia, że tamten jak głupiec umiera z bólu. Tutaj, przypadkowo, nie człowiek z duszą jest tym który cierpi. Nieszczęściem miasteczek Francji, oraz rządów opartych na wyborach, jak Nowy York, jest to, że nie mogą zapomnieć o istnieniu ludzi z gatunku pana de Rênal. W dwudziestotysięcznem miasteczku tacy ludzie tworzą opinję, a opinja to straszna rzecz w konstytucyjnym kraju! Człowiek o duszy szlachetnej, wzniosłej, który byłby twoim przyjacielem, ale który mieszka o sto mil, sądzi o tobie na podstawie opinji twego miasteczka, złożonej z głupców, urodzonych szczęśliwie w szlachectwie, zamożności i zasadach! Biada temu, kto się wyróżnia.
Zaraz po obiedzie, rodzina odjechała do Vergy; ale już trzeciego dnia wszyscy znowu ściągnęli do Verrières.
Od pierwszej chwili po przyjeździe, Juljan spostrzegł, że pani de Rênal coś ukrywa. Przerywała rozmowę z mężem gdy on się zjawiał, zdawało się niemal że pragnie aby się oddalił. Juljan nie czekał aż mu to da ponownie do zrozumienia. Stał się zimny i powściągliwy; pani de Rênal spostrzegła to i nie szukała wyjaśnień.
— Czyżby mi już przeznaczała następcę? myślał Juljan. Przedwczoraj jeszcze była tak serdeczna! Ale to są podobno wielkie damy! To tak jak król: najuprzejmiejszy jest dla ministra, gdy ten, wróciwszy do domu, ma zastać dymisję.

Juljan zauważył, że w rozmowach, które urywały się za jego nadejściem, często była mowa o domu należącym do gminy, starym ale obszernym i wygodnym, na wprost kościoła, w najruchliwszym punkcie. Co może być wspólnego między tym domem a nowym kochankiem? myślał Juljan. W strapieniu swojem powtarzał sobie wierszyki Franciszka I-go, które zdały mu się nowe, ponieważ ledwie przed miesiącem nauczyła go ich pani de Rênal. I zapomocą iluż przysiąg, pieszczot starała się zadać kłam każdemu z tych słów:

Kobieta zmienną jest,
Szalony kto wierzy jej[24]...

Pan de Rênal wyjechał pocztą do Besançon. Podróż tę postanowiono w ciągu dwóch godzin: mer zdawał się stroskany. Za powrotem, rzucił na stół pakiet owinięty szarym papierem.
— Oto ta głupia sprawa! rzekł do żony.
W godzinę później, Juljan ujrzał, że afiszer zabiera pakiet; pospiesznie udał się za nim: „Dowiem się sekretu na najbliższym rogu“, pomyślał.
Czekał niecierpliwie za plecami afiszera, który mazał grubym pendzlem grzbiet afisza. Ledwie go przyklejono, ciekawe oczy Juljana wyczytały szczegółowe ogłoszenie najmu, w drodze publicznej licytacji, owego starego domu, który tak często powtarzał się w rozmowach państwa de Rênal. Wynik licytacji zapowiedziano na następny dzień, o drugiej, w sali gminnej, do zgaśnięcia trzeciej świecy.
Juljan zdumiał się; termin wydał mu się nieco krótki: w jaki sposób konkurenci dowiedzą się o sprawie? Pozatem, afisz, datowany o dwa tygodnie wcześniej, nie powiadał mu absolutnie nic, mimo że odczytał go od deski do deski na trzech rogach ulicy.
Poszedł obejrzeć dom do wynajęcia. Odźwierny, nie zauważywszy Juljana, szeptał tajemniczo do sąsiada.
— Et! szkoda zachodu! Ksiądz Maslon przyrzekł mu, że dostanie dom za trzysta franków; że zaś mer stawał okoniem, wielki wikarjusz wezwał go do biskupa.
Obecność Juljana była, zdaje się, nie w smak rozmawiającym: nie rzekli już ani słowa.
Juljan nie omieszkał zjawić się na licytacji. W dość ciemnej sali było pełno osób, wszyscy spoglądali na siebie z podełba. Oczy obecnych wlepione były w stół, gdzie Juljan zauważył na cynowej tacy trzy zapalone ogarki. Woźny krzyczał: trzysta franków, panowie!
— Trzysta franków! to niesłychane, rzekł ktoś półgłosem do sąsiada, tuż obok Juljana. Wart jest więcej niż ośmset: idę do tej sumy.
— Rzucasz się z motyką na słońce! Dużo zyskasz, że sobie ściągniesz na kark księdza Maslon, Valenoda, biskupa, tego piekielnego wikarjusza de Frilair i całą klikę?
— Trzysta dwadzieścia! krzyknął tamten.
— Ośle koronny! mruknął sąsiad. Patrz, właśnie tu stoi szpieg burmistrza.
Juljan obrócił się żywo aby zażądać porachunku za te słowa; ale tamci już nie zwracali nań uwagi; obojętność ich otrzeźwiła go. W tej chwili, ostatni ogarek zgasł: rozwlekły głos woźnego przysądził dom, na dziewięć lat, panu de Saint-Giraud, naczelnemu sekretarzowi prefektury w ***, za cenę trzystu trzydziestu franków rocznie.
Skoro tylko mer opuścił salę, zaczęły się komentarze: Ot, i wyskok Grogeota przyniósł gminie trzydzieści franków, mówił jeden. — Ale też Saint-Giraud odpłaci to Grogeotowi, odparł drugi.
— Cóż za łajdactwo! powiadał jakiś grubas tuż obok Juljana: dom, za który ja dałbym ośmset franków na swoją fabrykę, i jeszcze zrobiłbym interes.
— Ba! odparł młody fabrykant, liberał, alboż Saint-Giraud nienależy do kongregacji? Czyż jego czterej synowie nie pobierają stypendjów? Biedaczek! Gmina musi mu wypłacić pięćset franków nadwyżki do pensji, ot i wszystko.
— I powiedzieć, że mer nie mógł temu zapobiec! zauważył trzeci. Bo on jest wstecznik, przyznaję; ale przynajmniej nie kradnie.
— Nie kradnie? odparł drugi; nie, gdzieżby znowu! Wszystko to idzie do wspólnego worka, dzielą się z końcem roku. Ale patrzcie, patrzcie: ten smarkacz Sorel; chodźmy stąd.
Juljan wrócił mocno podrażniony; zastał panią de Rênal smutną.
— Wracasz z licytacji? spytała.
— Tak, pani, gdzie miałem zaszczyt uchodzić za szpiega pana mera.
— Radziłam mu żeby wyjechał!
W tej chwili ukazał się pan de Rênal, bardzo ponury. Obiad upłynął bez słowa. Pan de Rênal kazał Juljanowi wracać z dziećmi do Vergy; podróż była markotna. Pani de Rênal pocieszała męża.
— Powinieneś się już do tego przyzwyczaić, mój drogi.
Wieczorem, wszyscy siedzieli w milczeniu koło kominka; trzask płonącego buku stanowił jedyną rozrywkę. Była to jedna z owych chwil smutku, jakie się zdarzają w najbardziej kochających się rodzinach. Nagle, któryś z chłopców wykrzyknął radośnie:
— Dzwonek! dzwonek!
— Do kaduka! jeżeli to Saint-Giraud przychodzi mnie nękać jeszcze pod pozorem podziękowania, powiem mu parę słów prawdy; to już nadto. Valenod będzie miał jego wdzięczność, a ja się skompromitowałem. Co pocznę, jeśli te przeklęte dzienniki jakobińskie zaczną sobie gęby strzępić?
W tej chwili służący wprowadził przystojnego mężczyznę, z dużemi, czarnemi bokobrodami.
— Panie merze, jestem signor Geronimo. Oto list, jaki kawaler de Beauvaisis, sekretarz ambasady w Neapolu, dał mi do pana w dzień odjazdu; zaledwie dziewięć dni temu, dodał wesoło signor Geronimo, spoglądając na panią de Rênal. Signor de Beauvaisis, kuzyn pani a mój dobry przyjaciel, powiadał mi, że pani mówi po włosku.
Dobry humor Neapolitańczyka rozweselił ten smutny wieczór. Pani de Rênal zatrzymała gościa na kolacji, wprawiła w ruch cały dom, chciała, za wszelką cenę, dać zapomnieć Juljanowi miano szpiega, które dwa razy tego dnia doleciało jego uszu. Signor Geronimo był sławnym śpiewakiem, człowiekiem dystyngowanym a mimo to wesołym: dwa przymioty, które we Francji nie dadzą się dziś bezwarunkowo pogodzić. Po wieczerzy odśpiewał duecik z panią de Rênal. Opowiedział parę zabawnych historyjek. Około pierwszej, kiedy Juljan zaproponował chłopcom aby poszli spać, ani chcieli słyszeć o tem.
— Jeszcze tę historję, rzekł najstarszy.
— To moja własna, signorino, rzekł signor Geronimo; przed ośmiu laty, byłem, jak ty, młodzieńcem, uczniem konserwatorjum w Neapolu, to znaczy byłem w twoim wieku; ale nie miałem zaszczytu być synem dostojnego mera pięknego miasta Verrières.
Przy tych słowach, pan de Rênal westchnął i spojrzał na żonę.
— Signor Zingarelli, ciągnął młody śpiewak, przesadzając nieco akcent ku wielkiej radości dzieci, signor Zingarelli był nauczycielem bardzo surowym. Nie kochają go w konserwatorjum; ale chce aby postępować tak, jakby się go kochało. Wymykałem się jak tylko mogłem; zachodziłem do teatrzyku San Carlino, gdzie słuchałem boskiej muzyki; ale, o nieba! co począć aby zdobyć ośm su na bilet? Olbrzymia suma, rzekł patrząc na dzieci, a dzieci w śmiech. Signor Giovannone, dyrektor San Carlino, usłyszał jak śpiewam. Miałem szesnaście lat: Ten chłopiec, to skarb, rzekł.
— Chcesz abym cię, zaangażował? spytał.
— A ile mi pan da?
— Czterdzieści dukatów na miesiąc. Moi młodzi panowie, to znaczy sto sześćdziesiąt franków. Myślałem, że niebo mi się otwiera. — Ale co począć, rzekłem, aby ten srogi Zingarelli mnie wypuścił? — Lascia fare a me.
— Zostaw to mnie, wykrzyknął najstarszy chłopiec.
— Właśnie, mój młody panie. Signor Giovannone rzekł: Caro, najpierw kontrakcik. Podpisuję: daje mi trzy dukaty. Nigdy nie widziałem tyle pieniędzy. Następnie powiada mi co mam robić.
Nazajutrz, proszę o audjencję u straszliwego pana Zingarelli. Wpuszcza mnie stary służący.
— Czego chcesz, urwisie? rzekł Zingarelli.
Maestro, rzekłem, żałuję swoich błędów; nigdy już nie wymknę się przez sztachety i podwoję pilność.
— Gdybym się nie obawiał uszkodzić najpiękniejszy bas jaki w życiu słyszałem, zamknąłbym cię na dwa tygodnie o chlebie i wodzie, ladaco.
Maestro, rzekłem, będę wzorem całej szkoły, credete a me. Ale proszę o jedną łaskę: gdyby ktoś zażądał abym śpiewał poza szkołą, niech pan odmówi. Niech pan powie, błagam, że to niemożliwe.
— Kiż djabeł by się dopraszał o takiego nicponia jak ty? Czyż ja pozwolę kiedy, abyś ty opuścił konserwatorjum? Kpisz sobie ze mnie? Ruszaj precz! wykrzyknął celując mi nogą w z...., albo strzeż się suchego chleba i więzienia!
W godzinę potem, Giovannone zjawił się u dyrektora.
— Przychodzę z prośbą abyś mmie pan postawił na nogi, rzekł: daj mi Geronima. Niech zaśpiewa w moim teatrze, a w ciągu zimy złożę sobie posag dla córki.
— Co tobie się ubrdało z tym nicponiem! odparł Zingarelli. Nie chcę, nie pozwolę; zresztą, choćbym się nawet i zgodził, on sam nigdy nie zechce opuścić konserwatorjum; przysiągł mi.
— Jeżeli tylko o jego wolę chodzi, rzekł poważnie Giovannone, wydobywając kontrakt, carta canta! oto jego podpis.
Zingarelli, wściekły, dzwoni: „Wypędzić mi Geronima z konserwatorjum!“ krzyczy pieniąc się. Wypędzono mnie tedy, śmiałem się jak szalony. Tego wieczora śpiewałem arję del Moltiplico. Poliszynel chce się żenić, liczy na palcach sprzęty jakie mu będą potrzebne i co chwila plącze się w rachunku...
— Och, niech pan zaśpiewa tę arję, rzekła pani de Rênal.
Geronimo zaśpiewał, wszyscy uśmiali się do łez. Signor Geronimo udał się na spoczynek aż o drugiej, zostawiając całą rodzinę w zachwycie nad jego dobrem ułożeniem, grzecznością i humorem.
Nazajutrz, oboje państwo de Rênal wręczyli mu polecające listy do osób na dworze.
— Zatem, wszędzie fałsz, myślał Juljan. Ten signor Geronimo jedzie do Londynu z sześćdziesięcioma tysiącami franków płacy. Gdyby nie spryt dyrektora San Carlino, boski jego głos zalśniłby w świecie może o dziesięć lat później... Na honor, wolałbym być Geronimem niż Rênalem. Nie zażywa tylu honorów w społeczeństwie, ale też nie musi urządzać takich licytacyj jak dzisiejsza i pędzi wesołe życie.
Jedna rzecz dziwiła Juljana: samotne tygodnie spędzone w Verrières, w domu pana de Rênal, były dlań epoką szczęścia. Niesmak i przygnębienie znajdował jedynie na obiadach na jakie go zapraszano: w tym samotnym domu mógł czytać, pisać, dumać bez przeszkody! Świetnych jego rojeń nie przerywała co chwilę okrutna konieczność, nie musiał śledzić poruszeń niskich dusz, i to jeszcze poto aby je oszukiwać przy pomocy obłudnych słów i uczynków.
Byłożby szczęście tak łatwe do osiągnięcia!... Życie takie kosztuje tak niewiele; mogę, do wyboru, ożenić się z Elizą, lub zostać wspólnikiem Fouquégo... Tak: podróżny, który się wdrapał na stromą górę, siada na szczycie i znajduje rozkosz w tem aby spocząć. Ale czy byłby szczęśliwy, gdyby mu kazano spoczywać ciągle?
Pani de Rênal zaszła na krawędź niebezpiecznych myśli. Mimo postanowień, zdradziła Juljanowi tajemnicę licytacji. Zapomnę tedy dla niego o wszystkich przysięgach! myślała.
Poświęciłaby, bez wahania, życie dla ocalenia męża, gdyby był w niebezpieczeństwie. Była z tych szlachetnych i romantycznych natur, dla których widzieć możliwość wzniosłego czynu i nie dokonać go, równa się niemal zbrodni. Bywały wszelako dni, w których nie mogła odegnać obrazu bezgranicznego szczęścia, gdyby, owdowiawszy nagle, mogła zaślubić Juljana.
Kochał jej synów więcej niż rodzony ojciec; oni zaś, mimo jego surowej sprawiedliwości, ubóstwiali go. Czuła iż, wychodząc za Juljana, musiałaby opuścić to Vergy, którego cienisty park był jej tak drogi. Wyobrażała sobie jak osiada w Paryżu i wychowuje synów z troskliwością budzącą ogólny podziw. Dzieci, ona, Juljan, wszyscy byliby szczęśliwi.
Dziwny skutek małżeństwa, takiego jakiem uczynił je wiek XIX! Nuda małżeńskiego życia nieuchronnie zabija miłość, o ile istniała przed ślubem. Równocześnie, powiadał pewien filozof, u ludzi żyjących w dostatku bez pracy, wywołuje ono głębokie znudzenie wszystkiemi spokojnemi uciechami. Wreszcie, co się tyczy kobiet — z wyjątkiem bardzo oschłych natur — nastraja je do miłości.
Refleksja filozofa usprawiedliwia panią de Rênal w moich oczach, ale nie w oczach miasteczka. Nic nie wiedziała o tem, iż całe Verrières zajmuje się jedynie jej gorszącą miłostką. Dzięki tej wielkiej sprawie, jesień była tego roku mniej nudna niż zazwyczaj.
Jesień, część zimy minęły bardzo szybko. Trzeba było opuścić lasy Vergy. Towarzystwo miejscowe zaczęło się oburzać, że jego krytyki tak mało czynią wrażenia na panu de Rênal. Poważne figury, które z lubością szukają wytchnienia po swej powadze w tego rodzaju misjach, zaczęły nasuwać merowi, wciąż w nawskroś oględnej formie, najokrutniejsze podejrzenia.
Valenod, nie myśląc dać za wygraną, umieścił Elizę w dystyngowanym domu, gdzie było pięć kobiet. Eliza, obawiając się, jak mówiła, że nie znajdzie miejsca w zimie, zgodziła się na płacę znacznie niższą niż to co otrzymywała u mera. Sama z siebie, dziewczyna wpadła na doskonałą myśl aby się wyspowiadać u dawnego proboszcza, księdza Chélan, jak również u nowego, i opowiedzieć obu księżom szczegółowo miłostki Juljana.
Nazajutrz po przybyciu Juljana do Verrières, ksiądz Chélan wezwał go do siebie.
— Nie pytam o nic, rzekł; proszę, a w potrzebie rozkazuję, abyś nie mówił nic; żądam tylko, abyś, w ciągu trzech dni, wyjechał do seminarjum w Besançon, lub do przyjaciela swego Fouqué, który wciąż gotów jest zapewnić ci świetny los. Wszystko przewidziałem, wszystko ułożyłem: trzeba jechać, i nie pokazywać się przez rok w Verrières.
Juljan nie odpowiedział; zastanawiał się, czy nie powinien się dopatrzyć obrazy w opiece, jaką ksiądz Chélan, nie będąc, ostatecznie jego ojcem, nad nim rozciąga.
— Jutro o tej porze, będę miał zaszczyt zgłosić się ponownie, rzekł wreszcie.
Ksiądz Chélan, który spodziewał się że zdoła ugnieść w ręku tak młodego człowieka, rozwinął wiele wymowy. Juljan, opancerzywszy się postawą i fizjognomją pełną pokory, nie otworzył ust.
Wyszedł wreszcie i pobiegł wszystko powtórzyć pani de Rênal; zastał ją w rozpaczy. Mąż odbył z nią właśnie dość szczerą rozmowę. Wrodzona słabość charakteru, wspierana nadzieją ciotczynego spadku, skłoniły go do uznania niewinności żony. Zdał jej sprawę z osobliwego nastroju, w jakim zastał opinję w Verrières. Publiczność, omamiona przez zawistnych, sądzi fałszywie, ale wreszcie co począć?
Pani de Rênal łudziła się przez chwilę, że Juljan może przyjąć propozycje pana Valenod i zostać w Verrières. Ale nie była to już owa prosta, lękliwa kobieta z zeszłego roku: nieszczęsna namiętność, wyrzuty, oświeciły ją. Niebawem, słuchając męża, doszła do przeświadczenia, że rozstanie, przynajmniej chwilowe, stało się konieczne. Zdala odemnie, Juljan wróci do swych ambitnych projektów, tak naturalnych kiedy ktoś nie ma nic. A ja, wielki Boże, jestem tak bogata! i tak bezużytecznie! Zapomni o mnie. On, taki uroczy... pokocha go ktoś, i on pokocha. Och, nieszczęśliwa... Czyż mam prawo się skarżyć? Niebo jest sprawiedliwe, nie mam tej zasługi bym się otrząsnęła ze zbrodni, odejmuje mi rozum. Mogłam wszakże opłacić milczenie Elizy, nie było nic łatwiejszego. Nie zadałam sobie trudu aby się zastanowić chwilę, szał miłości pochłaniał mnie całą. Ginę teraz.
Juljan zdumiał się, iż, kiedy oznajmił pani de Rênal straszliwą nowinę, nie spotkał się z żadną egoistyczną przeszkodą. Czyniła wyraźnie wysiłki, aby się nie rozpłakać.
— Trzeba nam hartu, drogi mój. (Ucięła sobie pukiel włosów). Nie wiem, co się ze mną stanie, mówiła; ale, jeśli umrę, przyrzeknij mi, że nie zapomnisz nigdy o moich dzieciach. Zdaleka czy zbliska, staraj się z nich zrobić dzielnych ludzi. Jeżeli będzie nowa rewolucja, wyrżną całą szlachtę; pan de Rênal będzie musiał emigrować z powodu tego chłopa ubitego na dachu. Czuwaj nad rodziną... Daj mi rękę. Bądź zdrów, drogi mój! To ostatnie chwile. Dokonawszy tego poświęcenia, mam nadzieję, że zdobędę się na to aby myśleć o swej reputacji.
Juljan spodziewał się rozpaczy. Prostota tego pożegnania wzruszyła go.
— Nie, nie przyjmuję takiego pożegnania. Pojadę, chcę tego; i ty również. Ale, w trzy dni po wyjeździe, przyjdę cię odwiedzić w nocy.
W istnieniu pani de Rênal zaszła zmiana. Juljan kochał ją tedy, skoro sam z siebie powziął myśl tych odwiedzin! Straszliwa jej boleść zmieniła się w skurcz radości. Wszystko stało się jej łatwe. Pewność ujrzenia kochanka odjęła ostatnim chwilom ich rozpacz. Odtąd zachowanie i fizjognomja pani de Rênal stały się szlachetne, nieugięte i pełne godności.
Niebawem, wrócił pan de Rênal; był w najwyższym stopniu wzburzony. Opowiedział wreszcie żonie o anonimie, otrzymanym przed dwoma miesiącami.
— Zaniosę go do kasyna, pokażę jako dowód nikczemności Valenoda, którego z żebraka uczyniłem bogaczem. Shańbię go publicznie, a potem wyzwę go. To już za wiele.
— Mogłabym zostać wdową, wielki Boże! pomyślała pani de Rênal. Ale prawie równocześnie, powiedziała sobie:
— Jeśli nie zapobiegnę pojedynkowi, co niewątpliwie mogę uczynić, będę morderczynią męża.
Nigdy nie zagrała tak zręcznie na jego próżności. W niespełna dwie godziny, wykazała mu, i to wciąż zapomocą jego własnych argumentów, iż powinien być dla pana Valenod uprzejmiejszy niż kiedykolwiek, a nawet przyjąć z powrotem Elizę. Ciężko było pani de Rênal zdobyć się na to, aby znów ujrzeć przy sobie tę dziewczynę, sprawczynię całego nieszczęścia. Ale myśl ta pochodziła od Juljana.
Pod wpływem kilkakrotnych ostrożnych wzmianek żony, pan de Rênal doszedł sam do myśli finansowo nader przykrej, iż najdotkliwszym dlań ciosem byłoby, gdyby Juljan, wśród wzburzenia i plotek całego Verrières, został w miasteczku jako nauczyciel domowy pana Valenod. W oczywistym interesie Juljana leżało przyjąć propozycje dyrektora. Przeciwnie, honor pana de Rênal wymagał, aby Juljan opuścił Verrières, poto by wstąpić do seminarjtun w Besançon albo Dijon. Ale jak skłonić go do tego, a potem skąd weźmie środki?
Pan de Rênal, widząc wiszącą nad nim ofiarę pieniężną, był bardziej zrozpaczony niż żona. Ona, po tej rozmowie, znajdowała się w położeniu desperata, który, zmęczony życiem, zażył dawkę szaleju; działa już, można powiedzieć, jedynie automatycznie, obojętny jest na wszystko. W takim stanie był Ludwik XIV, kiedy, umierając, powiedział: gdy byłem królem. Cudowne powiedzenie!
Nazajutrz, wczesnym rankiem, pan de Rênal otrzymał nowy anonim, tym razem pisany stylem wysoce obelżywym. W każdym wierszu mieściły się najgrubsze aluzje do jego roli. Wyglądało to na dzieło jakiegoś zawistnika niskiej klasy. List ten obudził w nim na nowo myśl wyzwania pana Valenod. Niebawem myśl ta skrystalizowała się wyraźniej: pan de Rênal wyszedł, udał się do rusznikarza po pistolety i kazał je nabić.
— Cóż, powtarzał sobie, gdyby nawet odżyła surowa administracja cesarza Napoleona, osobiście nie mam sobie do wyrzucenia ani jednego szeląga. Co najwyżej, zamykałem oczy; ale mam w biurku nielada listy uprawniające mnie do tego!
Zimna wściekłość męża przeraziła panią de Rênal; znów jęła ją oblegać nieszczęsna myśl o wdowieństwie, którą z takim trudem zdołała odtrącić. Zamknęła się z mężem w gabinecie. Kilka godzin uspokajała go napróżno: ostatni anonim przebrał miarę. Wreszcie zdołała przeobrazić odwagę spoliczkowania pana Valenod na odwagę ofiarowania sześciuset franków Juljanowi celem opłacenia seminarjum. Pan de Rênal, przeklinając po sto razy dzień w którym powziął nieszczęsną ideę wzięcia preceptora, zapomniał o anonimie.
Pocieszyła go trochę myśl, z której nie zwierzył się żonie: przy pewnej zręczności, wyzyskując romantyczne poglądy młodzieńca, spodziewał się iż zdoła go skłonić tańszym kosztem do odrzucenia propozycji pana Valenod, o wiele trudniej było pani de Rênal przekonać Juljana, iż, wyrzekając się dla próżności męża korzystnej posady, może, bez upokorzenia, przyjąć kompensatę.
— Ależ, powtarzał Juljan, nigdy, ani przez chwilę, nie miałem zamiaru przyjąć tej propozycji. Zanadto przyzwyczailiście mnie do wykwintu: gruboskórność tych ludzi zabiłaby mnie.
Okrutna konieczność ugięła swą żelazną ręką wolę Juljana. Duma podsuwała mu ten pozór, aby sumę ofiarowaną przez mera przyjąć jedynie jako pożyczkę, i wystawić oblig uręczający za pięć lat zwrot jej z procentami.
Pani de Rênal wciąż miała jakieś kilka tysięcy franków ukryte w grocie. Ofiarowała mu je ze drżeniem, aż nadto czując iż odrzuci z gniewem tę ofiarę.
— Czy chcesz mi zohydzić pamięć naszej miłości?
Wreszcie Juljan opuścił Verrières. Pan de Rênal był uszczęśliwiony: w obmierzłej chwili przyjmowania pieniędzy, poświęcenie okazało się zbyt ciężkie dla Juljana. Odmówił stanowczo. Pan de Rênal rzucił mu się na szyję ze łzami w oczach. Kiedy Juljan poprosił go o świadectwo, nie mógł, w swoim entuzjazmie, znaleźć dość chlubnych wyrażeń na jego pochwałę. Bohater nasz miał zaoszczędzonych pięć ludwików; o takąż sumę zamierzał prosić Fouquégo.
Był bardzo wzruszony. Ale, o milę za Verrières, gdzie zostawił tyle miłości, myślał już tylko o szczęściu oglądania Besançon, stolicy, dużego warownego miasta.
W czasie krótkiej trzydniowej rozłąki, pani de Rênal była pastwą jednej z najokrutniejszych złud miłości. Życie było jej znośne, między nią a ostatecznem nieszczęściem było jeszcze to oczekiwane ostatnie widzenie z Juljanem. Liczyła godziny, minuty, które ją od niego dzieliły. Wreszcie, trzeciego dnia, w nocy, usłyszała zdaleka umówiony sygnał. Przebywszy tysiąc niebezpieczeństw, Juljan stanął przed nią.
Od tej chwili miała już tylko jedną myśl: „widzę go po raz ostatni“. Zamiast odpowiadać na tkliwe wybuchy kochanka, była jak trup, ledwie zdradzający resztki życia. Kiedy się zmuszała do tego aby mu powtarzać że go kocha, czyniła to jakby z przymusem. Nic nie mogło jej oderwać od myśli o wiekuistem rozłączeniu. Podejrzliwy Juljan myślał przez chwilę, że już o nim zapomniała. Na cierpkie jego słowa odpowiedziały jedynie dwie łzy spływające w milczeniu, oraz konwulsyjny niemal uścisk ręki.
— Ależ, na miły Bóg, jakże chcesz abym ci wierzył? odpowiadał Juljan na chłodne zaklęcia kochanki; sto razy więcej serca objawiałaś pani Derville, prostej znajomej.
Pani de Rênal, skamieniała, nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Niepodobna więcej cierpieć... Mam nadzieję, że umrę... Czuję, że serce mi stygnie...
Więcej Juljan nie zdołał z niej wydobyć.
Kiedy, o świcie, trzeba się było rozstać, łzy pani de Rênal ustały nagle zupełnie. Patrzała bez słowa, bez pieszczoty, jak Juljan przywiązuje sznur do okna. Napróżno mówił:
— Przyszło nareszcie to, czego tak pragnęłaś. Odtąd, będziesz mogła żyć bez wyrzutów. Za najmniejszem niedomaganiem dzieci, nie będziesz ich widziała w grobie.
— Żal mi, że nie możesz uścisnąć Stasia, odparła chłodno.
Zimne uściski tego żyjącego trupa uczyniły na Juljanie przejmujące wrażenie; przez kilka mil nie mógł myśleć o niczem innem. Przejęty był do głębi; nim znikł za górami, dopóki mógł widzieć wieżę kościoła w Verrières, oglądał się często.


XXIV. STOLICA.

Ileż zgiełku, iluż krzątających się ludzi! ileż marzeń o przyszłości w dwudziestoletniej głowie! cóż za odtrutka dla miłości!
Barnave.

Wreszcie, ujrzał na odległej górze czarne mury: była to cytadela w Besançon. — Jakżeby to było inaczej, pomyślał wzdychając, gdybym przybywał do tej wspaniałej fortecy jako podporucznik pułku walczącego w jej obronie!
Besançon jest nietylko jednem z najładniejszych miast we Francji; obfituje prócz tego w tęgich i bystrych ludzi. Ale Juljan był sobie prostym i ubogim chłopcem; nie miał zgoła sposobności zbliżyć się do wybitniejszych osób.
Pożyczył od Fouquégo zwykłego ubrania i w tym stroju przeszedł zwodzony most. Z głową nabitą oblężeniem z r. 1764, Juljan pragnął zobaczyć, nim go zamkną w seminarjum, szańce cytadeli. Parę razy omal go nie przytrzymała warta; wciskał się w miejsca, do których inżynierja wojskowa broni publiczności wstępu, aby sprzedać z nich corocznie za dwanaście lub piętnaście franków siana.
Oglądanie wysokich murów, głębokich fos, straszliwych armat, zajęło mu kilka godzin; wreszcie znalazł się na bulwarze tuż przed wielką kawiarnią. Stanął niemy z podziwu; próżno czytał słowo KAWIARNIA wypisane wielkiem pismem nad ogromnemi drzwiami, nie mógł uwierzyć oczom. Przemógł wreszcie lękliwość, odważył się wejść i znalazł się w sali długiej na trzydzieści lub czterdzieści kroków, a wysokiej conajmniej na dwanaście stóp. Tego dnia, wszystko było dlań cudem.
Dwa bilardy były w ruchu; garsoni wykrzykiwali punkty, gracze uwijali się otoczeni widzami. Obłoki dymu spowijały ich siną chmurą. Wysoka postawa mężczyzn, barczyste ramiona, ciężki chód, olbrzymie bokobrody, długie surduty, wszystko ściągało uwagę Juljana. Ci szlachetni potomkowie starożytnego Bisontium mówili strasznie głośno i przybierali miny groźnych wojowników. Juljan zmartwiał w podziwie; myślał o ogromie i wspaniałości stolicy takiej jak Besançon. Nie śmiał poprosić o kawę jednego z wyniosłych panów, którzy wykrzykiwali punkty przy bilardzie.
Ale bufetowa zauważyła ładną twarzyczkę młodego prostaka, który, przystanąwszy o trzy kroki od pieca, z małym tobołkiem pod pachą, przyglądał się gipsowemu biustowi monarchy. Bufetowa, rosła dziewczyna, bardzo zgrabna i ubrana jak się godzi reprezentantce przyzwoitej kawiarni, dwa razy już szepnęła stłumionym głosem, przeznaczonym dla ucha samego Juljana: „Panie, panie!“ Juljan ujrzał duże niebieskie oczy patrzące bardzo tkliwie, i zrozumiał że to do niego mówiono.
Zbliżył się żywo do bufetu i do ładnej dziewczyny, jakgdyby szedł na nieprzyjaciela. Przy tym nagłym ruchu, tobołek upadł mu na ziemię.
Ileż politowania wzbudzi nasz parafjanin w studencikach paryskich, którzy, w piętnastym roku, umieją już wchodzić do kawiarni z tak wytworną miną! Ale ci chłopcy, tak dobrze ułożeni w piętnastym roku, w ośmnastym pospolicieją. Kurczowa nieśmiałość, jaką spotyka się na prowincji, raz przezwyciężona, staje się szkołą woli. Zbliżając się do ślicznej dziewczyny, która raczyła doń zagadać, Juljan, zdławiwszy lęk, stawał się odważny. Pomyślał: Muszę jej powiedzieć prawdę.
— Pani, rzekł, jestem pierwszy raz w Besançon, i chciałbym, za zapłatą, dostać bułkę i filiżankę kawy.
Panna uśmiechnęła się lekko i zarumieniła: bała się aby ten ładny chłopiec nie ściągnął na siebie ironji i konceptów graczy. Spłoszony, nie pokazałby się więcej.
— Siądź pan tu, koło mnie, rzekła wskazując marmurowy stolik, prawie zupełnie zasłonięty olbrzymim mahoniowym bufetem.
Wychyliła się z bufetu, co dało jej sposobność rozwinięcia wspaniałej talji. Juljan zauważył to; natychmiast myśli jego wzięły inny obrót. Piękna panna postawiła przed nim filiżankę, cukier i bułkę. Wahała się czy ma zawołać o kawę, rozumiejąc że z nadejściem garsona sam na sam skończyłoby się.
Juljan, zamyślony, porównywał tę wesołą i piękną blondynę z pewnemi wspomnieniami oblegającemu go uparcie, świadomość uczucia, które zostawił za sobą, uczyniła go śmielszym. Piękna panna w lot zrozumiała spojrzenie Juljana.
— Ten dym przyprawia pana o kaszel, niech pan przyjdzie na śniadanie jutro przed ósmą; wówczas jestem prawie sama.
— Jak pani na imię? spytał Juljan z pieszczotliwym mimo iż uroczo nieśmiałym uśmiechem.
— Amanda Binet.
— Czy pozwoli pani, abym przesłał pani, za godzinę, paczkę, ot, taką jak ta?
Piękna Amanda zastanowiła się nieco.
— Pilnują mnie: toby mnie mogło narazić; ale napiszę panu swój adres na kartce którą pan przypnie do pakunku. Niech pan przyśle bez obawy.
— Nazywam się Juljan Sorel, rzekł chłopiec, nie mam tu nikogo.
— A, rozumiem, rzekła wesoło, przybył pan do Szkoły prawdziwej?
— Niestety, nie, odparł Juljan; przysłano mnie do Seminarjum.
Głębokie rozczarowanie odbiło się na twarzy Amandy; zawołała garsona, już się przestała obawiać. Garson, nie patrząc na Juljana, nalał mu kawy.
Amanda odbierała przy bufecie pieniądze; Juljan dumny był że się ośmielił przemówić. Przy bilardzie wszczęła się kłótnia. Krzyki i wymyślania graczy, rozlegające się w olbrzymiej sali, robiły hałas który pochłonął uwagę Juljana. Amanda zamyśliła się i spuściła oczy.
— Jeżeli pani pozwoli, rzekł nagle śmiało, powiem że jestem jej kuzynem.
Determinacja ta spodobała się Amandzie. „Zuch chłopak“, pomyślała. Odparła szybko, nie patrząc nań i śledząc bacznie czy się kto nie zbliża.
— Jestem z Genlis, koło Dijon, powiedz pan że jesteś też z Genlis, krewny mojej matki.
— Nie zapomnę.
— Co czwartek o godzinie piątej seminarzyści przechodzą koło tej kawiarni.
— Jeżeli pani będzie o mnie myślała, proszę, kiedy będę przechodził, byś miała w ręku bukiecik fiołków.
Amanda spojrzała nań zdziwiona, spojrzenie to spotęgowało odwagę Juljana; mimo to, zarumienił się mocno, mówiąc:
— Czuję, że zakochałem się w pani na śmierć.
— Ciszej, na miłość boską, rzekła przestraszona.
Juljan silił się przypomnieć sobie frazesy z luźnego tomu Nowej Heloizy, który znalazł w Vergy. Pamięć posłużyła mu dobrze; dziesięć minut recytował oczarowanej Amandzie Nową Heloizę; upojony był własną śmiałością, kiedy nagle bufetowa przybrała wyraz lodowaty. Któryś z jej kochanków zjawił się w drzwiach.
Zbliżył się do bufetu, pogwizdując i wypinając pierś; mimowoli spojrzał na Juljana. Natychmiast, w wyobraźni chłopca, wciąż poruszającej się w krańcowych obrazach, błysła myśl o pojedynku. Zbladł, odsunął filiżankę, przybrał minę bardzo pewną siebie i zaczął bystro wpatrywać się w rywala. Gdy ten pochylił się nad bufetem nalewając sobie poufale kieliszek wódki, Amanda spojrzeniem nakazała Juljanowi aby spuścił oczy. Usłuchał i przez dwie minuty trwał nieruchomo w miejscu, blady, gotów na wszystko, nie myśląc o tem co się stanie; w tej chwili wyglądał w istocie chwacko. Wyraz Juljana uderzył jego rywala; przełknąwszy jednym haustem kieliszek wódki, rzucił parę słów Amandzie, wsadził ręce w kieszenie obszernego surduta, poczem odszedł do bilardu gwiżdżąc i patrząc w stronę Juljana. Juljan, podrażniony, wstał; ale nie wiedział co zrobić aby się zachować wyzywająco. Położył tobołek, poczem, rozmyślnie niedbałym krokiem zbliżył się do bilardu.
Próżno rozsądek mówił mu, że pojedynek na samym wstępie położyłby koniec jego duchownej karjerze.
— Mniejsza! nie powie nikt, żem pozwolił sobie ubliżać.
Amandę ujęła jego odwaga, stanowiąca uroczy kontrast z nieśmiałością chłopca; w jednej chwili pobił w jej oczach surdutowego dryblasa. Wstała, i udając iż zauważyła kogoś przechodzącego ulicą, zagrodziła drogę Juljanowi:
— Nie waż się szukać zwady z tym panem. To mój szwagier.
— Wszystko jedno. Przyglądał mi się.
— Chcesz mego nieszczęścia? Oczywiście, przyglądał ci się, może cię nawet zagadnie. Powiedziałam mu, że jesteś krewny mojej matki i że przybywasz z Genlis. On jest z Franche-Comté i nigdy nie wyściubił nosa poza Dôle; możesz mówić co ci się podoba, nie lękaj się o nic.
Juljan wahał się jeszcze; ona kłamała szybko dalej, z zawodową wprawą bufetowej:
— Oczywiście przyglądał ci się, bo właśnie w tej chwili pytał mnie kto ty jesteś; on już jest taki poufały ze wszystkimi, nie chciał cię obrazić.
Oko Juljana pobiegło w stronę mniemanego szwagra, właśnie obstawiał numer przy drugim bilardzie. Juljan usłyszał, jak krzyknął grzmiącym głosem: Tu pieniądze! Wyminął szybko Amandę i podszedł do bilardu. Amanda chwyciła go za ramię.
— Zapłać pan najpierw, rzekła.
— Słusznie, pomyślał Juljan: boi się abym nie wyszedł bez zapłacenia. Amanda była równie zmieszana jak on i bardzo czerwona: wydała mu resztę jak mogła najwolniej, równocześnie mówiąc cicho:
— Wyjdź natychmiast z kawiarni, albo cię nie chcę znać, a chciałabym bardzo...
Juljan wyszedł, ale zwolna. Czy nie jest moim obowiązkiem, powtarzał sobie, abym teraz ja przyjrzał się temu brutalowi? W tej niepewności stał godzinę na ulicy: czekał, czy rywal nie przyjdzie. Nie zjawił się, Juljan odszedł wreszcie.
Bawił w Besançon dopiero od kilku godzin, a już napytał się zgryzoty. Stary chirurg udzielił mu niegdyś, mimo swej podagry, paru lekcyj fechtunku; oto cała umiejętność, jaką Juljan miał, w paroksyzmie swego gniewu, na podorędziu. Ale kłopot ten byłby niczem, gdyby Juljan wiedział w jaki sposób wyrazić swoje niezadowolenie inaczej niż policzkując przeciwnika; otóż, gdyby przyszło do walki ręcznej, rywal jego, olbrzymi dryblas, poturbowałby go i odszedłby spokojnie.
— Dla takiego nieboraka jak ja, myślał Juljan, bez stosunków i bez pieniędzy, niewielka będzie różnica między seminarjum a więzieniem; trzeba mi złożyć świecką odzież w jakiej gospodzie, gdzie przebiorę się na czarno. Jeśli mi się uda kiedy wyrwać na kilka godzin, będę mógł przebrać się znowu i odwiedzić Amandę. Rozumowanie było bardzo piękne, ale Juljan mijał jedną gospodę po drugiej, nie śmiejąc wejść.
Wreszcie, kiedy przechodził pod Hotelem Ambasadorów, niespokojne jego oczy spotkały się z oczami zażywnej kobiety, dość młodej jeszcze, rumianej, o wesołej i życzliwej twarzy. Zbliżył się i zwierzył ze swego kłopotu.
— Oczywiście, mój śliczny księżuniu, odparła gospodyni, przechowam twoje suknie, nawet przetrzepię je od czasu do czasu. W tej porze, nie dobrze jest zostawić sukienne ubranie nie ruszając go potrosze.
Wzięła klucz i zaprowadziła go sama do pokoju, polecając spisać na kartce co zostawia.
— Boże drogi, ależ panu do twarzy w tym stroju, księże Sorel, rzekła pulchna kobieta, kiedy Juljan zeszedł do kuchni. Zaraz panu przygotuję smaczny obiadek; i — dodała ciszej — będzie pana kosztował tylko dwadzieścia su, a nie pięćdziesiąt jak wszyscy płacą; trzeba oszczędzać pańską sakiewkę.
— Mam dziesięć ludwików, rzekł Juljan z niejaką dumą.
— Och, dobry Boże! zawołała poczciwa gospodyni z przestrachem, niech pan nie mówi tak głośno, dosyć jest nicponiów w Besançon. Ukradną to panu, ani się obejrzysz. Zwłaszcza nie zachodź nigdy do kawiarni: aż się tam roi od hultajów.
— A, tak? rzekł Juljan któremu te słowa dały do myślenia.
— Przychodź pan tylko do mnie: sama zrobię panu kawę. Pamiętaj, że zawsze znajdziesz tu życzliwe serce i dobry obiad za franka: to się nazywa chyba uczciwie mówić. A teraz, do stołu: obsłużę pana sama.
— Nie mógłbym jeść, rzekł Juljan, nadto jestem wzruszony: prosto stąd mam iść do seminarjum.
Przed odejściem, poczciwa kobieta wypchała mu kieszenie przysmakami. Wreszcie, Juljan puścił się w stronę straszliwego przybytku; gospodyni, stojąc w drzwiach, wskazywała mu drogę.


XXV. SEMINARJUM.

Trzysta trzydzieści sześć obiadów po 85 centymów, trzysta trzydzieści sześć kolacyj po 38 centymów, czekolada dla uprzywilejowanych; ile można zyskać na dostawie?
Valenod z Besançon.

Zdala ujrzał złocony krzyż na drzwiach; zbliżył się wolno, nogi uginały się pod nim. — Oto więc owo piekło, z którego nie zdołam się wyrwać! Wreszcie zdobył się na to aby zadzwonić. Odgłos dzwonu rozległ się jak w pustkowiu. Po dziesięciu minutach, blady, czarno ubrany człowiek przyszedł otworzyć. Juljan spojrzał nań i natychmiast spuścił oczy. Odźwierny ów miał osobliwą fizjognomję. Zielone źrenice były okrągłe jak u kota; nieruchome powieki zdradzały absolutną obojętność; z wąskich współ-rozwartych warg sterczały zęby. Mimo to, fizjognomja ta nie zwiastowała zbrodni; raczej ową doskonałą bezczułość, która o wiele więcej budzi grozy w młodem sercu. Jedynem uczuciem, jakie bystre spojrzenie Juljana zdołało odgadnąć na zwiędłej twarzy bigota, była głęboka wzgarda dla wszystkiego co nie tyczy spraw nieba.
Juljan podniósł z wysiłkiem oczy i głosem drżącym ze wzruszenia oznajmił, że chciałby się widzieć z księdzem Pirard, rektorem seminarjum. Bez słowa, człowiek w czerni dał mu znak aby szedł za nim. Weszli na drugie piętro szerokiemi schodami z drewnianą poręczą. Dalej od muru, stopnie przechylały się mocno i zdawały się grozić zawaleniem. Małe drzwiczki, nad któremi widniał wielki cmentarny krzyż z prostego drzewa pomalowany czarno, otworzyły się z trudnością; odźwierny wpuścił chłopca do niskiego i ciemnego pokoju, którego ściany, bielone wapnem, strojne były dwoma wielkimi obrazami zczerniałymi od starości. Tam, zostawił Juljana samego; chłopiec był wpół żywy, serce biło mu jak młotem, czułby się szczęśliwy gdyby się odważył płakać. Grobowa cisza panowała w całym domu.
Po kwadransie, który wydał się chłopcu dniem, odźwierny okazał się w progu i, nie racząc przemówić, skinął ręką. Juljan wszedł do większego jeszcze niż poprzedni i bardzo licho oświetlonego pokoju. Ściany były również bielone, ale nie było żadnych mebli. Jedynie w rogu koło drzwi Juljan ujrzał proste drewniane łóżko, dwa wyplatane krzesła i sosnowy niewyścielony fotel. W drugim końcu pokoju, przy okienku z pożółkłemi szybami, przybranem paroma niechlujnie utrzymanemi doniczkami, spostrzegł siedzącego przy stole człowieka w zniszczonej sutannie. Wyglądał zagniewany; brał jedną po drugiej kwadratowe kartki i, skreśliwszy po kilka słów, układał je na stole. Nie zauważył obecności Juljana. Chłopiec stał nieruchomo na środku, odźwierny wyszedł zamykając drzwi.
Dziesięć minut upłynęło w ten sposób; człowiek w zniszczonej sutannie wciąż pisał. Wzruszenie i groza Juljana doszły do tego nasilenia, że zdawało mu się iż padnie. Filozof powiedziałby, może błędnie, że było to gwałtowne działanie szpetoty na duszę stworzoną do piękna.
W końcu, piszący podniósł głowę; Juljan spostrzegł to dopiero po chwili, a i wówczas stał dalej nieruchomy, jakgdyby śmiertelnie rażony straszliwem spojrzeniem. Zmętniałe oczy Juljana ledwie rozróżniały twarz podłużną i pokrytą czerwonemi plamami, z wyjątkiem czoła które było śmiertelnie blade. Między czerwonemi policzkami a białem czołem błyszczała para małych czarnych oczu, zdolnych przestraszyć najodważniejszego. Szerokie kontury czoła określone były gęstemi, gładko uczesanemi i czarnemi jak heban włosami.
— Zbliżysz się nareszcie? rzekł w końcu niecierpliwie.
Juljan podszedł niepewnym krokiem; wreszcie, chwiejąc się, blady jak jeszcze nigdy w życiu, zatrzymał się o trzy kroki od prostego drewnianego stołu, pokrytego kartkami papieru.
— Bliżej, rzekł ksiądz.
Juljan postąpił jeszcze wyciągając rękę i bezwiednie szukając oparcia.
— Nazwisko?
— Juljan Sorel.
— Spóźniłeś się bardzo, rzekł ksiądz mierząc go ponownie strasznemi oczyma.
Juljan nie mógł znieść tego spojrzenia, wyciągnął rękę jakgdyby chcąc się oprzeć o coś, i runął jak długi na podłogę.
Ksiądz zadzwonił. Juljan nie stracił przytomności; nie widział tylko nic i nie mógł się poruszać; ale słyszał kroki.
Podniesiono go, posadzono na fotelu. Usłyszał, jak straszny człowiek mówi do odźwiernego:
— Widać ma wielką chorobę; tego nam jeszcze brakowało.
Skoro Juljan zdołał otworzyć oczy, człowiek o czerwonej twarzy znowu pisał; odźwierny znikł... — Trzeba być mężnym, rzekł sobie nasz bohater, a zwłaszcza kryć to co się czuje. (Doznawał gwałtownego bólu w sercu). Jeśli dostanę ataku, Bóg wie co o mnie pomyślą.
Wreszcie, ksiądz przestał pisać, i rzekł patrząc z pod oka na Juljana.
— Możesz odpowiadać?
— Tak, ojcze, rzekł Juljan słabym głosem.
— No, to wielce szczęśliwie.
Człowiek w czerni podniósł się nieco, szukając z niecierpliwością jakiegoś listu w szufladzie która zaskrzypiała przy otwieraniu. Znalazł, usiadł zwolna, i rzekł patrząc znowu na Juljana z miną odbierającą chłopcu resztkę życia.
— Poleca cię ksiądz Chélan, najlepszy proboszcz w djecezji, najzacniejszy człowiek pod słońcem, i mój przyjaciel od trzydziestu lat.
— A, więc to z księdzem Pirard mam zaszczyt mówić, rzekł Juljan zamierającym głosem.
— Prawdopodobnie, odparł dyrektor seminarjum patrząc nań zgryźliwie.
Małe oczki zaiskrzyły się zdwojonym blaskiem, któremu towarzyszył mimowolny skurcz w kątach ust. Była to fizjognomja tygrysa, smakującego zawczasu rozkosz pożarcia ofiary.
— List krótki, rzekł jakby sam do siebie. Intelligenti pauca; w dzisiejszych czasach, im mniej się pisze, tem lepiej. Czytał głośno:
„Polecam ci Juljana Sorel, z mojej parafji, którego ochrzciłem niespełna przed dwudziestu laty; ojciec jest bogatym cieślą, ale mu nic nie daje. Juljan będzie wybitnym pracownikiem w winnicy pańskiej. Pamięć, inteligencja niepospolite; umie poważnie myśleć. Czy jego powołanie będzie trwałe? czy jest szczere?“
Szczere! powtórzył ksiądz Pirard zdziwiony, patrząc na Juljana, ale już łagodniej; szczere! powtórzył ciszej, podejmując czytanie.
„Zechciej przyjąć Juljana Sorel jako stypendystę, poddawszy go egzaminom. Obznajmiłem go nieco z teologją; z ową dawną, dobrą teologją; — Bossuet, Arnauld, Fleury. Jeśli chłopiec ci się nie nada, odeślij mi go; dyrektor Przytułku, którego znasz, ofiarowuje mu ośmset franków za miejsce preceptora. Ja jestem spokojny, dzięki Bogu. Przyzwyczajam się do straszliwego ciosu. Vale et me ama“.
Ksiądz Pirard, zwalniając głos przy czytaniu podpisu, wymówił z westchnieniem słowo Chélan.
— Spokojny jest, rzekł; w istocie, cnota jego zasługiwała na tę nagrodę; oby Bóg mógł mi jej użyczyć, gdy przyjdzie pora! Podniósł oczy ku niebu i uczynił znak krzyża. Na widok tego świętego znaku, Juljan uczuł, iż groza, która od chwili wejścia do tego domu ścięła go lodem, zaczyna ustępować.
— Mam tu trzystu dwudziestu jeden aspirantów do najświętszego stanu, rzekł wreszcie ksiądz Pirard tonem surowym lecz nie gniewnym; siedmiu lub ośmiu zaledwie posiada rekomendację ludzi takich jak ksiądz Chélan; tak więc, na trzystu dwudziestu jeden, będziesz dziewiąty. Ale względy moje nie są łaską ani słabością; jesto zdwojenie baczności i surowości w razie przewinień. Zamknij drzwi na klucz.
Juljan uczynił wysiłek, aby nie upaść. Zauważył, że okienko w pobliżu drzwi wychodzi na pola. Popatrzył na drzewa; widok ten orzeźwił go, jakgdyby ujrzał starych przyjaciół.
Loquerisne linguam latinam? (Czy mówisz po łacinie) rzekł ksiądz Pirard, kiedy Juljan wrócił.
Ita, pater optime (tak, najlepszy ojcze), odparł Juljan, przychodząc nieco do siebie. To pewna, iż, od pół godziny, żaden człowiek w świecie nie wydawał mu się mniej najlepszy niż ksiądz Pirard.
Rozmowa potoczyła się po łacinie. Wzrok księdza złagodniał; Juljan odzyskał nieco zimnej krwi. — Jakiż ja jestem słaby, myślał, że daję się wziąć na te pozory świętości! człowiek ten okaże się poprostu frantem, jak ksiądz Maslon. I Juljan rad był z siebie, że prawie wszystkie pieniądze ukrył w butach.
Ksiądz Pirard wziął Juljana na egzamin z teologji i zdumiał się jego wiedzą. Zdziwienie jego wzrosło, kiedy przeszedł do szczegółowych pytań z Pisma św. Ale, kiedy przyszło do Ojców Kościoła, okazało się, że Juljan nie zna nawet imion św. Hieronima, Augustyna, Bonawentury, Bazylego, etc.
— Tak, tak, pomyślał ksiądz Pirard, wciąż ta nieszczęsna skłonność do protestantyzmu, którą zawsze wyrzucałem Chélanowi. Głęboka, zanadto głęboka znajomość Pisma...
(W tej chwili, Juljan, nie czekając na pytania, zaczął rozprawiać o prawdziwej epoce powstania Genezy, Pięcioksięgu, etc.).
— Do czego wiedzie to wieczne roztrząsanie Pisma św., myślał ksiądz Pirard, jeżeli nie do samoistnej oceny, to znaczy najokropniejszego protestantyzmu? A obok tej niebezpiecznej wiedzy, nic o Ojcach, którzy mogliby przeciwważyć tę skłonność.
Ale zdziwienie dyrektora seminarjum nie miało granic, kiedy zagadnął Juljana w kwestji autorytetu papieża. Spodziewał się spotkać z zasadami starego gallikańskiego Kościoła; tymczasem chłopiec wyrecytował mu całą książkę pana de Maistre.
— Osobliwy człowiek ten Chélan, pomyślał ksiądz Pirard; czy dał mu tę książkę poto, aby nauczyć go z niej drwić?
Próżno brał Juljana na spytki, siląc się odgadnąć czy serjo wierzy w zasady p. de Maistre. Chłopiec odpowiadał jedynie mechanicznie. W tej chwili, Juljan zachowywał się zupełnie dobrze, czuł że panuje nad sobą. Po bardzo długim egzaminie, miał wrażenie że srogość księdza Pirard jest już tylko przybrana. W istocie, gdyby nie surowe zasady, jakie od lat piętnastu nałożył sobie wobec uczniów, dyrektor uściskałby Juljana w imię logiki, tak odpowiedzi jego wydały mu się bystre, ścisłe i jasne.
— Umysł zdrowy i śmiały, pomyślał, ale corpus debile (ciało słabe).
— Często padasz w ten sposób? rzekł do Juljana, wskazując na podłogę.
— Pierwszy raz w życiu; fizjognomja odźwiernego tak mnie zmroziła, odparł Juljan rumieniąc się jak dziecko.
Ksiądz Pirard niemal że się uśmiechnął.
— Oto skutek próżności świata; przyzwyczaiłeś się widać do uśmiechniętych twarzy, zwierciadeł kłamstwa. Prawda jest surowa, młodzieńcze. A nasze zadanie na tym padole czy nie jest surowe? Trzeba się mieć na straży przed tą słabością: za wiele wrażliwości na czcze pozory.
— Gdyby mi cię nie polecono, dodał ksiądz Pirard wracając z widoczną przyjemnością do łaciny, gdyby mi cię nie polecił taki człowiek jak ksiądz Chélan, mówiłbym do ciebie pustym językiem tego świata, do którego, jak się zdaje, zbyt jesteś przyzwyczajony. Całkowite zwolnienie od opłaty, powiedziałbym ci, jest rzeczą niezmiernie trudną. Ale smutneby było, gdyby ksiądz Chélan, po pięćdziesięciu sześciu latach pracy apostolskiej, nie rozporządzał jednem wolnem miejscem w seminarjum.
Po tych słowach, ksiądz Pirard zalecił Juljanowi, aby nie wstępował do żadnego tajnego towarzystwa ani kongregacji bez jego zezwolenia.
— Ręczę honorem, rzekł Juljan z zapałem uczciwego człowieka.
Dyrektor seminarjum pierwszy raz się uśmiechnął.
— To słowo jest tu nie na miejscu, rzekł; zanadto przypomina czczy honor światowych ludzi, który ich wiedzie do tylu błędów, a często i zbrodni. Winien mi jesteś posłuszeństwo na podstawie siedemnastego paragrafu bulli Unam Ecclesiam św. Piusa V. Jestem twoim duchownym przełożonym. W tym domu, mój ukochany synu, usłyszeć, znaczy usłuchać. Ile masz pieniędzy?
(Aha, pomyślał Juljan, to dlatego był ów ukochany syn).
— Trzydzieści pięć franków, ojcze.
— Zapisuj skrzętnie użytek tych pieniędzy; będziesz mi zdawał zeń sprawę.
Ta męcząca rozmowa trwała trzy godziny. Juljan zawołał odźwiernego.
— Zaprowadź Juljana Sorel do celi nr. 103, rzekł ksiądz Pirard.
Przez szczególniejsze wyróżnienie, przeznaczono Juljanowi oddzielne mieszkanie.
— Zanieś tam jego walizę, dodał.
Juljan spuścił oczy, i ujrzał swoją walizę tuż przed sobą; patrzał na nią od trzech godzin i nie poznał jej.
Znalazłszy się w numerze 103, izdebce o powierzchni ośmiu stóp kwadratowych, na najwyższym piętrze, Juljan zauważył, że okno wychodzi na wały, poprzez które widać było ładną równinę między rzeką a miastem.
— Cóż za uroczy widok! wykrzyknął Juljan bezwiednie i jakby nie rozumiejąc znaczenia słów. Wzruszenia jakie przeszedł od kilku godzin w Besançon, wyczerpały jego siły. Usiadł koło okna na jedynem drewnianem krześle jakie było w celi i zapadł w głęboki sen. Nie słyszał dzwonu na wieczerzę ani na modlitwę; zapomniano o nim.
Kiedy pierwsze promienie słońca obudziły go nazajutrz rano, Juljan leżał wyciągnięty na podłodze.



XXVI. ŚWIAT, ALBO CZEGO BRAKUJE BOGACZOM.

Jestem sam na ziemi, nikt nie raczy myśleć o mnie. Wszyscy, co dochodzą do czegoś, posiadają bezczelność lub twardość do których nie czuję się zdolnym. Nienawidzą mnie dla mej dobroduszności. Och, niebawem umrę, bądź z głodu, bądź ze zgryzoty iż ludzie są tak twardzi!
Young.

Czemprędzej oczyścił suknie i zszedł na dół; spóźnił się. Zastępca nauczyciela połajał go surowo; miast się usprawiedliwiać, Juljan skrzyżował ręce na piersi:
Peccavi, pater optime (zgrzeszyłem, wyznaję mą winę, ojcze) rzekł skruszonym głosem.
Ten pierwszy występ zyskał uznanie. Sprytniejsi uczniowie odgadli, że mają do czynienia z kimś, komu arkana rzemiosła nie są obce. Skoro nadeszła pora rekreacji, Juljan uczuł że jest przedmiotem powszechnej ciekawości; ale odpowiedział na nią wstrzemięźliwością i milczeniem. Zgodnie z zasadami jakie sobie stworzył, patrzał na swoich trzystu dwudziestu jeden kolegów jako na wrogów; najniebezpieczniejszym zaś ze wszystkich był, w jego oczach, ksiądz Pirard.
Wkrótce potem, przyszło Juljanowi wybrać spowiednika; wręczono mu listę.
— Ech, Boże! za kogo mnie oni mają, rzekł sobie w duchu; czy myślą żem ja fryc? I wybrał księdza Pirard.
Nie wiedział nawet, jak bardzo ten krok był doniosły. Młodziutki seminarzysta rodem z Verrières, który od początku garnął się do Juljana, pouczył go, iż roztropniej było może wybrać wicerektora, księdza Castanède.
— Ksiądz Castanède jest wrogiem księdza Pirard, którego podejrzewają o jansenizm, dodał nachylając się do ucha Juljana.
Pierwsze kroki naszego bohatera, który tak wiele mniemał o swej przebiegłości, były wszystkie, jak wybór spowiednika, omyłką. Zaślepiony wyobraźnią, brał, w swojem zarozumieniu, intencję za czyny, i sądził że jest skończonym hipokrytą. W szaleństwie swem dochodził do tego, że wyrzucał sobie nadmierną doskonałość w obłudzie, tej sztuce ludzi słabych.
— Niestety! to moja jedyna broń! W innej epoce, mówił sobie, zarabiałbym na chleb wymową czynów w obliczu nieprzyjaciela.
Juljan, rad ze swego postępowania, rozglądał się dokoła; wszędzie znajdował pozory najsurowszej cnoty.
Jakiś dziesiątek seminarzystów żył w aureoli świętości, miewali widzenia jak św. Teresa i św. Franciszek, wówczas gdy wystąpiły u niego stygmaty na górze Vernia, w Apeninach. Ale to była wielka tajemnica. Ci biedni młodzi wizjonerzy byli prawie zawsze w infirmerji. Setka innych łączyła z niezłomną wiarą niestrudzoną pilność. Zapracowywali się aż do choroby, bez wielkich rezultatów. Paru wyróżniło się istotnemi zdolnościami, między innymi niejaki Chazel; ale Juljan czuł do nich odrazę, i wzajemnie.
Reszta seminarzystów, to byli nieokrzesani chłopcy, kujący łacińskie wyrazy, których ledwie rozumieli znaczenie. Prawie wszystko chłopscy synowie, którzy woleli zarabiać na chleb lichą łaciną niż pracą na roli. Na podstawie tych spostrzeżeń, Juljan, od pierwszych dni, oddał się nadziei rychłych tryumfów. W każdej służbie trzeba ludzi inteligentnych, powiadał sobie: ostatecznie ktoś musi coś robić. Pod Napoleonem byłbym sierżantem; między tymi przyszłymi proboszczami będę wielkim wikarjuszem.
Wszyscy ci nieboracy, myślał dalej, od dzieciństwa chodzący w kieracie, żyli, aż do przybycia tutaj, zsiadłem mlekiem i czarnym chlebem. W domu jadali mięso ledwo kilka razy na rok. Podobni żołnierzom rzymskim, którym wojna zdawała się odpoczynkiem, ci nieokrzesani chłopi oczarowani są rozkoszami seminarjum.
W tępych ich oczach Juljan czytał zawsze zwierzęce zaspokojenie po obiedzie, a oczekiwanie przed obiadem. Oto ludzie, wśród których trzeba mu się wybić! Ale czego Juljan nie wiedział, czego nie zdradzono przed nim, to że być pierwszym we wszelkich kursach dogmatyki, historji kościelnej, etc., było w ich oczach jedynie grzeszną pychą. Od czasu Woltera, od czasu rządu dwu Izb, będącego w gruncie jedynie nieufnością i osobistem dociekaniem, Kościół we Francji zrozumiał pono, że książki są jego prawdziwym wrogiem. Pokora serca jest wszystkiem w jego oczach. Tryumfy w naukach, nawet duchownych, są mu podejrzane, i słusznie. Któż przeszkodzi wybitnej inteligencji przejść do przeciwnego obozu, jak Siéyes albo Grégoire? Wystraszony Kościół czepia się papieża jako jedynej deski zbawienia. Jeden papież może się pokusić o sparaliżowania ducha krytyki i, zapomocą wspaniałych ceremonij swego dworu, usypiać znudzone i chore dusze światowców.
Nawpół przenikając te prawdy, którym wszelako każde słowo w seminarjum sili się przeczyć, Juljan popadł w melancholję. Pracował wiele, starając się szybko nauczyć rzeczy użytecznych dla księdza, a fałszywych i bezwartościowych w jego własnych oczach. Sądził, że to jest wszystko, co ma do roboty.
— Czyżby już wszyscy o mnie zapomnieli? myślał. Nie wiedział, że ksiądz Pirard otrzymał i rzucił w ogień kilka listów z pieczątką z Dijon, w których, mimo nienagannej formy, przebijała namiętna miłość, walcząca widocznie z ciężkiemi wyrzutami. — Tem lepiej, pomyślał ksiądz Pirard, przynajmniej kobieta, którą kochał ów młody człowiek, nie jest bezbożnica.
Jednego dnia, dostał się w ręce księdza Pirard list wpół zatarty łzami: było to wiekuiste pożegnanie. „Wreszcie, pisała ta osoba do Juljana, niebo pozwoliło mi, w swojej łasce, znienawidzić, nie sprawcę mej winy — on będzie dla mnie zawsze najdroższą istotą — ale samą winę. Ofiara spełniona, drogi mój. Dobro istot wobec których mam obowiązki, istot które ty tak kochałeś, przeważyło. Bóg sprawiedliwy lecz straszny nie będzie mścił się na nich za zbrodnie matki. Żegnaj, Juljanie, bądź sprawiedliwy dla ludzi“.
Koniec był ledwie czytelny; pisząca przesyła Juljanowi adres w Dijon, mimo iż spodziewa się że Juljan nigdy nie odpowie, lub też odpowie w słowach, które kobieta odrodzona dla cnoty będzie mogła czytać bez rumieńca.
Melancholja Juljana, złączona z lichem pożywieniem, jakiego dostarczał przedsiębiorca obiadów po 83 centymy, zaczęła podkopywać jego zdrowie, kiedy, jednego rana, Fouqué zjawił się nagle w pokoju.
— Wreszcie mnie wpuścili. Byłem, nie wymawiając, pięć razy w Besançon aby cię zobaczyć. Ani dudu. Posadziłem kogoś na czatach u bramy: czemuż ty, u kaduka, nigdy nie wychodzisz?
— Nałożyłem sobie próbę.
— Bardzoś zmieniony. Ostatecznie, rad jestem, że cię widzę. Dwa nadobne talary przekonały mnie, że jestem głupiec, iżem ich nie ofiarował za pierwszą wizytą.
Gawęda przeciągała się w nieskończoność. Naraz Juljan zmienił się na twarzy, kiedy Fouqué powiedział:
— Ale, ale! czy wiesz? matka twoich wychowanków popadła w ostateczną dewocję.
Mówił to swobodnym tonem, który sprawia tak osobliwe wrażenie na duszy owładniętej namiętnością, kiedy ktoś potrąci nieświadomie jej najdroższe uczucia.
— Tak, mój drogi, w dewocję najcięższego kalibru. Powiadają, że odbywa pielgrzymki. Ale, na wiekuisty wstyd księdza Maslon, który tak długo szpiegował biednego księdza Chélan, pani de Rênal odprawiła go z kwitkiem. Spowiada się w Dijon albo w Besançon.
— Bywa w Besançon! zawołał Juljan oblewając się pąsem.
— Dość często, odparł Fouqué.
— Masz przy sobie Constitutionnel?
— Co? odparł Fouqué.
— Pytam, czy masz Constitutionnel? powtórzył Juljan najspokojniej w świecie. Sprzedają go tu po trzydzieści su za numer.
— Jakto! liberalizm nawet w seminarjum! wykrzyknął Fouqué. Biedna Francja! dodał, przybierając obleśny i słodkawy głos księdza Maslon.
Odwiedziny te sprawiłyby na naszym bohaterze głębokie wrażenie, gdyby, zaraz nazajutrz, odezwanie się owego młodziutkiego seminarzysty z Verrières, który zdawał się Juljanowi takiem dzieckiem, nie otwarło mu oczu na ważne odkrycie. Od przybycia do seminarjum, postępowanie Juljana było jedynie szeregiem fałszywych kroków. Zaśmiał się z goryczą z samego siebie.
W istocie, w ważnych sprawach życia umiał się pokierować zręcznie; ale nie dość dbał o szczegóły, wagi zaś seminaryjne patrzą tylko na szczegóły. Toteż, już miał u kolegów opinję niedowiarka. Zdradziło go mnóstwo drobiazgów.
W ich oczach, posiadał najoczywiściej tę olbrzymią przywarę, że myślał, sądził samodzielnie, zamiast iść ślepo za autorytetem i przykładem. Ksiądz Pirard nie był mu żadną pomocą; nie odezwał się doń ani razu poza konfesjonałem, gdzie też naogół więcej słuchał niż mówił. Byłoby zgoła inaczej, gdyby wybrał księdza Castanède.
Odkąd Juljan zrozumiał własną nieopatrzność, nie zaznał ani chwili nudów. Zapragnął poznać całą rozciągłość złego; w tym celu wyszedł nieco z wyniosłego i upartego milczenia, jakiem odtrącał kolegów. Wówczas zemszczono się nad nim. Pojednawcze jego kroki przyjęto ze wzgardą i szyderstwem. Poznał, że od chwili wstąpienia do seminarjum, nie było ani godziny, zwłaszcza podczas rekreacji, któraby nie pociągnęła dodatnich lub ujemnych konsekwencyj; któraby nie pomnożyła liczby jego wrogów, lub nie zjednała mu życzliwości jakiegoś szczerze cnotliwego lub mniej gruboskórnego seminarzysty. Naprawić zło, które już się stało, było niezmiernie trudne. Odtąd, Juljan miał się bezustanku na baczności; chodziło o to, aby się dać poznać w zupełnie nowym charakterze.
Gra oczu, naprzykład, sprawiała mu wiele kłopotu. Nie bez racji, w seminarjum, mają je wszyscy spuszczone. — Jakiż ja byłem zarozumiały w Verrières, powiadał sobie Juljan, myśląc że znam życie! Ja się dopiero przygotowywałem; oto wreszcie znalazłem się w świecie, takim z jakim będę miał do czynienia do końca mej roli, otoczony prawdziwymi wrogami! Cóż to za piekielnie trudna rzecz, dodawał, ta hipokryzja o każdej minucie; zaiste, bledną przy tem prace Herkulesa. Herkules naszych czasów, to Sykstus V, oszukujący, przez piętnaście lat, skromnością swoją czterdziestu kardynałów, którzy znali go porywczym i dumnym za młodu.
Nauka jest tu więc niczem! powiadał sobie z goryczą; postępy w dogmatyce, w historji kościelnej, znaczą coś tylko na pozór. Wszystko co mówię, to jedynie potrzask, w który łapie się dudków takich jak ja. Ha! cała moja wartość zasadzała się na szybkich postępach, na zdolności przyswajania sobie tych banialuków. Czyżby, w gruncie, szacowali te rzeczy tyle ile są warte? czy sądzą o nich tak jak ja? A ja byłem na tyle głupi, aby się pysznić swą wiedzą! Owe pierwsze stopnie, które ciągle zdobywam, posłużyły mi tylko na to, aby mi stworzyć zajadłych wrogów. Chazel, który umie więcej odemnie, wsunie zawsze w swoje zadanie jakiś gruby błąd, spychający go na pięćdziesiąte miejsce; jeśli czasem zdobędzie pierwsze, to przez roztargnienie. Och! jakąż byłoby mi pomocą jedno jedyne słowo księdza Pirard!
Z chwilą gdy Juljan poznał swój błąd, długie ćwiczenia w ascezie, jak różaniec pięć razy dziennie, kantyczki do Serca Jezusowego, etc., przedtem tak śmiertelnie nudne, stały się dlań najbardziej zajmującemi aktami życia. Zastanawiając się surowo nad sobą, starając się zwłaszcza nie przeceniać własnych środków, Juljan nie silił się, jak owi wzorowi seminarzyści, wspinać do wyżyn chrześcijańskiej doskonałości. W seminarjum jest sposób jedzenia jajka, który świadczy o szczeblu osiągniętym w hierarchji pobożności.
Czytelnik, który uśmiecha się może w tem miejscu, zechce sobie przypomnieć wszystkie błędy, jakich dopuścił się, jedząc jajko, ksiądz Delille, zaproszony na śniadanie do pewnej wielkiej damy na dworze Ludwika XVI.
Juljan starał się zrazu dojść do non culpa, to znaczy do stanu młodego seminarzysty, którego chód, sposób poruszania oczami, rękami, nie zdradzają wprawdzie światowości, ale nie wskazują jeszcze istoty pochłoniętej myślą o drugiem życiu i o zupełnej nicości tego świata.
Bezustanku spotykał Juljan takie zdania wypisane węglem na ścianach: „Cóż znaczy sześćdziesiąt lat próby, w porównaniu z wiecznością rozkoszy lub z wiecznością wrzącej oliwy w piekle!“ Nie lekceważył ich już; zrozumiał, że należy je mieć ciągle przed oczami. — Cóż będę czynił przez całe życie? myślał. Będę sprzedawał wiernym miejsce w niebie, jak zdołam im uwidocznić to miejsce? zapomocą zewnętrznej różnicy między sobą a człowiekiem świeckim.
Po kilku miesiącach nieustannego wysiłku, Juljan jeszcze wyglądał na człowieka, który myśli. Sposób poruszania oczami, składania ust, nie zdradzał jeszcze wiary ślepej, gotowej we wszystko wierzyć i wszystkiemu dać świadectwo, choćby męczeństwem. Z wściekłością widział Juljan, że najtępsi chłopi przewyższają go w tej mierze. Ci, z zupełnie naturalnych przyczyn, nie mogli wyglądać na myślicieli.
Ileż mąk zadawał sobie aby osiągnąć ten pozór żarliwej i ślepej wiary, gotowej przed wszystkiem się ukorzyć i wszystko wycierpieć, którą spotyka się tak często we włoskich klasztorach i której tak pyszne wzory zostawił nam Guerchin w kościelnych malowidłach.
W uroczyste święta, dawano seminarzystom kiełbaski z kapustą. Sąsiedzi Juljana zauważyli, że jest nieczuły na to szczęście; była to jedna z pierwszych jego zbrodni. Koledzy widzieli w tem wstrętną i głupią obłudę; nic nie przysporzyło mu tylu wrogów. Patrzcie mieszczucha, pyszałka, mówili, który udaje że gardzi najlepszą wyżyrką, kiełbaskami z kapustą! fuj, paskudziarz! zarozumialec!
Ach, tak! głupota tych młodych kmiotków, moich kompanów, jest dla nich ogromną przewagą, wzdychał Juljan w chwili zniechęcenia. Na progu seminarjum nie muszą się otrząsać z mnogości świeckich myśli które ja wnoszę i które, mimo wszystkich starań, biją mi z twarzy.
Z uwagą, zazdrością niemal, studjował Juljan najtępszych chłopskich synów przybyłych do seminarjum. W chwili gdy im ściągano z grzbietu siermięgę aby włożyć sutannę, wychowanie ich ograniczało się do bezgranicznego szacunku dla pieniędzy, zwłaszcza w gotowiźnie.
Dla tych seminarzystów, jak dla bohaterów powiastek Woltera, szczęście polega na tem aby się dobrze najeść. Prawie u wszystkich odkrył Juljan kult dla ludzi odzianych w cienkie sukno. Pod wpływem tego uczucia, oceniają oni wymiar sprawiedliwości jaki można zyskać w naszych trybunałach, wedle jego wartości, a nawet poniżej wartości. Na co się zdało, powtarzają często, prawować się z grubą rybą?
Słowem tem określa się w dolinie Jura bogatego człowieka. Można stąd osądzić szacunek ich dla istoty najbogatszej ze wszystkich: dla rządu!
Nie uśmiechnąć się z szacunkiem na samo imię pana prefekta, uchodzi, w oczach chłopów z Franche-Comté, za zuchwalstwo; owóż, u biedaka, zuchwalstwo pociąga za sobą rychło utratę chleba.
Wzgarda, która dławiła Juljana z początku, zmieniła się w litość: rodzicom większości kolegów zdarzyło się nieraz wrócić wieczorem, w zimie, do chaty, i nie znaleźć ani chleba, ani kasztanów, ani kartofli... — Cóż dziwnego, powiadał sobie Juljan, jeżeli za szczęśliwego w ich oczach uchodzi przede wszystkiem ten kto zjadł dobry obiad, kto posiada dobrą odzież! Moi koledzy mają silne powołanie, to znaczy widzą w stanie duchownym nieprzerwaną trwałość tego szczęścia: mieć dobry obiad i ciepłe ubranie w zimie.
Juljan usłyszał raz, jak młody seminarzysta, obdarzony snadź wyobraźnią, mówił do kolegi:
— Czemu nie miałbym zostać papieżem jak Sykstus piąty, który pasał świnie?
— Papieżami robią tylko Włochów, odparł przyjaciel; ale to pewna, że będą losować między nami posady wielkich wikarjuszów, kanoników, może biskupów. Ojciec biskupa z Châlons był bednarzem: tak jak i mój.
Jednego dnia, podczas lekcji dogmatyki, ksiądz Pirard kazał zawołać Juljana. Nieborak cieszył się, że wyrwie się na chwilę z moralnej i fizycznej atmosfery otoczenia.
Juljan spotkał u rektora to samo przyjęcie, które go tak zmroziło w dzień przybycia.
— Wytłumacz mi tę kartkę, rzekł patrząc nań strasznym wzrokiem.
Juljan przeczytał:
„Amanda Binet, w kawiarni pod Żyrafą, przed ósmą. Powiedzieć, że przybywasz z Genlis i jesteś kuzynem mojej matki“.
Juljan zrozumiał cały ogrom niebezpieczeństwa: policja księdza Castanède wykradła mu ten adres.
— W dniu w którym przybyłem tutaj, rzekł patrząc na czoło księdza Pirard, nie mógł bowiem znieść jego straszliwych oczu, drżałem cały; ksiądz Chélan uprzedził mnie, że roi się tu od donosicielstwa i dokuczliwości i że uczniów zachęca się do szpiegowania i denuncjacji. Niebo tak chce, aby ukazać młodym księżom życie takiem jak jest i wszczepić im odrazę do świata i jego pokus.
— Ty mi będziesz tu plótł frazesy! krzyknął ksiądz Pirard wściekły. Ladaco!
— W Verrières, ciągnął spokojnie Juljan, bracia bili mnie, kiedy im dawałem powód do zawiści...
— Do rzeczy! do rzeczy! wykrzyknął ksiądz Pirard nieprzytomny z wściekłości.
Nie zatrwożony bynajmniej, Juljan podjął opowiadanie:
— Skorom przybył do Besançon, koła południa, byłem głodny, wszedłem do kawiarni. Serce moje zdejmował wstręt do tak plugawego miejsca, ale sądziłem że śniadanie wypadnie mi tam taniej niż w gospodzie. Dama, wyglądająca na właścicielkę, wzruszyła się mojem nieśmiałem wejrzeniem. „Besançon pełne jest hultajów, rzekła, boję się o pana. Gdyby się panu zdarzyło co złego, zwróć się Pan do mnie, przyślij do mnie przed ósmą. Jeśli odźwierny nie zechce spełnić pańskiego zlecenia, powiedz pan że jesteś moim krewnym, rodem z Genlis...
— Każę sprawdzić tę gadaninę! wykrzyknął ksiądz Pirard, który, nie mogąc wytrwać w miejscu, przechadzał się po pokoju. Ruszaj do celi!
Ksiądz udał się za Juljanem i zamknął go na klucz. Chłopiec wziął się natychmiast do przetrząśnięcia walizy, na której dnie nieszczęsna karta była starannie ukryła. Nic nie brakło w walizie, ale rzeczy były poprzewracane: a przecież miał zawsze klucz przy sobie! Co za szczęście, myślał Juljan, że, w czasie mej ślepoty, nie skorzystałem nigdy z pozwolenia wyjścia: rozumiem teraz dobroć, z jaką ksiądz Castanède ofiarowywał mi je tak często. Może skusiłbym się zmienić ubranie i odwiedzić piękną Amandę; zgubiłbym się. Skoro ten plan zawiódł, wówczas, aby nie zmarnować poszlaki, użyto jej do denuncjacji.
W dwie godziny później rektor zawołał Juljana.
— Nie skłamałeś, rzekł patrząc mniej surowo; ale przechowywać taki adres, to nierozwaga, z której nie możesz sobie nawet zdać sprawy. Nieszczęsne dziecko! za dziesięć lat jeszcze może ci to zaszkodzić.


XXVII. PIERWSZE DOŚWIADCZENIA.

Współczesność, wielki Boże! to Arka święta: biada temu, kto jej dotknie.
Diderot.

Czytelnik daruje nam, że z tej epoki życia Juljana niewiele przytoczymy ścisłych i jasnych faktów. Nie aby ich brakowało; przeciwnie; ale to, co ujrzał w seminarjum, byłoby może zbyt czarne w stosunku do kolorytu, jaki staraliśmy się zachować w tej książce. Współcześni, nawet znosząc pewne rzeczy, doznają na ich przypomnienie wstrętu, paraliżującego wszelką przyjemność, nawet tę która płynie z czytania powieści.
Studja nad hipokryzją gestów szły Juljanowi dość opornie; chwilami ogarniał go wstręt, zniechęcenie. Nie mógł osiągnąć sukcesu, do tego w karjerze która mu była wstrętna. Najmniejsza pomoc z zewnątrz wystarczyłaby aby mu dodać otuchy, trudności nie były zbyt wielkie; ale czuł się sam, jak łódka wśród Oceanu. — A gdybym nawet zwyciężył, powiadał sobie: całe życie spędzie w tak ohydnem towarzystwie! Obżartuchy marzący jedynie o omlecie ze słoniną na obiad, lub też tacy księża Castanède dla których żadna zbrodnia nie jest zbyt czarna! Dojdą do władzy, ale za jaką cenę, wielki Boże!
Wola ludzka jest potęgą, czytam to wszędzie; ale czy wystarczy aby pokonać taki wstręt? Zadanie wielkich ludzi było łatwe: niebezpieczeństwo, mimo całej grozy, zdało się im piękne; a któż zdoła zrozumieć, z wyjątkiem mnie, ohydę tego, co mnie otacza?
Była to najcięższa próba w jego życiu. Tak łatwoby mu było zaciągnąć się do którego ze świetnych pułków stojących w Besançon! Mógł zostać nauczycielem łaciny; tak niewiele potrzebował aby wyżyć! ale wówczas żadnych widoków, żadnego pokarmu dla wyobraźni: to znaczy śmierć. Oto co mu się zdarzyło jednego z owych smutnych dni.
Tak często pyszniłem się w duchu, że jestem różny od innych młodych wieśniaków! Otóż, dość długo żyję, aby zrozumieć że różnica płodzi nienawiść, powiadał sobie jednego rana. Tę wielką prawdę odgadł pod wpływem jednej ze swych najjaskrawszych porażek. Pracował cały tydzień nad pozyskaniem względów pewnego ucznia, otoczonego aureolą świątobliwości. Przechadzał się z nim po dziedzińcu, słuchając z rezygnacją bredni przyprawiających o mdłości. Naraz, zaciągnęło się na burzę, zahuczał grzmot: w tej chwili, świątobliwy kolega wykrzyknął, odpychając go brutalnie:
— Słuchaj; każdy musi myśleć o sobie; nie mam ochoty zginąć od piorunu: Bóg może cię zdruzgotać jak bezbożnika, jak Woltera.
Z zębami zaciętemi z wściekłości, z oczyma wzniesionemi ku niebu w błyskawicach, Juljan wykrzyknął: „Wart byłbym aby utonąć, gdybym, zasnął podczas burzy. Spróbujmy zdobyć innego jakiego cymbała“.
Zadzwoniono na wykład historji kościelnej.
Młodym kmiotkom, tak drżącym przed ciężką pracą i przed rodzicielską nędzą, ksiądz Castanède wykładał tego dnia, iż rząd, owa instytucja tak straszna w ich oczach, posiada istotną i prawą władzę, jedynie dzięki pełnomocnictwu zastępcy bożego na ziemi.
— Stańcie się godni łask papieża świętością życia, posłuszeństwem, bądźcie jako kij w jego ręku, dodał, a każdy z was otrzyma świetną posadę, na której będzie władał samodzielnie, bez kontroli, posadę niewzruszoną, której dochody pokrywa w jednej trzeciej rząd, w dwóch trzecich zaś wierni, urobieni waszą wymową.
Wychodząc z klasy, ksiądz Castanède zatrzymał się na dziedzińcu.
— O proboszczu można z całą słusznością powiedzieć, że wartość miejsca zależy od człowieka, rzekł do uczniów którzy otoczyli go kołem. Sam znałem zapadłe górskie parafje, które przynosiły więcej niż niejedno probostwo w mieście: i to w samej gotowiźnie, nie licząc tłustych kapłonów, a jajek, a świeżego masła, tysiąca miłych drobnostek... Ksiądz jest tam, bez kwestji, pierwszą figurą: niema większego obiadu aby go nie proszono, nie goszczono, etc.
Ledwie ksiądz Castanède odszedł, uczniowie podzielili się na grupy, Juljan nie należał do żadnej; zostawiono go jak parszywą owcę. W każdej gromadzie, jakiś uczeń rzucał grosz w górę: jeśli zgadł na którą stronę padnie, koledzy wnosili iż niebawem otrzyma tłuste probostwo.
Później następowały anegdoty. Młody księżyk, ledwie od roku wyświęcony, ofiarowawszy oswojonego królika służącej starego proboszcza, uzyskał to, że ksiądz powołał go na wikarego, wkrótce zaś potem (proboszcz umarł rychło) zajął jego miejsce w dobrej parafji. Inny znów wcisnął się jako następca starego sparaliżowanego księdza, zabawiając go przy stole i krając mu zręcznie kurczęta.
Seminarzyści, jak zresztą młodzi adepci wszelkich zawodów, przeceniają znaczenie tych środeczków, działających na ich wyobraźnię swą niezwykłością.
— Muszę, powtarzał sobie Juljan, włożyć się do tych rozmów.
Kiedy nie rozmawiano o kiełbaskach z kapustą i o tłustych probostwach, rozmawiano o świeckiem zastosowaniu zasad duchownych, o sprawach między biskupami i prefektami, między merem a proboszczem. W oczach Juljana rodziło się pojęcie jakby drugiego Boga, ale Boga o wiele groźniejszego i potężniejszego niż tamten: ten drugi Bóg, to był papież. Powiadano sobie, zniżając głos kiedy była pewność że ksiądz Pirard nie słyszy, że jeśli papież nie zadaje sobie trudu mianowania wszystkich prefektów i merów we Francji, to dlatego iż powierzył ten trud królowi, mianując go starszym synem Kościoła.
Wówczas to Juljan sądził, iż może wyzyskać ku swej chwale znajomość książki O Papieżu pana de Maistre. W istocie, zadziwił kolegów, ale znów obróciło się to przeciw niemu. Podrażnił ich, formułując lepiej niż oni sami ich własne mniemania. Ksiądz Chélan był nieopatrzny za Juljana, jak był nieopatrzny za samego siebie. Wpoiwszy mu nawyk ścisłego rozumowania i odrazę do czczych słów, zapomniał go pouczyć, że u chudego pachołka narów ten jest zbrodnią; wszelkie logiczne rozumowanie ma w sobie coś obrażającego.
Wymowę Juljana poczytywano mu za nową zbrodnię. Mówiąc o nim, koledzy zdołali wreszcie wyrazić jednem słowem wstręt jaki w nich budził: nazwali go Marcinem Lutrem; zwłaszcza, mówili, z przyczyny owej piekielnej logiki, którą się tak pyszni.
Niejeden młody seminarzysta miał świeższą cerę i mógł pobić Juljana urodą; ale on miał białe ręce, i nie mógł ukryć niektórych nałogów wyszukanej czystości. Zaleta ta nie była zgoła zaletą w ponurym gmachu do którego los go rzucił. Niechlujni chłopi, którzy go otaczali, okrzyknęli go rozpustnikiem. Lękamy się znużyć czytelnika tysiącznemu niedolami naszego bohatera. Najsilniejsi z klasy chcieli wprowadzić znęcanie się nad nim: trzeba mu było uzbroić się w żelazny cyrkiel, i oznajmić, ale tylko gestem, że zrobi zeń użytek. Gesty trudniej wyzyskać w raportach donosicieli niż słowa.


XXVIII. PROCESJA.

Wszystkie serca ogarnęło wzruszenie. Zdawało się, że obecność Boga zstąpiła w te wązkie gotyckie uliczki, przybrane ze wszystkich stron, i wysypane piaskiem dzięki staraniu wiernych.
Young.

Daremnie Juljan silił się być małym i głupim, nie mógł pozyskać sympatji, nadto był inny. — A wszakże, powiadał sobie, profesorowie ci, to ludzie bardzo sprytni, wybrani z pośród tysiąca: w jaki sposób nie smakują w mojej pokorze? Jeden tylko był natyle uprzejmy, że wierzył we wszystko i wszystko dawał w siebie wmówić. Był to ksiądz Chas Bernard, mistrz ceremonji przy katedrze, gdzie, od piętnastu lat, obiecywano mu miejsce kanonika; tymczasem wykładał wymowę kościelną w seminarjum. W epoce swego zaślepienia, Juljan najczęściej celował na tym kursie; ksiądz Chas nabrał dlań sympatji i po lekcji nieraz brał go pod ramię aby się z nim przejść po ogrodzie.
— Do czego on zmierza? myślał Juljan, słuchając jak przez całe godziny ksiądz opowiada mu o bogactwach katedralnej szatni. Było tam siedemnaście ornatów haftowanych złotem, nie licząc żałobnych. Wiele rachowano na starą prezydentową de Rubempré; dama ta, licząca dziewięćdziesiąt lat, przechowywała, od siedemdziesięciu lat conajmniej, wyprawne suknie ze wspaniałych materyj lyońskich przetykanych złotem. — Wyobraź sobie, chłopcze, mówił ksiądz zatrzymując się nagle i otwierając szeroko oczy, te suknie stoją same na ziemi, tyle w nich złota. Przypuszczają powszechnie w Besançon, że, dzięki testamentowi prezydentowej, skarbiec katedralny wzbogaci się o więcej niż dziesięć ornatów, nie licząc kilku kap na uroczyste święta. Ba! więcej jeszcze, dodał ksiądz Chas zniżając głos, mam powody przypuszczać, że prezydentowa zostawi nam osiem wspaniałych pozłacanych świeczników, nabytych, jak wieść niesie, we Włoszech przez Karola Śmiałego, którego ulubionym ministrem był jeden z przodków tej damy.
— Dokąd ten człowiek zmierza z tą rupieciarnią? myślał Juljan. Te zręczne przygotowania trwają już cały wiek, a za nic nie chce puścić farby. Musi mi strasznie nie ufać. Sprytniejszy jest niż wszyscy inni, których tajemne cele można przeniknąć w ciągu dwóch tygodni. Rozumiem, ten człowiek cierpi w swej ambicji od piętnastu lat!
Jednego wieczora, podczas lekcji, zawołano Juljana do księdza Pirard.
— Jutro mamy święto Corpus Domini (Bożego ciała); ksiądz Chas-Bernard potrzebuje cię przy zdobieniu katedry; idź i bądź posłuszny.
Ksiądz Pirard przywołał go jeszcze i dodał z wyrazem współczucia:
— Od ciebie zależy, czy chcesz skorzystać ze sposobności i przejść się po mieście.
Incedo per ignes, odparł Juljan (mam ukrytych wrogów).
Nazajutrz, wczesnym rankiem, Juljan udał się, ze spuszczonemi oczami, do katedry. Widok ulic i rozpoczynającego się ruchu dobrze nań oddziałał. Na wszystkie strony zdobiono okna dywanami. Cały czas spędzony w seminarjum wydał się Juljanowi jedną chwilą. Myśl jego była w Vergy, oraz przy pięknej Amandzie Binet, którą mógł spotkać, gdyż kawiarnia była opodal. Spostrzegł zdala księdza Chas-Bernard w bramie jego ukochanej katedry: był to zażywny człowiek o wesołej i szczerej twarzy. Ten dzień, to był dzień jego tryumfu.
— Czekałem na ciebie, drogi synu, zawołał zdaleka spostrzegłszy Juljana, bywaj-że mi! Ciężki będziemy mieli dzień i długi; pokrzepmy się pierwszem śniadaniem; drugie czeka nas o dziesiątej podczas sumy.
— Pragnę, proszę ojca, rzekł Juljan poważnie, nie być ani chwili sam; ojciec raczy zauważyć, dodał wskazując na zegar wieżowy, że przybywam o piątej bez jednej minuty.
— Haba! boisz się tych filutów z seminarjum! Masz też o czem myśleć! rzekł ksiądz Chas; czy droga jest mniej piękna, dlatego że w płotach które ją otaczają rosną ciernie? Podróżny idzie naprzód, a złośliwym cierniom pozwala tkwić w miejscu. Ale, do roboty, chłopcze, do roboty!
Ksiądz Chas miał słuszność, mówiąc że praca będzie ciężka. Poprzedniego dnia odbywała się w katedrze wielka uroczystość żałobna; nie można było nic przygotować, trzeba było tedy, w ciągu jednego ranka, przybrać czerwonym adamaszkiem, do wysokości trzydziestu stóp, wszystkie słupy gotyckie tworzące trzy nawy. Biskup sprowadził z Paryża ekstra-pocztą czterech tapicerów, ale nie mogli nastarczyć wszystkiemu; zamiast zaś wspomagać dobrą radą niezręczność besansońskich kolegów, zdwajali ją zapomocą drwin.
Juljan zrozumiał, że trzeba wyleźć samemu na drabinę: wrodzona zwinność przydała mu się. Podjął się kierować pracą miejscowych tapicerów. Ksiądz Chas, zachwycony, patrzał jak młodzieniec buja z drabiny na drabinę. Skoro wszystkie kolumny obleczono adamaszkiem, trzeba było umieścić pięć olbrzymich bukietów z piór na baldachimie nad głównym ołtarzem. Jestto bogate sklepienie ze złoconego drzewa, wspierające się na ośmiu kręconych kolumnach z włoskiego marmuru. Ale, aby się dostać na środek baldachimu, ponad tabernaculum, trzeba było przejść po starym drewnianym gzymsie, może spróchniałym, na wysokości czterdziestu stóp.
Widok tej niebezpiecznej drogi zgasił wesołość i koncepty paryżan; przyglądali się, rozprawiali, ale nie kwapili się wejść. Juljan chwycił bukiety i wbiegł pędem na drabinę. Umocował je zręcznie w kształt korony, w samym środku baldachimu. Kiedy zeszedł z drabiny, ksiądz Chas-Bernard uściskał go.
Optime! wykrzyknął zacny ksiądz, opowiem to Jego Dostojności.
Drugie śniadanie spłynęło bardzo wesoło. Nigdy katedra nie wydała się księdzu Chas tak strojną.
— Drogi chłopcze, rzekł do Juljana, matka moja wynajmowała krzesła w tej świątyni, wychowałem się poniekąd w tym gmachu. Terror Robespierra zrujnował nas; ale w ósmym roku sługiwałem już do mszy w pokoju i dostawałem wikt w dzień mszy. Nikt nie umiał tak złożyć ornatu jak ja, żaden galon nie był załamany. Od przywrócenia obrządków przez Napoleona, mam szczęście wszystkiem zarządzać w tej czcigodnej świątyni. Pięć razy do roku, oczy moje oglądają ją przystrojoną w uroczyste szaty. Ale nigdy nie była tak wspaniała, nigdy bryty adamaszkowe nie przylegały do filarów tak pięknie jak dziś.
— Wreszcie zdradzi mi swą tajemnicę, pomyślał Juljan, zaczyna mówić o sobie, przejdziemy do wynurzeń. Ale, mimo iż wyraźnie podniecony, ksiądz nie powiedział ani jednego niebacznego słówka. — A wszakże on też wiele pracował, jest szczęśliwy, nie żałował sobie winka. Cóż za człowiek! co za przykład dla mnie; należą mu się szlify. (To brzydkie wyrażenie przejął Juljan od starego chirurga).
Kiedy, podczas sumy, zadzwoniono na Sanctus, Juljan chciał przywdziać komżę, aby towarzyszyć biskupowi we wspaniałej procesji.
— A złodzieje, mój synu, a złodzieje! wykrzyknął ksiądz Chas, czyś zapomniał o tem? Procesja wyjdzie z kościoła, my we dwóch będziemy pilnowali. Możemy mówić o szczęściu, jeśli będzie brakowało tylko paru łokci tej ślicznej materji, która stroi dół filarów. To także dar pani de Rubempré; pochodzi od słynnego hrabiego, jej prapradziadka; czyste złoto, drogie dziecko, szepnął ksiądz do ucha Juljana z widocznem podnieceniem: czyściutenienieczkie! Polecam ci dozór w skrzydle północnem, nie wychodź stamtąd. Ja biorę na siebie skrzydło południowe i wielką nawę. Baczność na konfesjonały: z nich konfidenci złodziejscy wypatrują chwilę gdy obrócimy się plecami.
W tej chwili, wybiły trzy kwadranse na dwunastą: natychmiast rozległ się wielki dzwon. Pełne i uroczyste dźwięki wzruszyły Juljana. Dusza jego uleciała ponad ziemię.
Zapach kadzidła i listków róży, które dziewczątka w bieli rzucały przed św. Sakramentem, odurzyły go do reszty.
Te uroczyste dźwięki dzwonu powinny były obudzić w Juljanie jedynie myśl o pracy dwudziestu ludzi, płatnych po pięćdziesiąt centymów i wspomaganych może przez piętnastu lub dwudziestu wiernych. Powinien był myśleć o zużywaniu się sznurów i budynku, o niebezpieczeństwie samego dzwonu który spada co dwa wieki, oraz zastanowić się nad sposobem zmniejszenia zarobku dzwonników, albo też spłacenia ich jakim odpustem czy inną łaską Kościoła nie nadwerężającą sakiewki.
W miejsce tych roztropnych myśli, dusza Juljana, podniecona pełnią tych dźwięków, błądziła w urojonych przestrzeniach. Nigdy nie będzie zeń dobry ksiądz ani dobry administrator. Dusze ulegające podobnym wzruszeniom zdolne są conajwyżej wydać artystę. Tutaj ukazuje się w całym blasku zarozumiałość Juljana. Koledzy jego, nawykli zwracać uwagę na realności życia — ile że czują się otoczeni powszechną nienawiścią oraz przyczajonym, w ich mniemaniu, na każdym kroku jakobinizmem — myśleliby, słysząc dzwon katedralny, jedynie o płacy dzwonników. Obliczyliby, z matematyczną ścisłością, czy stopień wzruszenia tłumu wart jest kwoty wydanej na dzwonników.
Gdy, w cudną pogodę, procesja obchodziła zwolna Besançon, zatrzymując się przy wspaniałych stacjach wzniesionych przez władze, kościół utonął w głębokiem milczeniu. Panował w nim mrok oraz miły chłód; jeszcze unosiły się zapachy kwiatków i kadzidła.
Cisza, samotność, chłód długich naw wprawiały Juljana w stan coraz słodszego marzenia. Nie mącił mu go ksiądz Chas, zajęty w innej części kościoła. Dusza chłopca niemal opuściła śmiertelną powłokę, która przechadzała się zwolna po północnem skrzydle powierzonem jego pieczy. Czuł się spokojny, ile że przy konfesjonałach znajdowało się jedynie kilka prostych kobiet: wzrok jego biegł bez myśli przed siebie.
Wyrwał go poniekąd z roztargnienia widok dwóch kobiet bardzo wykwintnie ubranych; obie klęczały, jedna przy konfesjonale, druga tuż obok na klęczniku. Juljan patrzał nie widząc; jednakże, bądź przez mętną świadomość obowiązków, bądź pod wpływem podziwu dla prostego lecz szlachetnego stroju pań, zauważył, że w konfesjonale nie było księdza. — To szczególne, pomyślał, że te piękne panie, jeśli są tak nabożne, nie klęczą przy której ze stacyj; lub, jeśli to światowe damy, że się nie umieściły na widoku, w pierwszym rzędzie balkonu. Jak ta suknia doskonale leży! Co za wdzięk! Zwolnił kroku aby się im przypatrzyć.
Osoba klęcząca przy konfesjonale odwróciła głowę na odgłos kroków Juljana wśród ciszy. Naraz, wydała głośny krzyk i zemdlała.
Czując że mdleje, dama osunęła się na kolana i przegięła się w tył; przyjaciółka pośpieszyła jej z pomocą. Równocześnie, Juljan ujrzał biust zemdlonej damy: znany naszyjnik z dużych szlachetnych pereł uderzył jego oko. Cóż się z nim stało, kiedy poznał włosy pani de Rênal! była to ona. Osobą, która starała się jej podtrzymać głowę i nie dać całkiem upaść, była pani Derville. Juljan, nieprzytomny, rzucił się ku nim; pani de Rênal, padając, byłaby może pociągnęła przyjaciółkę, gdyby Juljan ich nie podtrzymał. Ujrzał głowę pani de Rênal, bladą, zwisłą bez czucia. Pomógł pani Derville umieścić tę śliczną głowę na wezgłowiu wyplatanego krzesła, ukląkł obok.
Pani Derville obróciła się i poznała go.
— Oddal się pan! zawołała z gniewem. Niech ona już pana nie zobaczy. To pewna, że widok pański musi w niej budzić wstręt: była tak szczęśliwa nim pana poznała! Postępowanie pańskie jest okrutne. Uciekaj; oddal się, jeśli ci została resztka wstydu.
Słowa te brzmiały tak stanowczo, a Juljan czuł się w tej chwili tak słaby, że oddalił się. — Zawsze mnie nienawidziła, rzekł myśląc o pani Derville.
W tej samej chwili, nosowy śpiew księży wracających z procesją rozległ się w kościele. Ksiądz Chas-Bernard zawołał kilkakrotnie na Juljana, który nie słyszał: wreszcie podszedł aby go wyciągnąć z za filaru, gdzie Juljan ukrył się wpół-żywy. Chciał go przedstawić biskupowi.
— Słabo ci się zrobiło, dziecko, rzekł ksiądz widząc go bladym i niezdolnym uczynić kroku: zbyt się napracowałeś. Ksiądz ujął go pod rękę. Chodź, usiądź na ławeczce przy kropielnicy, za mną, ja cię zasłonię. (Stali w pobliżu głównych drzwi). Uspokój się, mamy jeszcze dobrych dwadzieścia minut, nim Jego Dostojność się zjawi. Staraj się przyjść do siebie; kiedy biskup będzie przechodził, ja cię podniosę; mimo swoich lat, silny jestem i krzepki.
Ale, kiedy biskup nadszedł, Juljan był tak drżący, że ksiądz poniechał zamiaru.
— Nie martw się, rzekł, znajdziemy inną sposobność.
Wieczorem, kazał zanieść do kaplicy seminarjum dziesięć funtów świec, oszczędzonych, jak mówił, dzięki staraniom Juljana i szybkości z jaką je kazał zgasić. Czysty wymysł! chłopiec sam był zgaszony; od czasu jak ujrzał panią de Rênal, nie wiedział co się z nim dzieje.



XXIX. PIERWSZE ODZNACZENIE.

Znał swoją epokę, znał swój departament i jest bogaty.
Zwiastun.

Juljan nie ocknął się jeszcze ze wzruszenia w jakiem pogrążyło go spotkanie w katedrze, kiedy, jednego ranka, surowy ksiądz Pirard wezwał go do siebie.
— Ksiądz Chas-Bernard pisał właśnie do mnie za tobą. Jestem, naogół, dość zadowolony z twego postępowania. Jesteś, mimo pozorów, nierozważny i roztrzepany; jednakże, jak dotąd, serce dobre, nawet szlachetne, zdolności niepospolite... W sumie, widzę w tobie iskrę, której nie należy zaniedbywać.
Po piętnastu latach pracy, przyjdzie mi prawdopodobnie opuścić ten zakład: zbrodnią moją jest, że zostawiłem seminarzystom wolność myśli i nie popierałem ani też nie tępiłem sekretnego stowarzyszenia, o którem mówiłeś mi przy spowiedzi. Nim odejdę, chciałbym coś uczynić dla ciebie: byłbym to zrobił dwa miesiące wcześniej, gdyby nie denuncjacja oparta na znalezionym u ciebie adresie Amandy Binet. Mianuję cię repetytorem Starego i Nowego Testamentu.
Juljan, przejęty wdzięcznością, chciał paść na kolana i podziękować Bogu; ale szczerszy odruch wziął górę. Zbliżył się do księdza Pirard, ujął jego rękę i chciał ją podnieść do ust.
— Co to jest? wykrzyknął rektor gniewnie; ale oczy Juljana wyraziły więcej niż jego uczynek.
Ksiądz Pirard popatrzył nań ze wzruszeniem, jak człowiek, który od wielu lat odwykł od spotykania szczerych uczuć. To zdradziło rektora; zmienionym głosem rzekł:
— Tak, drogie dziecko, przywiązałem się do ciebie. Bóg widzi, że mimowoli, powinienbym być sprawiedliwy, nie mieć dla nikogo miłości ani nienawiści. Droga twoja będzie ciężka. Widzę w tobie coś, co drażni pospólstwo. Będą cię ścigały zazdrości i potwarz. Gdziebądź pomieści cię Opatrzność, wszędzie towarzysze będą cię nienawidzili; jeśli będą udawali życzliwość, to tylko poto aby cię tem pewniej zdradzić. Na to jest tylko jedno lekarstwo: chroń się ze wszystkiem do Boga, który, aby cię ukarać za twą pychę, zesłał na ciebie tę nienawiść. Niech twoje postępowanie będzie czyste, to jedyny ratunek dla ciebie. Jeśli będziesz się trzymał prawdy z niezłomną wytrwałością, wcześniej lub później wrogowie twoi będą pognębieni.
Od tak dawna Juljan nie słyszał przyjaznego głosu, że trzeba mu darować tę słabość: rozpłakał się. Ksiądz Pirard wziął go w ramiona; była to chwila bardzo słodka dla obu.
Juljan szalał z radości. Było to pierwsze jego odznaczenie, przynoszące olbrzymie korzyści. Aby je pojąć, trzeba być skazanym na miesiące całe bez chwili samotności, w bezpośredniem zetknięciu z dokuczliwymi i natrętnymi kolegami. Same ich krzyki wystarczyłyby aby delikatniejszy ustrój doprowadzić do choroby. Hałaśliwa radość dobrze odkarmionych i dobrze odzianych chłopskich synów znajdowała dopiero wówczas pełny upust, kiedy krzyczeli ile im tchu starczyło.
Obecnie, Juljan jadał sam, lub prawie sam, w godzinę po innych. Miał klucz od ogrodu, mógł się przechadzać samotnie.
Ku wielkiemu zdumieniu, Juljan spostrzegł że go mniej nienawidzą, gdy on spodziewał się zdwojenia nienawiści. Tajemna chęć odosobnienia się, chęć aż nazbyt widoczna, która zyskała mu tylu wrogów, przestała być oznaką śmiesznej pychy. W oczach otaczających go gruboskórców było to słuszne poczucie godności. Nienawiść osłabła znacznie, zwłaszcza między młodszymi, którzy stali się uczniami Juljana i których traktował wielce uprzejmie. Stopniowo nawet zyskał stronników; stało się w złym tonie nazywać go Marcinem Lutrem.
Ale poco wymieniać jego przyjaciół, wrogów? Wszystko to jest brzydkie, tem brzydsze im intencja szczersza. Oto są wszelako jedyni nauczyciele moralności jakich ma lud; a coby się z nim stało bez nich? Czyż dziennik zdoła kiedy zastąpić proboszcza?
Od czasu nowej godności Juljana, rektor Pirard uważał aby z nim nigdy nie mówić na osobności. Była to ostrożność wskazana tak ze względu na przełożonego jak na ucznia: ale zwłaszcza była to próba. Niewzruszoną zasadą surowego jansenisty Pirarda było: Gdy dany człowiek wart jest coś w twoich oczach, stawiaj mu przeszkody we wszystkich jego życzeniach i zamiarach. Jeśli wartość jest istotna, zdoła zwyciężyć albo ominąć przeszkody.
Był to czas polowania. Fouqué wpadł na myśl, aby posłać do seminarjum jelenia i dzika, niby od rodziców Juljana. Złożono zwierzynę w przejściu, między kuchnią a refektarzem; tam ujrzeli ją seminarzyści idąc na obiad. Ciekawość była ogromna. Dzik, choć martwy, budził lęk w najmłodszych: dotykali jego kłów. Cały tydzień mówiono tylko o tem.
Dar ten, wznosząc rodzinę Juljana do wyżyn powszechnego szacunku, zadał śmiertelny cios zazdrości. Urok dobrobytu uświęcił jego wyższość. Chazel i najwybitniejsi koledzy zaczęli mu nadskakiwać: maluczko, a byliby mu robili wyrzuty, że ich nie uprzedził o swej zamożności i tem samem naraził na możliwość chybienia szacunku pieniędzom.
Nadszedł pobór do wojska; Juljana zwolniono jako seminarzystę. Okoliczność ta wzruszyła go głęboko. — Oto więc minęła na zawsze chwila, w której, przed dwudziestu laty, zaczęłoby się dla mnie życie bohatera!
Przechadzając się w ogrodzie, usłyszał rozmowę dwóch murarzy, naprawiających coś koło muru.
— I cóż, trzeba iść, nowy pobór!
— Gdyby to za niego, niechby! murarz zostawał oficerem, generałem: hoho! widzieli to ludzie.
— Aha, właśnie! teraz same dziady idą. Kto ma za co, zostaje w domu.
— Biedak zostanie biedakiem, i tyle!
— Słuchajno, czy to prawda co mówią, że on umarł? wtrącił trzeci murarz.
— To ino bogacze tak mówią, kapujesz? bali się jego.
— Cóż za różnica, hej! jak to robota szła za tamtych czasów! I powiedzieć, że to właśni marszałkowie go zdradzili: to trzeba być szelmą!
Rozmowa ta pocieszyła nieco Juljana. Oddalając się, powtarzał z westchnieniem

Jedyny król, co w ludu został się pamięci!

Nadszedł czas egzaminów. Juljan zdał świetnie; zauważył, że nawet Chazel stara się pokazać całą swą wiedzę.
Pierwszego dnia, egzaminatorzy, mianowani przez słynnego wielkiego wikarjusza de Frilair, bardzo byli nieradzi, iż pierwsze, a najwyżej drugie miejsce na liście muszą dawać temu Juljanowi Sorel, o którym wiedzieli że jest benjaminkiem księdza Pirard. Uczniowie zakładali się, że na ogólnej nocie Juljan otrzyma pierwszy stopień, co przynosi z sobą zaszczyt obiadu u księdza biskupa. Pod koniec egzaminu, kiedy pytano z Ojców Kościoła, zręczny egzaminator, zagadnąwszy Juljana o św. Hieronima i jego sympatje dla Cycerona, wspomniał o Horacym, Wergilim i innych świeckich autorach. Bez wiedzy kolegów, Juljan wyuczył się na pamięć sporo ustępów z tych pisarzy. Odurzony powodzeniem, zapomniał gdzie się znajduje, i, na ponowne pytanie egzaminatora, wyrecytował z zapałem oraz rozebrał kilka ód Horacego. Pozwoliwszy mu brnąć przez dwadzieścia minut, naraz egzaminujący zmienił wyraz i ostro zaczął mu wyrzucać czas stracony na świeckie studja, oraz bezużyteczne i występne myśli jakiemi nabił sobie głowę.
— Głupiom postąpił, ojcze, moja wina, rzekł Juljan skromnie, rozumiejąc iż padł ofiarą zręcznego podstępu.
Ta sztuczka egzaminatora wywołała oburzenie, nawet w seminarjum, co nie przeszkodziło księdzu Frilair (owemu filutowi, który tak doskonale zorganizował sieć kongregacji bezansońskiej i którego raporty paryskie przyprawiały o drżenie sędziów, prefekta a nawet generałów) pomieścić, swą potężną ręką, numer 198 obok nazwiska Juljana. Miał tę satysfakcję, że mógł dokuczyć swemu wrogowi, janseniście Pirard.
Od dziesięciu lat, dokładał starań aby mu odebrać rektorat seminarjum. Ksiądz Pirard, trzymając się sam linji postępowania, którą wskazał Juljanowi, był szczery, pobożny, daleki od intryg, oddany obowiązkom. Ale niebo, w swym gniewie, obdarzyło go żółciowym temperamentem, odczuwającym głęboko zniewagi i nienawiści. Żadna krzywda nie zacierała się w tej namiętnej duszy. Byłby sto razy podał się do dymisji, lecz sądził że jest użyteczny na stanowisku, na którem Opatrzność go pomieściła. Tamuję postęp jezuityzmu i bałwochwalstwa, myślał.
W porze egzaminów, od dwóch miesięcy blisko nie mówił z Juljanem; mimo to, przechorował cały tydzień, kiedy, otrzymawszy urzędowy wynik, ujrzał numer 198 przy nazwisku ucznia, którego uważał za chlubę zakładu. Jedyną pociechą dla tej surowej natury było otoczyć Juljana najściślejszym nadzorem: z radością ujrzał, że niema w nim ani gniewu, ani żądzy zemsty, ani zniechęcenia.
W kilka tygodni później, Juljan zadrżał otrzymując list z paryską pieczęcią. Wreszcie, pomyślał, pani de Rênal przypomniała sobie swoje obietnice. Jakiś pan, rzekomo Paweł Sorel, mieniący się jego krewnym, przysłał mu czek na pięćset franków. Dodawał, iż, jeżeli Juljan będzie nadal tak gorliwie studjował klasyków, otrzyma co roku tę samą kwotę.
— To ona, to jej dobroć, pomyślał Juljan rozczulony, chce mnie pocieszyć; ale czemu ani jednego przyjaznego słowa?
Mylił się: pani de Rênal, opanowana przez przyjaciółkę, panią Derville, oddawała się całkowicie głębokiej skrusze. Mimowoli często myślała o szczególnym człowieku, którego zjawienie się zburzyło jej egzystencję, ale nie byłaby się odważyła doń pisać.
Gdybyśmy się posługiwali językiem seminarjum, musielibyśmy uważać tę przesyłkę za cud, i powiedzieć, iż niebo użyło samego księdza de Frilair za narzędzie swej łaski.
Dwanaście lat wprzódy, ksiądz de Frilair przybył do Besançon ze szczupłym tłómoczkiem, który, wedle kroniki, zawierał całe jego mienie. Obecnie był jednym z najbogatszych posiadaczy w okolicy. W rozkwicie swej pomyślności, kupił połowę majątku, którego druga połowa przypadła, drogą sukcesji, panu de la Mole. Stąd zaciekły proces między temi osobistościami.
Mimo swej paryskiej świetności i dworskich urzędów, margrabia czuł, iż niebezpiecznie jest walczyć w Besançon przeciw wielkiemu wikarjuszowi, o którym mówiono że mianuje i usuwa prefektów. Zamiast wykołatać, pod jakimkolwiek pozorem, gratyfikację pięćdziesięciotysięczną i zaniechać procesu o takąż sumę z księdzem de Frilair, margrabia uparł się. Uważa, że ma rację: dobra racja!
Owóż, niech mi będzie wolno powiedzieć: któryż sędzia nie ma syna lub bodaj kuzyna dla którego potrzebuje protekcji?
Aby oświecić najbardziej ślepych, w tydzień po wygranej w pierwszej instancji, ksiądz de Frilair wziął powóz biskupa, i osobiście zawiózł swemu adwokatowi krzyż Legji honorowej. Pan de la Mole osłupiał: czując że adwokaci jego słabną, poradził się księdza Chélan, który zapoznał go z księdzem Pirard.
W epoce naszego opowiadania, stosunki te trwały już od kilku lat. Ksiądz Pirard włożył w tę sprawę cały swój namiętny temperament. Stykając się bezustanku z adwokatami margrabiego, zgłębił proces i, uważając go za słuszny, stał się jawnym rzecznikiem margrabiego przeciw wszechpotężnemu wikarjuszowi. To zuchwalstwo, i to ze strony mizernego jansenisty, oburzyło księdza de Frilair!
— Patrzcie, czem są, w rezultacie, ci panowie ze dworu, którzy się uważają za tak potężnych! mówił do swoich zaufanych. Pan de la Mole nie wyjednał nawet nędznego krzyża swemu pełnomocnikowi w Besançon i pozwoli aby go w krótkiej drodze usunięto z posady. A jednak, jak słyszę, nie minie tydzień, aby ten szlachetny par nie wysiadywał krzeseł w salonie każdorazowego ministra sprawiedliwości.
Mimo całej energji księdza Pirard i mimo że pan de la Mole był wciąż w najlepszych stosunkach z ministrem sprawiedliwości a zwłaszcza z jego kancelarją, wszystko co mógł uczynić, po sześciu latach starań, było to że nie przegrał jeszcze ostatecznie procesu.
Pozostając w ciągłej korespondencji z księdzem Pirard dla sprawy którą obaj prowadzili z zapałem, margrabia zasmakował z czasem w umyśle księdza. Stopniowo, mimo przepaści społecznej, korespondencja ich przybrała ton przyjacielski. Ksiądz Pirard zwierzył się margrabiemu, że go chcą szykanami zmusić do dymisji. Oburzony niegodną, jego zdaniem, sztuczką, jakiej użyto wobec Juljana, opisał margrabiemu jego historję.
Mimo że bardzo bogaty, magnat ów nie był skąpy. Nigdy nie mógł skłonić księdza Pirard, aby przyjął bodaj zwrot kosztów pocztowych, jakiemi obarczył go proces. Chwycił sposobność przesłania pięciuset franków jego ulubionemu uczniowi.
Pan de la Mole sam sobie zadał trud napisania listu towarzyszącego przesyłce; to przypomniało mu księdza Pirard.
Jednego dnia, rektor seminarjum otrzymał bilecik, który, w naglącej sprawie, wzywał go do gospody. Zastał tam intendenta margrabiego.
— Pan margrabia polecił mi oddać do rozporządzenia księdza karetę, rzekł intendent. Spodziewa się, że po przeczytaniu tego listu zechce ksiądz rektor, za kilka dni, wybrać się do Paryża. Czas, który mi ksiądz pozostawi, obrócę na objazd majątków pana margrabiego; poczem, w dniu który będzie księdzu dogadzał, pojedziemy do Paryża.
List był krótki.
„Otrząśnij się, drogi księże, ze wszystkich prowincjonalnych utrapień, i przyjedź odetchnąć swobodniej do Paryża. Posyłam Ci mój powóz, który przez cztery dni będzie czekał twojej decyzji. Ja sam będę cię czekał w Paryżu do wtorku. Wystarczy jednego słowa, abym podpisał w twem imieniu akt objęcia jednej z najtłustszych parafij w okolicy Paryża. Najbogatszy z twych parafian nie widział Cię jeszcze, ale jest Ci oddany więcej niż możesz przypuszczać: jest nim margrabia de la Mole“.
Sam o tem nie wiedząc, surowy ksiądz Pirard kochał to przepełnione wrogami seminarjum, któremu od piętnastu lat poświęcał wszystkie myśli. List pana de la Mole był niby zjawieniem się chirurga, mającego dokonać bolesnej ale koniecznej operacji. Dymisja była rzeczą pewną. Przyrzekł intendentowi odpowiedź za trzy dni.
Dwie doby żył w gorączce niepewności. Wreszcie, napisał do pana de la Mole, oraz ułożył list do biskupa, nieskazitelny w swym duchownym stylu, mimo że przydługi. Trudno byłoby znaleźć wyrażenia bardziej nienaganne i oddychające doskonalszym szacunkiem. List ten, pisany z zamiarem skompromitowania księdza de Frilair wobec zwierzchnika, streszczał wszelako wszystkie przedmioty poważnych zarzutów, aż do podłostek i dokuczliwości, które, po sześcioletniej cierpliwej rezygnacji, zmuszały wreszcie księdza Pirard do opuszczenia djecezji.
Kradziono mu drzewo w drewutni, otruto psa, etc.
Ukończywszy list, ksiądz kazał zbudzić Juljana, który o ósmej już spał, jak wszyscy seminarzyści.
— Wiesz, gdzie jest pałac biskupi? rzekł doń w wytwornej łacinie; zanieś ten list Jego Dostojności. Nie będę ci ukrywał, że posyłam cię do jaskini wilków. Zmień się cały we wzrok i w słuch. Wystrzegaj się w odpowiedziach wszelkiego kłamstwa; ale pamiętaj, że ten kto cię pyta, znalazłby może szczerą przyjemność w tem aby ci zaszkodzić. Rad jestem, dziecko, że mogę, przed odejściem, użyczyć ci tego doświadczenia, nie będę ci bowiem taił, że list, który niesiesz, zawiera mą dymisję.
Juljan stał nieruchomy, kochał księdza Pirard. Daremnie wyrachowanie mówiło mu:
— Po ustąpieniu tego zacnego człowieka, stronnictwo Serca Jezusowego usunie mnie z posady, a może wypędzi!
Nie mógł myśleć o sobie. Obracał w głowie zdanie, które chciał ubrać w grzeczną formę i nie umiał.
— I cóż, chłopcze, nie idziesz?
— Bo, proszę ojca, rzekł nieśmiało Juljan, powiadają, że przez cały czas rektoratu, ojciec nic nie odłożył. Mam sześćset franków.
Łzy nie pozwoliły mu mówić.
I to będzie zapisane, rzekł chłodno rektor. Idź do biskupa, późno jest.
Przypadek chciał, że tego wieczora ksiądz de Frilair urzędował w biskupim salonie. Jego Dostojność był na obiedzie w prefekturze. Juljan wręczył tedy list samemu księdzu de Frilair, którego nie znał.
Juljan ujrzał ze zdziwieniem, jak ksiądz otwiera śmiało list adresowany do biskupa. Piękna twarz wikarjusza przybrała wyraz zdziwienia połączony z żywą przyjemnością, poczem oblekła się w powagę. Podczas czytania, Juljan, uderzony jego imponującą fizjognomją, miał czas mu się przyjrzeć. Twarz ta miałaby jeszcze więcej powagi, gdyby nie spryt przebijający się w niektórych rysach, spryt który łatwo przybrałby odcień fałszu, gdyby właściciel pięknej twarzy przestał się nią choć chwilę zajmować. Nos, bardzo wydatny, tworzył zupełnie prostą linję i, na nieszczęście, dawał wytwornemu zresztą profilowi podobieństwo z fizjognomją lisa. Ksiądz ten tak widocznie zainteresowany dymisją księdza Pirard, ubrany był z wykwintem, który zachwycił Juljana: nigdy nie widział nic podobnego u żadnego księdza.
Później dowiedział się Juljan o specjalnym talencie księdza de Frilair. Umiał zabawiać biskupa, miłego staruszka stworzonego do życia w Paryżu i czującego się w Besançon jak na wygnaniu. Biskup miał słaby wzrok, a namiętnie lubił ryby: ksiądz de Frilair wyjmował mu ości.
Juljan przyglądał się w milczeniu czytającemu księdzu, kiedy nagle drzwi otwarły się z trzaskiem. Bogato ubrany lokaj przeszedł spiesznie. Juljan ledwie miał czas obrócić się ku drzwiom; ujrzał małego staruszka z krzyżem biskupim na piersiach. Skłonił się nisko: biskup, przechodząc, uśmiechnął się dobrotliwie. Piękny ksiądz udał się za nim; Juljan został sam w salonie i mógł podziwiać dowoli jego zbożny przepych.
Biskup, człowiek ciężko doświadczony ale nie złamany na duchu długiemi latami emigracji, miał przeszło siedemdziesiąt pięć lat i bardzo niewiele troszczył się o to co się stanie za lat dziesięć.
— Kto jest ten seminarzysta, któremu tak sprytnie patrzy z oczu? spytał. Czy, wedle moich przepisów, nie powinien już spać o tej porze?
— Och, ten jest bardzo rozbudzony, ręczę za to, Wasza Dostojność, i przynosi nam wielką nowinę: dymisję jedynego jansenisty, jakiego mieliśmy w diecezji. Wreszcie, niewzruszony ksiądz Pirard zrozumiał.
— Ba! rzekł biskup śmiejąc się, spróbujcie znaleźć kogoś godniejszego na jego miejsce. Żeby wam pokazać jak go wysoko cenię, zaproszę go na jutro na obiad.
Wielki wikarjusz chciał natrącić parę słów co do wyboru następcy, ale prałat, nie usposobiony do poważnej rozmowy, rzekł:
— Nim zamianujemy nowego, dowiedzmy się czemu ten odchodzi. Zawołaj mi seminarzystę; prawda przemawia przez usta maluczkich.
Przywołano Juljana. Stanę wobec dwóch inkwizytorów, pomyślał. Nigdy nie czuł w duchu więcej męstwa.
W chwili gdy wszedł, dwaj lokaje, ubrani lepiej niż sam pan Valenod, rozbierali Jego Dostojność. Nim prałat spytał o księdza Pirard, uważał za właściwe zagadnąć Juljana o nauki. Zaczął od dogmatów i zdumiał się. Niebawem przeszedł do klasyków, do Wergilego, Horacjusza, Cycerona. Te nazwiska, pomyślał Juljan, zyskały mi numer 198. Nie mam nic do stracenia, starajmy się popisać. Udało mu się; prałat, sam wyborny humanista, był zachwycony.
Podczas obiadu w prefekturze, młoda panna, ciesząca się słusznym rozgłosem, deklamowała poemat o Magdalenie; to usposobiło biskupa do rozmowy o literaturze. Zapomniał rychło o księdzu Pirard i o wszystkich kłopotach, zagadawszy się z seminarzystą o tem czy Horacy był biedny czy bogaty. Prałat przytoczył kilka ustępów, ale niekiedy pamięć go zawodziła; natychmiast Juljan, ze skromną miną, recytował całą odę. Najbardziej uderzyła biskupa naturalność Juljana: recytował kilkadziesiąt łacińskich wierszy tak jakby opowiadał wydarzenia z seminarjum. Długo mówili o Wergiljuszu, o Cyceronie. Wreszcie, prałat nie mógł się wstrzymać, aby nie powinszować młodemu seminarzyście.
— Niepodobna lepiej opanować przedmiotu.
— Wasza Dostojność, rzekł Juljan, znajdzie w seminarjum stu dziewięćdziesięciu siedmiu uczniów, o wiele godniejszych Jej zaszczytnego uznania.
— Jakto? spytał prałat, zdziwiony tą cyfrą.
— To co powiadam Waszej Dostojności, mogę potwierdzić urzędowym dowodem. Przy dorocznym egzaminie, odpowiadając właśnie z przedmiotów, które zjednały mi w tej chwili pochwałę Waszej Dostojności, otrzymałem numer 198.
— A, to jest ów benjaminek księdza Pirard, wykrzyknął biskup śmiejąc się i spoglądając na wikarjusza; powinienem był się domyślić. Ha, na wojnie jak na wojnie! Nieprawdaż, dziecko, dodał zwracając się do Juljana, że obudzono cię aby cię przysłać tutaj?
— Tak, Wasza Dostojność. Wyszedłem sam z seminarjum jedynie raz w życiu, aby pomóc księdzu Chas-Bernard w przystrojeniu katedry, w Boże Ciało.
Optime, rzekł biskup; jakto, to ty złożyłeś dowód takiej odwagi, umocowując bukiety na baldachimie? Co rok drżę, patrząc na nie; zawsze się obawiam, aby nie kosztowały życia człowieka. Moje dziecko, zajdziesz daleko; ale nie chcę podcinać twej przyszłości, która będzie niewątpliwie świetna, skazując cię na śmierć głodową.
Na rozkaz biskupa, podano malagę i biszkopty; Juljan wziął się do nich żwawo, a jeszcze bardziej ksiądz de Frilair, który wiedział, że biskup lubi, aby przy nim jeść wesoło i z apetytem.
Prałat, coraz bardziej rad z zakończenia wieczoru, natrącił coś z historji kościelnej. Spostrzegł, że Juljan nie rozumie. Zagadnął o ducha państwa rzymskiego za cesarzów w epoce Konstantyna. Schyłkowi pogaństwa towarzyszył ten sam stan niepokoju i rozterki, który w XIX w. trapi smutne i zwątpiałe dusze. Biskup zauważył, że Juljan prawie nic nie słyszał o Tacycie.
Juljan odpowiedział poprostu, ku zdumieniu prałata, że autora tego niema w bibljotece seminarjum.
— Bardzom rad z tego, rzekł biskup wesoło. Wywiodłeś mnie z kłopotu; od dziesięciu minut myślę, jak ci podziękować za miły wieczór, któregoś mi dostarczył, i to zupełnie niespodzianie. Nie spodziewałem się znaleźć takiego humanisty w wychowanku mego seminarjum. Mimo że to dar niezbyt kanoniczny, daruję ci Tacyta.
Prałat kazał sobie przynieść ośm wspaniale oprawnych tomów i własnoręcznie wypisał na pierwszej stronicy łacińską dedykację. Biskup szczycił się wytworną łaciną. W końcu, rzekł poważnym tonem, który szczególnie odbijał od całej rozmowy:
— Młodzieńcze, jeśli będziesz rozsądny, czeka cię z czasem najlepsze probostwo w djecezji, i to niezbyt daleko od biskupiego pałacu; ale trzeba być rozsądnym.
Kiedy Juljan, obładowany książkami, wyszedł, mocno zdziwiony, z pałacu, biła dwunasta.
Biskup nie wspomniał ani słowa o księdzu Pirard. Juljan zdumiony był zwłaszcza nadzwyczajną uprzejmością prałata. Nie miał pojęcia o takim wdzięku, połączonym z równie naturalną godnością. Odczuł żywo ten kontrast, na widok ponurego księdza Pirard, który czekał go z niecierpliwością.
Quid libi dixerunt? (Co ci powiedzieli?) zakrzyknął donośnie na widok Juljana.
Kiedy Juljan plątał się nieco przekładając na łacinę słowa biskupa, ex-rektor rzekł swoim twardym głosem z niezręczną gestykulacją:
— Mów po francusku i powtarzaj wiernie słowa Jego Dostojności, nic nie dodając, nic nie ujmując.
— Osobliwy podarek biskupa dla seminarzysty! mruknął przeglądając wspaniałego Tacyta, którego złocony brzeg zdawał się go przejmować wstrętem.
Wybiła druga, kiedy, po bardzo szczegółowem sprawozdaniu, ksiądz pozwolił swemu ulubieńcowi udać się na spoczynek.
— Zostaw mi pierwszy tom swego Tacyta, z dedykacją Jego Dostojności, rzekł. Tych kilka łacińskich wyrazów będzie dla ciebie gromochronem po moim wyjeździe. Erit tibi, fili mi, successor meus tanquam leo quaerens quem devoret. (Następca mój będzie dla ciebie, synu, niby lew szukający kogoby pożarł).
Nazajutrz rano, Juljan zauważył, że koledzy odnoszą się doń w szczególny sposób. To zdwoiło jego ostrożność. Oto, pomyślał, następstwa dymisji księdza Pirard. Całe seminarjum wie o tem, a ja uchodzę za jego faworyta. Musi być coś zelżywego w tem obejściu: ale nie mógł się niczego dopatrzyć. Przeciwnie, wszystkie oczy wolne były od nienawiści. Co to ma znaczyć? zapewne jakaś pułapka; trzymajmy się ostro. Wreszcie, mały seminarzysta z Verrières bąknął, śmiejąc się: Cornelii Taciti opera omnia. (Dzieła wszystkie Korneljusza Tacyta).
Na te słowa, wszyscy jęli na wyprzódki winszować Juljanowi, nietylko wspaniałego podarku, ale zaszczytu dwugodzinnej rozmowy z Jego Dostojnością. Wiedzieli wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Od tej chwili, ustała wszelka zawiść, zaczęto mu się łasić nikczemnie: ksiądz Castanède, który, jeszcze poprzedniego dnia, obchodził się z nim najbrutalniej, ujął go pod ramię i zaprosił na śniadanie.
Nieszczęśliwa natura Juljana: chamstwo tych gruboskórców robiło mu przykrość, uniżoność sprawiała mu niesmak a żadnej przyjemności.
Około południa ksiądz Pirard pożegnał uczniów, nie bez surowego napomnienia. „Pragniecie zaszczytów świata, rzekł, przewag społecznych, przyjemności rozkazywania, lekceważenia praw i traktowania wszystkich z góry? czy też pragniecie zbawienia wiecznego? najtępszy z was potrzebuje jeno otworzyć oczy aby rozróżnić te dwie drogi“.
Ledwie wyszedł, dewoci z Serca Jezusowego pobiegli zaintonować w kaplicy Te Deum. Nikt w seminarjum nie wziął na serjo przemowy ex-rektora. „Wściekły jest o dymisję“, mówili. Ani jeden nie był tak naiwny, aby uwierzyć w dobrowolne zrzeczenie się posady, która daje tyle stosunków z dostawcami.
Ksiądz Pirard zamieszkał w najlichszej gospodzie w Besançon i pod pozorem interesów których nie miał, zamierzył spędzić tam dwa dni.
Biskup zaprosił go na obiad i, chcąc wyprawić psotę wielkiemu wikarjuszowi, starał się dać mu sposobność błyśnięcia talentami. Właśnie podczas deseru przyszła z Paryża nieoczekiwana wiadomość, że ksiądz Pirard otrzymał wspaniałe probostwo w N..., o cztery mile od stolicy. Zacny prałat powinszował mu serdecznie. W całej tej sprawie widział doskonale rozegraną partję, która wprawiła go w dobry humor i dała mu wysokie pojęcie o zdolności księdza. Wypisał mu po łacinie wspaniałe świadectwo i zamknął usta księdzu de Frilair, który pozwalał sobie na uwagi.
Wieczorem, biskup dał wyraz swoim zachwytom u margrabiny de Rubempré. Wśród besansońskiej arystokracji nowina ta sprawiła wielkie wrażenie; łamano sobie głowę nad źródłem tego nadzwyczajnego faworu. Wdrożono już księdzu Pirard infułę. Najsprytniejsi przypuszczali że pan de la Mole został ministrem i pozwolili sobie tego dnia uśmiechać się z władczej miny, jaką ksiądz de Frilair przybierał w salonach.
Nazajutrz rano, niemal że goniono za księdzem Pirard na ulicy; kupcy wychodzili na próg, kiedy ich mijał udając się do sędziów w sprawie margrabiego: pierwszy raz spotkał się z grzecznem przyjęciem. Surowy jansenista, oburzony tem wszystkiem do głębi, odbył długą naradę z adwokatami, których wybrał dla pana de la Mole, i odjechał do Paryża. Miał tę słabość, że paru przyjaciołom z kolegjum, którzy go odprowadzili aż do bogatej karety, zwierzył się, że, po piętnastu latach zarządu seminarjum, opuszcza Besançon z pięćset dwudziestoma frankami. Przyjaciele uścisnęli go płacząc, poczem rzekli między sobą: „Poczciwina mógłby sobie oszczędzić tego kłamstwa; to już nadto śmieszne“.
Ludzie pospolici, zaślepieni miłością grosza, nie mogli zrozumieć, że właśnie w szczerości swojej ksiądz Pirard znalazł potrzebne siły aby walczyć sześć lat przeciw Marji Alacoque, przeciw Sercu Jezusowemu, jezuitom i własnemu biskupowi.


XXX. AMBICJA.

Istnieje tylko jeden tytuł arystokratyczny mianowicie książę; margrabia jest śmieszny; na słowo książę wszystko odwraca głowę.
Edinbourg Rewiew.

Margrabia de la Mole przyjął księdza Pirard bez owych wielkopańskich manier, tak grzecznych a tak lekceważących dla kogoś znającego się na tem. Byłaby to strata czasu: margrabia zaś miał za wiele ważnych spraw na głowie.
Od pół roku intrygował, aby narzucić królowi i narodowi pewne ministerjum, które przez wdzięczność zrobiłoby go księciem.
Od wielu lat, margrabia domagał się próżno od adwokata w Besançon jasnego i zwięzłego sprawozdania w kwestji swoich procesów we Franche-Comté. W jaki sposób sławny adwokat miał je wyłożyć, skoro ich sam nie rozumiał?
Ćwiartka papieru, którą mu wręczył ksiądz, tłumaczyła wszystko.
— Drogi księże, rzekł margrabia, uporawszy się w niespełna pięć minut z formułkami grzeczności oraz kwestjami osobistemi; drogi księże, wśród mej rzekomej pomyślności, brak mi czasu na poważne zajęcie się dwiema małemi a wszelako dość ważnemi sprawami: interesami i rodziną. Troszczę się w wielkich linjach o losy swego domu, mogę go wznieść wysoko; dbam o swoje przyjemności, co powinno iść w pierwszym rzędzie, przynajmniej w moich oczach, dodał spostrzegając zdziwienie na twarzy księdza Pirard. (Mimo iż człowiek wytrawny, proboszcz zdumiał się, słysząc że starzec może tak szczerze mówić o swoich przyjemnościach).
— Oczywiście, praca istnieje w Paryżu, ciągnął wielki pan, ale gdzieś na piątem pięterku; z chwilą zaś gdy ktoś się styka ze mną, zaraz bierze mieszkanie na drugiem, a żona jego wyznacza dni przyjęć; tem samem koniec z pracą, cały wysiłek obraca się na to, aby być lub udawać że się jest światowym człowiekiem. To ich jedyna troska z chwilą gdy mają chleb.
Co do moich procesów, ściśle mówiąc — i to wziąwszy każdy proces z osobna — mam adwokatów, którzy się zabijają pracą; przedwczoraj jeden umarł mi na suchoty. Ale, co do moich spraw w ogólności, czy uwierzyłbyś księże, iż, od trzech lat, zrezygnowałem ze znalezienia człowieka, któryby, pisząc do mnie, raczył zastanowić się bodaj trochę? Zresztą, wszystko to, to tylko wstęp.
Szanuję cię, księże, i, śmiem dodać, mimo że widzimy się poraz pierwszy, kocham cię. Czy chcesz być moim sekretarzem z płacą ośmiu tysięcy franków, lub dwa razy tyle? Zyskałbym na tem jeszcze, przysięgam; i zobowiązuję się zachować księdzu owo piękne probostwo na czas kiedyby nam przyszło się rozstać.
Ksiądz odmówił, ale, pod koniec rozmowy, szczery kłopot margrabiego obudził w nim myśl.
— Zostawiłem w seminarjum biednego chłopca, którego, jeśli się nie mylę, czeka srogie prześladowanie. Gdyby był poprostu zakonnikiem, jużby się znalazł in pace. Dotąd, ten młody człowiek zna jedynie łacinę i Pismo św.; ale możliwe jest, że kiedyś rozwinie wielkie talenty, czy jako kaznodzieja czy jako pasterz dusz. Nie wiem co będzie robił, ale jest w nim święty ogień, może zajść daleko. Zamierzałem go umieścić przy biskupie, gdybyśmy kiedy mieli na tem stanowisku człowieka, podzielającego pański sposób patrzenia na ludzi i sprawy.
— Skąd ten młody człowiek?
— Podobno jest synem cieśli z naszych stron, ale raczejbym przypuszczał, że jest naturalnem dzieckiem jakiegoś bogatego człowieka. Widziałem, jak otrzymał list anonimowy lub pseudonimowy z przekazem na pięćset franków.
— A, to Juljan Sorel, rzekł margrabia.
— Skąd pan zna jego nazwisko? rzekł proboszcz zdumiony i w tej samej chwili zarumienił się.
— Tego nie mogę powiedzieć, rzekł margrabia.
— Zatem, rzekł ksiądz, niech pan spróbuje uczynić go swoim sekretarzem; ma energję, rozum; słowem, warto zrobić próbę.
— Czemu nie? rzekł margrabia; tylko czy to nie będzie człowiek zdolny przyjąć łapówkę od prefekta policji lub kogo innego aby mnie szpiegować w moim domu? Oto jedyna wątpliwość.
Wobec korzystnych upewnień księdza Pirard, margrabia wyjął bilet tysiącfrankowy.
— Poślij to, księże, Juljanowi Sorel na drogę, i niech przybywa.
— Widać, rzekł ksiądz Pirard, że pan margrabia mieszka w Paryżu. Nie zna pan jarzma, jakie ciąży na nas, biednych mieszkańcach prowincji, a zwłaszcza na księżach nie cieszących się łaską jezuitów. Nie wypuszczą bezwarunkowo Juljana, potrafią znaleźć tysiąc pozorów, odpowiedzą że jest chory, że list zaginął, etc.
— Poproszę ministra o list do biskupa, rzekł margrabia.
— Zapomniałem jednej okoliczności, rzekł proboszcz; młodzieniec ten, mimo niskiego pochodzenia, jest bardzo ambitny; jeśli się draśnie jego dumę, nie będzie zeń żadnego pożytku; stępieje.
— To mi się podoba, rzekł margrabia; będę go traktował jak kolegę mego syna; czy to wystarczy?
W jakiś czas potem, Juljan otrzymał list pisany nieznanym charakterem i noszący pieczątkę z Châlon: wewnątrz znalazł przekaz pieniężny i polecenie natychmiastowego udania się do Paryża. List podpisany był zmyślonem nazwiskiem, ale otwierając go Juljan zadrżał: do stóp jego upadł liść, był to znak umówiony z księdzem Pirard.
W niespełna godzinę, wezwano Juljana do konsystorza, gdzie biskup przyjął go z ojcowską dobrocią. Nawiązując zręcznie do Horacego, powinszował chłopcu wysokich losów jakie go czekają, spodziewając się w zamian, jako podziękowania, pewnych wyjaśnień. Juljan nie mógł nic powiedzieć, choćby dla tego że nic nie wiedział, co sprawiło że prałat powziął dlań wielki szacunek. Jeden z młodszych księży odniósł się do merostwa, wskutek czego sam mer przyniósł paszport, podpisany, ale z miejscem in blanco na nazwisko podróżującego.
Wieczorem, przed północą, Juljan zjawił się u Fouquégo; rozsądny młodzieniec więcej okazał zdziwienia niż zachwytu karjerą przyjaciela.
— Wszystko to się skończy, rzekł zawzięty liberał, jakąś rządową posadą, zmuszającą cię do postępków, które staną się żerem dzienników. Wieść o tobie dojdzie mnie wraz z twą hańbą. Pamiętaj, iż, nawet biorąc pieniężnie, lepiej zarobić sto ludwików w uczciwym handlu drzewem, będąc swoim panem, niż otrzymywać cztery tysiące franków od rządu, chociażby rządu króla Salomona.
Juljan widział w tych słowach jedynie mieszczańską ciasnotę. Nareszcie miał wypłynąć na wielką arenę. Marzył o Paryżu: wyobrażał sobie, że jest w nim pełno intrygantów i hipokrytów, ale równie uprzejmych jak biskup z Besançon lub z Agde: to przesłaniało wszystko. Wytłumaczył przyjacielowi, że list księdza Pirard odbiera mu swobodę rozstrzygania o swym losie.
Nazajutrz, około południa, przybył do Verrières; czuł się najszczęśliwszym z ludzi, spodziewał się ujrzeć panią de Rênal. Udał się najpierw do swego protektora, zacnego księdza Chélan. Ksiądz przyjął go surowo.
— Czy uważasz żeś mi coś winien? rzekł ksiądz nie odpowiadając na przywitanie. Zjesz śniadanie ze mną, przez ten czas najmę ci innego konia, i opuścisz Verrières, nie widząc się z nikim.
Usłyszeć znaczy usłuchać, odparł Juljan z miną seminarzysty; poczem była już mowa jedynie o teologji i klasycznej łacinie.
Wsiadł na konia, ujechał milę, poczem, ujrzawszy las i pewny że go nikt nie widzi, zapuścił się weń. O zachodzie słońca, odesłał konia; następnie zaszedł do wieśniaka, który zgodził się sprzedać mu drabinę i zanieść ją za Juljanem do lasku nad Aleją Wierności w Verrières.
— To jakiś biedny dezerter albo przemytnik, pomyślał wieśniak rozstając się z Juljanem, ale co mi tam! zapłacił uczciwie za drabinę, a wszak i mnie zdarzało się to i owo w życiu.
Noc była ciemna. Około pierwszej, Juljan, dźwigając drabinę, wszedł do miasteczka. Zeszedł corychlej w łożysko potoku, który przerzyna wspaniałe ogrody pana de Rênal, ocembrowane murem dziesięć stóp wysokim. Juljan przebył z łatwością potok przy pomocy drabiny. — Jak przyjmą mnie psy? myślał. W tem cała kwestja. Psy zaczęły szczekać i puściły się pędem na niego; gwizdnął zcicha, zaczęły się łasić.
Pnąc się z terasy na terasę, mimo że wszystkie furtki były zamknięte, dostał się z łatwością pod okno pani de Rênal, położone na jakie dziesięć stóp nad ziemią.
W okienicach znajdował się mały otwór w kształcie serca, dobrze znany Juljanowi. Ku jego zmartwieniu, otwór był ciemny, nie oświecała go od wewnątrz lampka nocna.
— Wielki Boże! pomyślał; widocznie, tej nocy, pani de Rênal nie śpi u siebie. Gdzie ona może być? Cały dom bawi w Verrières, skoro wdziałem psy; ale mogę się natknąć w tym pokoju na pana de Rênal lub na kogoś obcego, wówczas co za skandal!
Najrozsądniej było wycofać się, ale Juljan wzdrygał się przed tem, jeśli to ktoś obcy, umknę pędem zostawiając drabinę; jeżeli ona, jakie mnie czeka przyjęcie? Popadła w skruchę i w dewocję, to nie ulega wątpliwości; ale, ostatecznie, musi pamiętać o mnie, skoro pisała. Ten argument przeważył.
Z drżącem sercem, mimo to zdecydowany ujrzeć ją lub zginąć, rzucił w okienicę parę kamyczków; żadnej odpowiedzi. Oparł drabinę tuż koło okna i sam zaczął pukać w okienicę, zrazu lekko, potem silniej. Mimo że jest tak ciemno, może ktoś wygarnąć do mnie z fuzji, pomyślał. Ta myśl sprowadzała szalone przedsięwzięcie do kwestji odwagi.
— Albo pokój jest tej nocy pusty, albo osoba która w nim śpi musiała się obudzić. Z tem więc niema się co liczyć, chodzi tylko o to, aby nie usłyszał kto w sąsiednich pokojach.
Zeszedł, oparł drabinę o okienicę, wszedł na nią z powrotem i, wsunąwszy rękę w otwór, znalazł szczęśliwie haczyk. Pociągnął i ujrzał z niewysłowioną radością że okienica się otwiera.
— Trzeba otworzyć zwolna i odezwać się.
Uchylił okienicę na tyle aby wysunąć głowę, i rzekł kilka razy z cicha: To ja.
Wytężył słuch; nic nie zmąciło ciszy w pokoju. W kominku nie było lampki, nawet przyćmionej: zły znak.
A jeśli strzelą? Zastanowił się chwilę; następnie odważył się zapukać w szybę: żadnej odpowiedzi; zapukał mocniej. Gdybym miał nawet stłuc szybę, trzebaż z tem skończyć. Zastukał bardzo mocno: zdało mu się, że widzi w mroku biały cień przesuwający się przez pokój. Wreszcie nie mógł wątpić: ujrzał cień zbliżający się powoli. Naraz ujrzał twarz opartą o szybę, do której on przyciskał oko.
Zadrżał, odsunął się nieco. Ale noc była tak ciemna, że nawet z tej odległości nie mógł poznać, czy to pani de Rênal. Zląkł się pierwszego krzyku; słyszał jak psy krążą i warczą koło drabiny. „To ja, powtarzał dość głośno, swój“. Żadnej odpowiedzi, białe widmo znikło. „Otwórz, muszę z tobą mówić, nie męcz mnie tak!“ — i pukał z całych sił do okna.
Rozległ się lekki suchy trzask; zasuwka puściła, pchnął ramę i wskoczył lekko do pokoju.
Biała postać cofnęła się, chwycił ją za rękę: była to kobieta. Cała odwaga Juljana pierzchła. Jeśli to ona, co powie? Cóż się z nim stało, kiedy, po lekkim krzyku, poznał że to pani de Rênal!
Chwycił ją w ramiona, ledwie miała siłę go odepchnąć.
— Nieszczęśliwy! co robisz?
W słowach tych, wymówionych zdławionym głosem, Juljan odczuł najszczersze oburzenie.
— Przychodzę cię odwiedzić po czternastu miesiącach okrutnej rozłąki.
— Wychodź, opuść mnie natychmiast. Och! czemuż ksiądz Chélan zabronił mi pisać do ciebie! byłabym zapobiegła tej ohydzie, mówiła odpychając go z siłą. Żałuję mej zbrodni; niebo raczyło mnie oświecić, powtarzała przerywanym głosem. Wyjdź, wyjdź stąd!
— Nie! po czternastu miesiącach męki, nie odejdę nie pomówiwszy z tobą. Chcę wiedzieć wszystko coś robiła. Ach! dosyć cię kochałem aby zasłużyć na to... Chcę wszystko wiedzieć.
Mimo woli pani de Rênal, stanowczy ton jego głosu podziałał na nią.
Juljan, który obejmował ją namiętnie i nie pozwalał się jej uwolnić, puścił ją. Gest ten uspokoił nieco panią de Rênal.
— Usunę drabinę, aby nas nie zdradziła, gdyby ktoś ze służby, obudzony hałasem, wyszedł do ogrodu.
— Och, wyjdź, wyjdź raczej, rzekła we wspaniałym porywie gniewu. Co mi ludzie? ale Bóg widzi straszliwą scenę, na jaką mnie narażasz, i skarze mnie za nią. Nadużywasz nikczemnie uczuć, które miałam dla ciebie, ale których już nie mam. Słyszy pan, panie Juljanie.
Wciągał drabinę bardzo wolno, aby nie robić hałasu.
— Czy twój mąż w domu? rzekł, nie aby ją drażnić, ale z dawnego nawyku.
— Nie mów tak do mnie, zaklinam, albo zawołam męża. Zbyt występna już jestem, że nie wypędziłam pana, bez względu na następstwa. Zlitowałam się nad panem, rzekła siląc się zranić jego dumę i znając jego drażliwość.
To odtrącenie jego ty, ta brutalność z jaką zrywała serdeczny węzeł, doprowadziły miłość Juljana do szału.
— Jakto! czy to możliwe, abyś mnie już nie kochała! rzekł z akcentem, którego tak trudno słuchać bez wzruszenia.
Nie odpowiedziała, Juljan płakał gorzko, poprostu nie miał siły mówić.
— Zatem jedyna istota, która mnie kochała w życiu, zapomniała o mnie zupełnie! Na co żyć?
Odkąd nie groziło mu już spotkanie z mężczyzną, cała odwaga opuściła go; wszystko pierzchło z jego serca, z wyjątkiem miłości.
Długo płakał w milczeniu. Ujął jej rękę, ona chciała ją cofnąć; mimo to, po paru konwulsyjnych niemal ruchach, zostawiła mu dłoń. Było zupełnie ciemno; siedzieli obok siebie na łóżku.
Jakaż różnica, czternaście miesięcy temu a dziś, pomyślał Julian, i łzy popłynęły mu obficiej. Tak więc rozłąka niweczy nieodzownie uczucia ludzkie!
— Zechciej mi pani opowiedzieć co się stało, rzekł wreszcie Juljan zakłopotany milczeniem. Łzy dławiły jego głos.
— Zapewne, odparła pani de Rênal twardo i z odcieniem wyrzutu, szaleństwa moje, w chwili pańskiego wyjazdu, znane były całemu miastu. Był pan tak nieostrożny! W jakiś czas później, kiedy tonęłam w rozpaczy, zaszedł mnie czcigodny ksiądz Chélan. Długi czas napróżno silił się wydobyć ze mnie wyznanie. Pewnego dnia, zawiódł mnie do owego kościoła w Dijon, gdzie przystępowałam do pierwszej komunji. Tam odważył się przemówić pierwszy... (Łzy przerwały pani de Rênal). Cóż za straszna chwila wstydu! Wyznałam wszystko. Zacny człowiek był tak dobry, że nie okazał mi całego oburzenia; podzielił mą zgryzotę. W owym czasie pisywałam codziennie listy, których nie śmiałam ci przesłać; chowałam je troskliwie, a kiedy byłam zbyt nieszczęśliwa, zamykałam się w pokoju i odczytywałam je.
Wreszcie, ksiądz Chélan wymógł, że mu je oddałam. Niektóre, spokojniejsze, wysłałam do ciebie; nie odpowiedziałeś ani razu.
— Nigdy, przysięgam ci, nie otrzymałem w seminarjum żadnego listu.
— Wielki Boże! któż je przejął?
— Osądź mą boleść; do owego dnia, w którym ujrzałem cię w katedrze, nie wiedziałem nawet czy żyjesz.
— Bóg mi uczynił tę łaskę, że pozwolił mi zrozumieć, jak bardzo grzeszyłam wobec niego, wobec dzieci, męża, podjęła pani de Rênal. Nigdy mnie nie kochał tak, jak myślałam wówczas że ty mnie kochasz...
Juljan rzucił się w jej ramiona, zupełnie bezwiednie, nie panując nad sobą. Ale pani de Rênal odepchnęła go i mówiła:
— Czcigodny mój pasterz, ksiądz Chélan, przedstawił mi, że, zaślubiając pana de Rênal, oddałam mu wszystkie nieuczucia, nawet te których nie znałam i których nie doświadczyłam nigdy przed tą nieszczęsną miłością... Odkąd złożyłam w ofierze owe tak drogie mi listy, życie płynęło mi jeśli nie szczęśliwie, to przynajmniej spokojnie. Nie mąć go, bądź mi przyjacielem, najlepszym przyjacielem. (Juljan okrywał jej ręce pocałunkami, czuła że płacze jeszcze). Nie płacz, taką mi robisz przykrość... Powiedz mi teraz ty co robiłeś. Juljan nie mógł mówić. Chcę wiedzieć, jak tam żyłeś w seminarjum, powtórzyła, potem pójdziesz.
Nie zastanawiając się co mówi, Juljan opowiedział zawiści i intrygi, z jakiemi się spotkał zrazu, a potem jak, od czasu nominacji, życie jego ułożyło się spokojniej.
— Wówczas, dodał, po długiem milczeniu, którem zapewne chciałaś mi okazać to co aż nadto widzę dzisiaj, że mnie nie kochasz i że ci jestem już obojętny... (Pani de Rênal ścisnęła go za rękę)... przesłałaś mi pięćset franków.
— Nigdy, rzekła pani de Rênal.
— List datowany był z Paryża i podpisany Paweł Sorel, aby zmylić podejrzenia.
Wszczęła się dyskusja o możliwem pochodzeniu tego listu. Nastrój zmienił się. Bezwiednie, pani de Rênal i Juiljan porzucili ton uroczysty, wrócili do tkliwej przyjaźni. Nie widzieli się, tak było ciemno, ale głos wyrażał wszystko. Juljan objął ramieniem przyjaciółkę; gest ten krył w sobie wiele niebezpieczeństw. Próbowała usunąć ramię Juljana, który, wcale zręcznie, starał się ją zagadać jakimś szczegółem. O ramieniu jakby zapomniano, zostało jak było.
Po wielu domysłach co do pieniężnego listu, Juljan snuł dalej swe dzieje; uspokoił się nieco, mówiąc o minionem życiu, które, wobec chwili obecnej, obchodziło go tak mało. Cała jego uwaga skupiła się na tem, jak się skończy jego wizyta. — Musisz odejść, powtarzała raz po raz pani de Rênal stanowczo.
— Cóż za wstyd dla mnie, jeśli dam się odprawić z kwitkiem! to wspomnienie zatrułoby mi całe życie, myślał. Ona nie napisze do mnie nigdy; Bóg wie kiedy tu wrócę! Wszystkie niebiańskie uczucia pierzchły z jego serca. Siedząc obok ubóstwianej kobiety, tuląc ją w ramionach, w tym pokoju gdzie bywał tak szczęśliwy, w głębokiej ciemności, słysząc wyraźnie jej płacz, czując po ruchu piersi jej szlochanie, nieszczęśnik stał się chłodnym politykiem, niemal tak wyrachowanym i zimnym, jak kiedy w seminarjum czuł się pastwą żarcików silniejszego kolegi. Juljan przeciągał opowiadanie, malował swoje nieszczęśliwe życie od czasu jak opuścił Verrières.
— Tak więc, powiadała sobie pani de Rênal, po roku rozłąki, gdy ja zapominałam o nim, on, bez wszelkiego znaku mej pamięci, myślał jedynie o szczęśliwych dniach w Vergy! Szlochania jej wzmogły się. Juljan uczuł, że trzeba spróbować ostatecznego ciosu: przeszedł nagle do listu, który otrzymał z Paryża.
— Byłem się pożegnać z biskupem.
— Jakto, nie wracasz do Besançon! opuszczasz nas na zawsze?
— Tak, odparł Juljan z mocą; tak, opuszczam strony, gdzie zapomniała o mnie nawet ta, którą najbardziej kochałem; opuszczam je, aby nigdy nie wrócić. Jadę do Paryża...
— Jedziesz do Paryża! krzyknęła pani de Rênal.
Głos jej, zdławiony łzami, zdradził jej bezmierne wzruszenie. Juljan potrzebował tej zachęty; miał zdobyć się na krok, który mógł wszystko zgubić: przed tym wykrzyknikiem, nie widząc pani de Rênal, nie wiedział zupełnie jakie wrażenie osiągnął. Już się nie wahał; obawa wstydu wróciła mu zimną krew; wstał i rzekł chłodno:
— Tak, pani, opuszczam cię na zawsze; bądź szczęśliwa, żegnaj.
Uczynił kilka kroków w stronę okna; już je otwierał. Pani de Rênal pomknęła ku niemu i padła w jego ramiona.
Tak więc, w trzeciej godzinie rozmowy, Juljan uzyskał to, czego tak namiętnie pragnął przez dwie pierwsze. Ten nawrót tkliwości, uśpienie wyrzutów pani de Rênal, gdyby przyszły nieco wcześniej, byłyby dlań boskiem szczęściem; teraz, uzyskane podstępem, stały się tylko przyjemnością. Mimo próśb kochanki, Juljan chciał koniecznie zapalić lampkę.
— Chcesz więc, mówił, aby mi nie zostało żadne wspomnienie? Miłość, która płonie w tych cudnych oczach, ma być dla mnie stracona? mam nie ujrzeć tej ślicznej białej rączki? Pomyśl, że cię opuszczam na długo!
Na tę myśl, od której rozpływała się we łzach, pani de Rênal nie była zdolna niczego odmówić. Ale już na górze, na wschód od Verrières, ranek wyraźnie znaczył kontury świerków. Zamiast odejść, Juljan, pijany rozkoszą, prosił panią de Rênal, aby mógł spędzić cały dzień ukryty w jej pokoju i odejść dopiero następnej nocy.
— Czemu nie? odparła. Ten nieszczęsny nawrót odjął mi wszelki szacunek dla samej siebie i dopełnia na zawsze miary mego nieszczęścia. (To mówiąc, tuliła go do serca). Mąż zmienił się dla mnie, podejrzewa coś; sądzi, żem sobie zadrwiła z niego w tej sprawie, ma żal do mnie. Jeśli usłyszy najlżejszy szmer, jestem zgubiona, wypędzi mnie jak ostatnią nędznicę!
— Och! mówi przez twoje usta ksiądz Chélan, rzekł Juljan; nie mówiłabyś tak do mnie przed odjazdem; kochałaś mnie wówczas!
Juljan otrzymał nagrodę za swą przytomność; kochanka zapomniała natychmiast o niebezpieczeństwie ze strony męża, aby myśleć o większem znacznie niebezpieczeństwie: o tem, że Juljan może wątpić o jej miłości. Robiło się coraz jaśniej, pokój napełniał się żywem światłem. Juljan odnalazł wszystkie upojenia, widząc w swoich ramionach, prawie u swoich stóp, tę uroczą kobietę, jedyną jaką kochał w życiu. Jeszcze przed paru godzinami tonęła w lęku przed straszliwym Bogiem i w miłości swoich obowiązków! Umocnione rokiem wytrwania postanowienie nie mogło się ostać wobec jego śmiałości.
Niebawem, zrobił się w domu ruch: pani de Rênal zaniepokoiła się czemś, o czem nie pomyślała dotąd.
— Ta nieznośna Eliza może tu wejść lada chwila, co zrobić z tą ogromną drabiną, rzekła, gdzie ją ukryć? Zaniosę ją na strych, wykrzyknęła niemal radośnie.
— Ależ trzeba przejść przez pokój służącego, rzekł Juljan zdumiony.
— Zostawię drabinę w korytarzu, zawołam służącego i dam mu jakieś zlecenie.
— Przygotuj pozór, w razie gdyby służący, przechodząc przez korytarz, spostrzegł drabinę.
— Dobrze, aniele, rzekła pani de Rênal całując go. Ty uważaj aby się skryć pod łóżko, w razie gdyby, w mej nieobecności, Eliza weszła tutaj.
Ta nagła wesołość zdumiała Juljana. Tak więc, pomyślał, bliskość niebezpieczeństwa, miast ją mięszać, wraca jej wesołość, ponieważ daje zapomnieć o wyrzutach! Cóż za szlachetna kobieta! och, władać w takiem sercu, to prawdziwa chluba! — Juljan był oczarowany.
Pani de Rênal ujęła drabinę; widoczne było, że jest za ciężka. Juljan chciał jej pospieszyć z pomocą; podziwiał tę wytworną kibić tak nie zdradzającą swej siły, kiedy nagle, bez pomocy, pani de Rênal chwyciła drabinę i uniosła ją jakby to było krzesło. Zaniosła ją szybko na korytarz na trzeciem piętrze i ułożyła przy ścianie. Zawołała służącego i, aby mu dać czas się ubrać, poszła do gołębnika. W pięć minut później, wróciwszy, nie zastała już drabiny. Co się z nią stało? Gdyby Juljan był poza domem, niebezpieczeństwo to nie obeszłoby jej wcale. Ale w tej chwili, gdyby mąż spostrzegł drabinę! mogło to pociągnąć straszliwe następstwa. Pani de Rênal obiegła cały dom. Wreszcie znalazła drabinę na strychu, gdzie służący zaniósł ją i nawet ukrył. Dawniej, szczególna ta okoliczność byłaby ją zaniepokoiła.
— Cóż mi znaczy, pomyślała, co się może zdarzyć jutro, kiedy Juljan już odjedzie? czyż wszystko nie będzie dla mnie wówczas ohydą i wyrzutem?
Miała jakgdyby mętną myśl, że powinna się rozstać z życiem, ale cóż jej to znaczyło? Po rozłące, którą uważała za wieczną, wrócił do niej, oglądała go znowu, a to co uczynił aby się dostać do niej, zdradzało tyle miłości!
Opowiadając Juljanowi wypadek z drabiną, mówiła:
— Co powiem mężowi, jeśli służący zaraportuje mu, że znalazł drabinę? Zadumała się chwilę. Trzeba im będzie całej doby, aby odnaleźć wieśniaka, który ci ją sprzedał. Rzuciła się w objęcia Juljana i ściskając go konwulsyjnie, wykrzyknęła: Och, umrzeć tak! To mówiąc, okrywała go pocałunkami.
— Ale nie trzeba ci dać umrzeć z głodu, rzekła śmiejąc się. Chodź, ukryję cię w pokoju pani Derville: jest zawsze zamknięty. Stanęła na czatach w korytarzu; Juljan przebiegł spiesznie. Nie otwieraj, choćby kto pukał, rzekła zamykając go: zresztą, mogłyby to uczynić jedynie dzieci, wśród zabawy.
— Ściągnij je do ogrodu, pod okno, rzekł Juljan; chciałbym się im napatrzyć, mów co do nich.
— Dobrze, dobrze, rzekła pani de Rênal odchodząc.
Wróciła niebawem, niosąc pomarańcze, biszkopty i butelkę malagi; niepodobna jej było skraść chleba.
— Co robi mąż? spytał Juljan.
— Targuje się z chłopami.
Tymczasem wybiła ósma; w domu wszczął się wielki ruch. Gdyby pani de Rênal się nie zjawiła, szukanoby jej wszędzie; trzeba jej było opuścić Juljana. Wróciła niebawem, urągając wszelkiej ostrożności, z filiżanką kawy: drżała by nie umarł z głodu. Po śniadaniu, udało się jej ściągnąć dzieci pod okno. Juljanowi zdało się że wyrosły, ale nabrały czegoś pospolitego: może jego pojęcia się zmieniły. Pani de Rênal zagadnęła chłopców o Juljana. Najstarszy wspomniał dawnego nauczyciela z sympatją i żalem; młodsi zapomnieli go prawie zupełnie.
Pan de Rênal nie wychodził tego ranka; wciąż kręcił się po domu, zajęty sprzedażą kartofli które kupowali chłopi. Do obiadu, pani de Rênal nie mogła ani chwili poświęcić więźniowi. Skoro zadzwoniono na obiad i podano do stołu, wpadła na myśl aby ukraść dlań talerz ciepłej zupy. Kiedy, niosąc ostrożnie talerz, zbliżyła się bez szelestu do pokoju Juljana, spotkała się twarzą w twarz ze służącym, tym samym który rano ukrył drabinę. Szedł na palcach przez korytarz, jakby nadsłuchując. Prawdopodobnie, Juljan niebacznie chodził po pokoju. Służący oddalił się, nieco zmięszany. Rani de Rênal weszła śmiało do Juljana; spotkanie to przejęło go lękiem.
— Boisz się! rzekła; co do mnie, naraziłabym się bez zmrużenia oka na wszystkie niebezpieczeństwa. Lękam się tylko jednej rzeczy: chwili gdy zostanę sama po twoim wyjeździe. To mówiąc, wybiegła pędem.
— Ha! pomyślał Juljan w zachwycie, wyrzuty są jedynem niebezpieczeństwem, jakiego się lęka ta wzniosła dusza!
Wreszcie, nadszedł wieczór. Pan de Rênal wybrał się do kasyna.
Pani, oznajmiwszy że ma nieznośną migrenę, udała się do siebie, odprawiła Elizę, i zerwała się natychmiast aby wypuścić Juljana.
W tej chwili, Juljan doprawdy umierał z głodu. Pani de Rênal poszła do kredensu po chleb. Juljan usłyszał krzyk. Pani de Rênal wróciła i opowiedziała mu, że, wchodząc bez światła i zbliżając się do szafy gdzie znajdował się chleb, dotknęła ramienia kobiety. Była to Eliza i ona to wydała krzyk, słyszany przez Juljana.
— Cóż ona tam robiła?
— Kradła słodycze, lub może szpiegowała nas, rzekła pani de Rênal z zupełną obojętnością. Ale, na szczęście, znalazłam pasztet i bochenek chleba.
— Co tu masz? rzekł Juljan wskazując kieszenie fartuszka.
Pani de Rênal zapomniała, że, w czasie obiadu, napełniła je chlebem.
Juljan wziął ją w ramiona z upojeniem; nigdy nie wydała mu się tak piękna. Nawet w Paryżu — majaczyło mu w głowie — nie mógłbym spotkać wspanialszego charakteru. Miała całą niezręczność kobiety nienawykłej do takich sytuacyj, a równocześnie odwagę osoby, która lęka się jedynie niebezpieczeństw innej kategorji, o ileż straszliwszych!
Gdy Juljan zajadał z apetytem, ona zaś żartowała sobie z tej skromnej wieczerzy — unikała bowiem wszelkiej rozmowy serjo — ktoś nagle wstrząsnął mocno drzwiami. Był to pan de Rênal.
— Dlaczego się zamknęłaś? krzyknął.
Juljan ledwie miał czas wślizgnąć się pod kanapę.
— Jakto! rzekł pan de Rênal wchodząc, jesteś zupełnie ubrana, jesz kolację i zamknęłaś się na klucz!
W zwykłych okolicznościach, pytanie to, zadane z całą małżeńską oschłością, zmięszałoby panią de Rênal; w tej chwili jednak czuła, że mężowi wystarczyłoby się schylić, aby spostrzec Juljana: pan de Rênal rozsiadł się na krześle, które dopiero co zajmował Juljan, nawprost kanapy.
Migrena posłużyła jej za wymówkę. Gdy mąż opowiadał jej obszernie historję puli, którą wygrał w kasynie — dziewiętnaście franków, bagatela! — ona spostrzegła na krześle, o trzy kroki, kapelusz Juljana. Z zimną krwią zaczęła się rozbierać i w upatrzonej chwili, przechodząc spiesznie za krzesłem męża, rzuciła suknię na kapelusz.
Wreszcie, pan de Rênal odszedł. Poprosiła Juljana, aby raz jeszcze opowiedział jej życie w seminarjum. — Wczoraj nie słuchałam cię, rzekła; gdy ty mówiłeś, ja myślałam tylko, jak się zdobędę na to aby cię wyprawić.
Była straszliwie nieostrożna. Mówiła bardzo głośno; mogła być druga po północy, kiedy przerwało im gwałtowne tłuczenie do drzwi. Był to znów pan de Rênal.
— Otwórz prędko, złodzieje w domu! wołał; Jan znalazł drabinę dziś rano.
— Wszystko skończone, wykrzyknęła pani de Rênal rzucając się w objęcia Juljana. Zabije nas oboje, on nie wierzy w złodziei; umrę w twoich ramionach, szczęśliwsza w chwili śmierci niż byłam za życia.
Nie odpowiadała na wołania męża, który się wściekał, ściskała Juljana namiętnie.
— Ratuj matkę dla Stasia, rzekł Juljan z rozkazującem spojrzeniem. Wyskoczę na dwór przez okno w alkierzu i schowam się w ogrodzie, psy mnie poznały. Zwiń moje ubranie i, jak tylko będziesz mogła, wyrzuć je do ogrodu. Tymczasem pozwól mu wyważyć drzwi. Tylko żadnych wyznań, zakazuję ci; lepiej niech ma podejrzenia niż pewność.
— Nie skacz, zabijesz się! to była jej jedyna odpowiedź i jedyna obawa.
Odprowadziła go do okna, następnie ukryła odzież. Wreszcie, poszła otworzyć mężowi, pieniącemu się z gniewu. Przepatrzył bez słowa pokój, alkierz, i znikł. Pani de Rênal rzucała Juljanowi ubranie, pochwycił je i zbiegł pędem ku rzece.
Biegnąc, usłyszał świst kuli i równocześnie prawie strzał z fuzji.
— To nie pan de Rênal, pomyślał; zanadto źle ktoś strzela jak na niego. Psy biegły obok Juljana w milczeniu, drugi strzał strzaskał widocznie łapę psu, który zaczął wyć żałośnie. Juljan zeskoczył z terasy, przebiegł pod jej zasłoną jakie pięćdziesiąt kroków, poczem zaczął uciekać w innym kierunku. Usłyszał nawołujące się głosy, ujrzał wyraźnie służącego, swego wroga, jak pali doń z fuzji; jakiś chłop strzelił również z drugiej strony; ale już Juljan dobił do rzeki.
Ubrał się śpiesznie. W godzinę potem, był o milę od Verrières, na drodze do Genewy. — Jeśli się czego domyślą, będą mnie szukali na drodze do Paryża.


XXXI. PRZYJEMNOŚCI WIEJSKIE.

O rus, quando ego te aspiciam!
Horacy.

— Pan czeka zapewne na dyliżans do Paryża? spytał właściciel gospody, gdzie Juljan zatrzymał się na śniadanie.
— Dzisiejszy, jutrzejszy, wszystko mi jedno, rzekł Juljan.
W chwili gdy tak udawał obojętność, dyliżans przybył właśnie. Były dwa miejsca wolne.
— Jakto, to ty, poczciwy Falcoz, rzekł podróżny przybywający od strony Genewy do kogoś, kto wsiadł równocześnie z Juljanem.
— Myślałem że sobie siedzisz gdzieś pod Ljonem, rzekł Falcoz, w rozkosznej dolinie Rodanu!
— Ładnie siedzę! Uciekam.
— Co! ty, uciekasz? ty, Saint-Giraud? ty, z tą rozsądną miną, popełniłeś jaką zbrodnię? rzekł Falcoz śmiejąc się.
— Na honor, na jednoby wyszło. Uciekam od straszliwego życia prowincji. Lubię chłód lasów i spokój wiejski, wiesz o tem; nieraz obwiniałeś mnie o romantyzm. Nie chciałem nigdy słyszeć o polityce, i polityka mnie wypędza.
— Do jakiegoż ty stronnictwa należysz?
— Do żadnego, i to mnie gubi. Oto całe moje życie polityczne: lubię muzykę, malarstwo, dobra książka jest dla mnie istnem świętem, przekroczyłem właśnie czterdziestkę! Cóż mi zostaje? Piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści lat najwyżej. Więc cóż! twierdzę, że, za trzydzieści lat, ministrowie będą nieco sprytniejsi, ale tak samo uczciwi jak dziś. Historja Anglji jest dla mnie zwierciadłem naszej przyszłości. Zawsze znajdzie się król, który zechce rozszerzyć swoje przywileje; zawsze ambicje poselskie, sława i dochody jakiegoś Mirabeau będą mąciły sen zamożnych prowincjałów; nazywają to miłością wolności i ludu. Zawsze chętka zostania parem lub szambelanem skusi reaków. Każdy, na okręcie Państwa, zechce być sternikiem, bo to jest popłatne. Czyż nigdy nie znajdzie się skromne miejsce dla biednego pasażera?
— Przejdźmy do faktów, które muszą być bardzo zabawne przy twojej spokojnej naturze. Czy to ostatnie wybory wypędziły cię z prowincji?
Przekleństwo dawniej sięga. Miałem, przed czterema laty, czterdzieści lat i pięćset tysięcy franków; dziś mam o cztery lata więcej i prawdopodobnie o pięćdziesiąt tysięcy franków mniej, stracę je bowiem na sprzedaży dworku w Monfleury, cudnie położonego w pobliżu Rodanu. W Paryżu znużyła mnie ustawna komedja, do której zniewala wasza tak zwana cywilizacja XIX wieku. Byłem spragniony swobody i prostoty. Kupuję tedy majątek w górach niedaleko Rodanu, nic piękniejszego pod słońcem! Wikary oraz okoliczna szlachta nadskakują mi przez pół roku; karmię ich obiadami. „Opuściłem Paryż, powiadam im, aby w życiu nie słyszeć ani nie mówić o polityce; jak panowie widzicie, nie abonuję żadnego dziennika, im mniej listonosz doręcza mi listów, tem bardziej rad jestem“.
To stanowisko nie zupełnie odpowiadało intencjom księdza wikarego; niebawem, stałem się pastwą tysiąca natarczywych żądań, utrapień. Chciałem dać dwieście lub trzysta franków rocznie na ubogich; żądają, abym dał coś na pobożne stowarzyszenia: a św. Józefa, a Niepokalanej Dziewicy, etc. Odmawiam: spada na mnie tysiąc szykan. Popełniam to głupstwo, że się irytuję. Nie mogę wyjść rano z domu ucieszyć się pięknością gór, aby mnie jakaś przykrość nie wyrwała z marzeń, przypominając mi dotkliwie ludzi i ich niegodziwość. Podczas procesji w dni krzyżowe, naprzykład (lubię te śpiewy, to musi być prawdopodobnie melodja grecka), nie błogosławią moich pól, bo, powiada wikary, należą do bezbożnika. Krowa starej wieśniaczki, bigotki, umiera; oczywiście, to z powodu stawu należącego do mnie, niedowiarka, paryskiego filozofa! W tydzień później, patrzę jak moje ryby wypływają brzuchem do góry, otrute wapnem. Prześladują mnie na wszelki sposób. Sędzia pokoju, zacny człowiek, ale drżący o swą posadę, zawsze rozstrzyga na moją niekorzyść. Spokój wiejski stał się dla mnie piekłem. Z chwilą gdy ujrzano że mnie opuścił wikary, głowa wiejskiej kongregacji, nie popiera mnie zaś pensjonowany kapitan, wódz liberałów, wszyscy wsiedli na mnie, nawet murarz któregom żywił od roku, nawet stelmach który chciał mnie orżnąć przy naprawie pługów. Aby zyskać oparcie i wygrać bodaj raz jaki proces, robię się liberałem; ale, jak powiadasz, nadchodzą te szelmoskie wybory, żądają mego głosu...
— Za kimś kogo nie znasz?
— Gdzieżtam, za kimś kogo znam za dobrze. Odmawiam, straszna nieostrożność! z tą chwilą, mam i liberałów na karku; położenie staje się nie do zniesienia. Sądzę iż, gdyby wikaremu wpadło do głowy obwinić mnie o zamordowanie służącej, znalazłoby się w obu stronnictwach dwudziestu świadków, gotowych przysiąc że widzieli jak spełniałem zbrodnię.
— Chcesz żyć na wsi, nie podzielając namiętności sąsiadów, nie słuchając nawet ich bajań. Szaleństwo!
— Dobrze więc, naprawiłem je. Montfleury jest na sprzedaż; stracę, jeśli trzeba, pięćdziesiąt tysięcy, ale rad jestem żem się wyrwał z tego piekła obłudy i szykan. Poszukam samotności i sielskiego spokoju w jedynem miejscu gdzie one istnieją we Francji, gdzieś na czwartem pięterku, wychodzącem na pola Elizejskie w Paryżu. I jeszcze zastanawiam się, czy nie rozpocznę karjery politycznej w mej dzielnicy, składając jaki grosik na rzecz parafji.
— Wszystko to nie byłoby możliwe za Bonapartego! rzekł Falcoz z oczami błyszczącemi od gniewu i żalu.
— Wybornie, ale czemuż nie umiał się utrzymać na stanowisku, ten twój Bonaparte? wszystko, co ja dziś cierpię, to jego wina.
Juljan podwoił baczność. Zrozumiał od pierwszego słowa, że bonapartysta Falcoz jest przyjacielem z lat dziecinnych pana de Rênal, filozof zaś Saint-Giraud musiał być bratem owego urzędnika w prefekturze X., który umiał tak tanio zdobyć na licytacji dzierżawę budynków gminnych.
— Tak, wszystko to sprawił twój Bonaparte, ciągnął Saint-Giraud. Uczciwy człowiek, ot, do rany przyłożyć, liczący czterdzieści lat i pięćset tysięcy franków, nie może spokojnie skłonić głowy na prowincji; jego księża i jego szlachta wypędzają go stamtąd.
— Nie mów o nim nic złego, wykrzyknął Falcoz; nigdy Francja nie stała tak wysoko w szacunku ludów, co przez trzynaście lat jego panowania. Wówczas, wszystko co się działo było wielkie.
— Twój cesarz, niech go djabli porwą, odparł Saint-Giraud, był wielki jedynie na polu bitwy i wówczas gdy odbudował finanse w 1802. Co znaczy całe jego późniejsze postępowanie? Ci szambelani, ta pompa, recepcje w Tuillerjach, to było nowe wydanie wszystkich monarchicznych głupstw. Wydanie coprawda poprawione, mogło trwać jeszcze wiek lub dwa. Szlachta i księża chcieli wrócić do dawnego, ale nie mają dość żelaznej ręki aby je narzucić publiczności.
— Et, bajania drukarza-emeryta!
— Więc kto mnie wypędza z majątku? ciągnął ex-drukarz z gniewem. Księża, których Napoleon wskrzesił przez swój konkordat, zamiast ich traktować tak jak państwo traktuje lekarzy, adwokatów, astronomów, widzieć w nich tylko obywateli, nie troszcząc się o rzemiosło którem zarabiają na życie. Czy istnieliby dzisiaj butni szlachcice, gdyby Napoleon nie porobił baronów i hrabiów? Nie, wyszli już z mody. Obok księży, właśnie te szlachetki wiejskie zalały mi sadła za skórę i zmusiły mnie do zostania liberałem!
Rozmowa ciągnęła się w nieskończoność; przedmiot ten będzie zaprzątał Francję jeszcze pół wieku. Gdy Saint-Giraud powtarzał wciąż, że niepodobna żyć na prowincji, Juljan przytoczył nieśmiało pana de Rênal.
— Do kroćset, młody człowieku, paradny jesteś! wykrzyknął Falcoz; ten człowiek stał się młotem, aby nie być kowadłem, i w dodatku straszliwym młotem. Ale zdystansował go jeszcze Valenod. Znasz tego buhaja? to numer pierwszy. Co powie twój Rênal, kiedy, pewnego pięknego poranka, usuną go, a zamianują Valenoda w tego miejsce?
— Zostanie sam na sam ze swemi zbrodniami, rzekł Saint-Giraud. Znasz tedy Verrières, młodzieńcze? No, więc! Bonaparte, niech go niebo pognębi, jego i jego monarchiczną tandetę, uczynił możliwem panowanie Rênalów i Chélanów, z którego wynikło panowanie Valenodów i Maslonów.
Ta gorzka polityczna rozmowa uderzyła Juljana i rozwiała jego rozkoszne dumania.
Pierwsze wrażenie Paryża, widzianego z oddali, nie było zbyt silne. Zamki na lodzie przyszłego losu musiały walczyć z żywem jeszcze wspomnieniem doby w Verrières. Przysięgał sobie nigdy nie opuścić dzieci swej ukochanej i wszystkiego poniechać dla ich obrony, gdyby zachłanność księży miała sprowadzić republikę i prześladowania szlachty.
Cóżby się z nim stało owej nocy, gdyby, w chwili gdy przystawiał drabinę do okna, zastał w pokoju kogoś obcego lub też pana de Rênal? Ale, wzamian, jak rozkoszne były te pierwsze dwie godziny, kiedy ona szczerze chciała go wyprawić, on zaś bronił swej sprawy siedząc obok niej w ciemności! Dusze takie jak Juljana zachowują podobne wspomnienie całe życie. Reszta wspomnień spływała się już z pierwszym okresem ich miłości przed czternastu miesiącami.
Juljan zbudził się z głębokiej zadumy: dyliżans zatrzymał się. Stanęli na dziedzińcu pocztowym, przy ulicy J. J. Rousseau.
— Proszę mnie zawieźć do Malmaison, rzekł do przejeżdżającego fiakra.
— O tej godzinie, proszę pana, poco?
— Co wam do tego! jedźcie.
Wszelka prawdziwa namiętność myśli tylko o sobie. Dlategoto, jak sądzę, namiętności śmieszne są w Paryżu, gdzie każdy sąsiad ma pretensje aby się nim zajmowano. Nie będę opowiadał wzruszeń Juljana w Malmaison. Płakał. Jakto! mimo szpetnych białych murów, wzniesionych świeżo i tnących park na kawałki?
— Tak; dla Juljana, jak i dla potomności, nie zaszło nic pomiędzy Arcole, św. Heleną a Malmaison.
Wieczorem, Juljan długo się wahał zanim się udał do teatru; miał dziwne pojęcia o tem miejscu zepsucia. Nieufność nie pozwoliła mu podziwiać żyjącego Paryża; przemawiały doń jedynie pomniki zostawione przez jego bohatera.
— Oto więc jestem w centrum intryg i obłudy. Tu władają protektorzy księdza de Frilair.
Wieczorem, trzeciego dnia, ciekawość pokonała zamiar obejrzenia wszystkiego przed zgłoszeniem się do księdza Pirard. Ksiądz objaśnił mu chłodno zajęcia, jakie go czekają u pana de la Mole.
— Jeżeli, po kilku miesiącach, nie okażesz się użyteczny, wrócisz do seminarjum, ale już na innej stopie. Będziesz mieszkał u margrabiego, jednego z największych magnatów Francji. Będziesz się ubierał czarno, ale jak człowiek w żałobie, nie jak duchowny. Żądam, abyś trzy razy na tydzień uczęszczał na kursy teologji w seminarjum gdzie cię polecę. Codzień w południe stawisz się w bibljotece margrabiego, który zamierza posługiwać się tobą w korespondencji tyczącej procesu oraz w innych sprawach. Margrabia zaznaczy, w paru słowach, na marginesie listu, w jakim duchu ma być odpowiedź. Zaręczyłem, iż, za jaki kwartał, nauczysz się sporządzać te odpowiedzi, tak że, na tuzin przedłożonych, margrabia będzie mógł podpisać osiem lub dziewięć. Wieczorem, o ósmej, uporządkujesz biuro, o dziesiątej będziesz wolny.
Może się zdarzyć, ciągnął ksiądz Pirard, że jakaś starsza dama lub jakiś jegomość o słodkiej mince ukaże ci ogromne korzyści lub poprostu ofiaruje pieniądze za pokazanie listów, które odbiera margrabia...
— Och! wykrzyknął Juljan, rumieniąc się.
— Osobliwa rzecz, rzekł ksiądz z gorzkim uśmiechem, iż, będąc biedakiem i po roku seminarjum, znajdujesz jeszcze w sobie tak cnotliwe oburzenie. Musiałeś być tedy bardzo ślepy.
Byłażby to siła krwi, ciągnął ksiądz półgłosem, jakby sam do siebie. Co jest osobliwe, dodał spoglądając na Juljana, to że margrabia cię zna... Nie wiem skąd. Daje ci, na początek, sto ludwików rocznie. Człowiek ten powoduje się tylko kaprysem, to jego wada, będzie z tobą wojował o drobiazgi. Jeśli będzie rad z ciebie, pensja twoja może wzrosnąć z czasem do ośmiu tysięcy franków.
Ale rozumiesz dobrze, podjął ksiądz zgryźliwie, że nie będzie ci płacił dla twoich pięknych oczu. Chodzi o to, abyś mu się nadał. Na twojem miejscu, odzywałbym się bardzo mało, zwłaszcza zaś nie mówiłbym nigdy o tem czego nie wiem.
A, dodał jeszcze ksiądz, zasięgnąłem dla ciebie informacji; zapomniałem o rodzinie pana de la Mole. Ma dwoje dzieci, córkę i dziewiętnastoletniego syna, panicza, eleganta, przytem trochę trzpiota, który nigdy nie wie zrana co będzie robił wieczór. Chłopak z głową, i dzielny, odbył kampanję hiszpańską. Margrabia spodziewa się, nie wiem czemu, że ty się zaprzyjaźnisz z młodym Norbertem. Powiedziałem żeś tęgi łacinnik; może liczy, że nauczysz tego chłopca paru komunałów z Wergilego lub Cycerona.
Na twojem miejscu, nigdy nie pozwoliłbym dworować z siebie temu lalusiowi; długoby poczekał, nimbym się dał ująć jego tonem bardzo grzecznym, ale nie wolnym od cienia ironji.
Nie taję ci, że młody hrabia będzie cię zrazu lekceważył dla twego urodzenia, jego przodek był dworzaninem i dostąpił tego zaszczytu, że mu ucięto głowę na placu Grève, 26 kwietnia 1574, za polityczne intrygi.
Ty jesteś synem cieśli z Verrières; co więcej, domownikiem ojca. Zważ dobrze te odcienie i wystudjuj historję tej rodziny w Morerim; wszyscy pochlebcy, którzy tu bywają na obiedzie, robią do niej, od czasu do czasu, delikatne (w swojem mniemaniu!) aluzje.
Uważaj dobrze na sposób, w jaki będziesz odpowiadał na żarciki hrabiego Norberta de la Mole, dowódcy szwadronu huzarów i przyszłego para Francji, i nie przychodź do mnie potem z utyskiwaniami.
— Zdaje mi się, rzekł Juljan rumieniąc się mocno, że nie powinienbym wogóle mówić z człowiekiem, który mną gardzi.
— Nie znasz tego rodzaju wzgardy, objawi się ona jedynie przesadną uprzejmością. Gdybyś był głupcem, mógłbyś się na to złapać; jeśli chcesz do czegoś dojść, powinieneś się na to złapać.
— A gdyby mi to wszystko nie odpowiadało, rzekł Juljan, czy będę uchodził za niewdzięcznika, jeśli wrócę do mej celki pod numer 108?
— Oczywiście, odparł ksiądz, dworacy margrabiego będą cię spotwarzać, ale wówczas wystąpię ja. Adsum qui feci. Powiem, że odemnie wyszło to postanowienie.
Cierpki i niemal wrogi ton księdza Pirard przygnębił Juljana; ton ten zepsuł całkowicie jego ostatnią odpowiedź.
Faktem jest, że ksiądz wyrzucał sobie w sumieniu przywiązanie do Juljana, jak również odczuwał jakgdyby świętą grozę, że się miesza do czyjegoś życia.
— Ujrzysz jeszcze, dodał tak samo niechętnie i jakby spełniając uciążliwy obowiązek, ujrzysz panią de la Mole. Jestto duża blondyna, dewotka, wyniosła, grzeczna i nieznacząca. Jest córką starego księcia de Chaulnes, znanego ze swych kastowych uprzedzeń. Dama ta jest jakby streszczeniem kobiet owego świata. Nie kryje się z tem, że rodowód sięgający wojen krzyżowych jest jedyną godną szacunku zaletą. Pieniądz idzie znacznie później; dziwisz się? nie jesteśmy na prowincji, moje dziecko.
Spotkasz w jej salonie kilku wielkich panów, wyrażających się niezwykle lekko o panującej rodzinie. Co do pani de la Mole, ta zniża z szacunkiem głos, ilekroć wymienia jakiego księcia a zwłaszcza księżnę krwi. Nie radziłbym ci powiedzieć przy niej, że Filip II albo Henryk VIII byli potworami. Byli KRÓLAMI, co im daje niewzruszone prawa do szacunku istot nieurodzonych, jak ty i ja. Jednakże, dodał ksiądz Pirard, jesteśmy księżmi (bo i ciebie będzie uważać za księdza); z tego tytułu, uważa nas za lokajów niezbędnych dla jej zbawienia.
— Mam uczucie, proszę ojca, rzekł Juljan, że niedługo zabawię w Paryżu.
— Jak zechcesz; ale zważ, że dla ludzi takich jak my, niema innej drogi niż przez wielkich panów. Masz w swoim charakterze, przynajmniej dla mnie, coś nieokreślonego, co sprawia, iż, jeśli się nie wywindujesz, będą cię prześladować; niema dla ciebie pośredniej drogi. Nie łudź się. Ludzie widzą, że ich towarzystwo nie sprawia ci przyjemności; w kraju tak towarzyskim jak nasz, będziesz zgubiony, o ile nie zdołasz narzucić szacunku.
Coby się z tobą stało w Besançon, gdyby nie kaprys margrabiego? Kiedyś zrozumiesz, co on dla ciebie uczynił i, jeśli nie jesteś potworem, będziesz miał dla niego i dla jego rodziny wiekuistą wdzięczność. Iluż biednych księży, wykształceńszych od ciebie, lata całe żyło w Paryżu, mając jedynie piętnaście su za mszę i dziesięć su z Sorbony!... Przypomnij sobie, co ci opowiadałem zeszłej zimy o pierwszych latach tego ladaco, kardynała Dubois. Jesteś może natyle zarozumiały, aby myśleć że masz więcej zdolności od niego?
Ja naprzykład, spokojny i mierny człowiek, spodziewałem się, że dokończę życia w mem seminarjum i popełniłem to dzieciństwo aby się do niego przywiązać. I ot! miano mnie usunąć, kiedy wniosłem dymisję. Czy wiesz, ile wynosił mój majątek: miałem, ni mniej ni więcej, pięćset dwadzieścia franków; ani jednego przyjaciela, ledwie paru znajomych. Pan de la Mole, którego w życiu nie widziałem, wyratował mnie; wystarczyło mu rzec słowo, i dano mi probostwo, którego parafjanie są ludzie zamożni, wolni od małostkowych przywar; dochodów zaś wstydzę się poprostu, w takim są niestosunku do mej pracy. Rozgadałem się tak obszernie jedynie poto, aby cię nauczyć chodzić po ziemi.
Jeszcze jedno: mam to nieszczęście, że jestem popędliwy; bardzo być może, iż przestaniemy z sobą mówić.
Jeśli wyniosłość hrabiny, lub niewczesne żarciki syna uczynią ci pobyt stanowczo nie do zniesienia, radzę ci dokończyć studja w jakiem seminarjum opodal Paryża, raczej na północy niż na południu. Północ jest cywilizowańsza; i — dodał zniżając głos — muszę wyznać że bliskość paryskich dzienników trzyma w karbach prowincjonalnych tyranów.
Jeśli pozostaniemy nadal w dobrych stosunkach, a dom margrabiego nie będzie ci odpowiadał, ofiaruję ci miejsce mego wikarego i podzielę z tobą do połowy dochód z probostwa. Winien ci to jestem, i więcej jeszcze, dodał przerywając dziękczynienia Juljana, za niezwykłą rzecz z jaką ofiarowałeś mi się w Besançon. Gdybym, zamiast pięciuset dwudziestu franków, nie miał nic, byłbyś mnie ocalił.
Głos księdza stracił zwykłą surowość. Ku wielkiemu swemu wstydowi, Juljan uczuł że ma łzy w oczach; miał nieprzepartą ochotę uściskać zacnego księdza; wreszcie rzekł, siląc się na ton męski:
— Ojciec nienawidził mnie od kolebki; to było jedno z mych największych nieszczęść; ale nie będę się już skarżył na los, skoro w księdzu znalazłem drugiego ojca.
— Dobrze już, dobrze, rzekł ksiądz zakłopotany; poczem, odnajdując szczęśliwie styl rektora seminarjum, dodał: Nie trzeba nigdy mówić los, moje dziecko, mów zawsze Opatrzność.
Fiakier zatrzymał się; woźnica podniósł bronzowy młotek wiszący przy olbrzymiej bramie, był to PAŁAC DE LA MOLE; aby zaś przechodnie nie mogli o tem wątpić, słowa te były wyryte na czarnym marmurze nad drzwiami.
Pompa ta nie podobała się Juljanowi. — A oni się tak boją jakobinów! Widzą Robespierra i gilotynę za każdym płotem, czasem są z tem bezgranicznie śmieszni; a równocześnie znaczą tak swoje domy, iżby, w czas rozruchów, motłoch poznał je i obrabował. Juljan podzielił się swą myślą z księdzem Pirard.
— Och, dziecko, dziecko, wkrótce będziesz moim wikarym. Cóż za straszna myśl przyszła ci do głowy!
— Wydaje mi się bardzo prosta, rzekł Juljan.
Powaga odźwiernego, przedewszystkiem zaś schludność dziedzińca wzbudziły jego podziw. Dzień był słoneczny.
— Cóż za wspaniała architektura! wykrzyknął.
Był to jeden z owych banalnych pałaców, które wyrosły przy bulwarze Saint-Germain w epoce śmierci Woltera. Nigdy moda i piękność nie były równie odległe od siebie.



XXXII. WEJŚCIE W ŚWIAT.

Śmieszne i wzruszające wspomnienie: pierwszy salon, w którym, mając lat ośmnaście, znalazłem się sam i bez opieki! lada spojrzenie kobiety wystarczało aby mnie onieśmielić. Im bardziej się siliłem na dworność, tem bardziej stawałem się niezręcznym. Tworzyłem sobie o wszystkiem najfałszywsze pojęcia; to otwierałem duszę bez potrzeby, to znów widziałem w człowieku wroga, dlatego że spojrzał na mnie poważnie. Ale, mimo straszliwych mąk nieśmiałości, jakże wówczas piękny dzień był pięknym!
Kant.

Juljan zatrzymał się w dziedzińcu, oszołomiony.
— Opamiętaj-że się, rzekł ksiądz Pirard, przychodzą ci do głowy potworne myśli; zupełne przytem z ciebie dziecko! Gdzież owo nil admirari Horacego? (Bez entuzjazmu). Pomyśl, że, skoro wejdziesz w ten dom, czereda lokajów zacznie się bawić twoim kosztem; będą widzieli w tobie równego im, postawionego niesłusznie ponad nimi. Pod pozorem życzliwości, dobrych rad, pomocy, będą ci się starali podstawić nogę.
— Niech spróbują, rzekł Juljan zagryzając wargi i odzyskał całą nieufność.
Salony, które przebywali nim dotarli do gabinetu margrabiego, zdałyby ci się, czytelniku, równie smutne jak wspaniałe. Gdyby ci je dano tak jak są, nie chciałbyś w nich mieszkać; jestto ojczyzna ziewania i smutnego rozsądku. Juljan był coraz więcej zachwycony. Jak można być nieszczęśliwym, myślał, kiedy się mieszka w tak wspaniałym pałacu.
Wreszcie, dotarli do najbrzydszego pokoju w tym pysznym apartamencie. Panował tam prawie zupełny mrok; przy biurku siedział mały, szczupły człowieczek, o żywem oku i blond peruce. Ksiądz obrócił się do Juljana i przedstawił go. Był to margrabia. Juljan z trudnością go poznał, tak bardzo wydał mu się uprzejmy. Nie był to już ów wyniosły magnat, którego widział w Bray-le-Haut. Juljan odniósł wrażenie, że peruka margrabiego ma zawiele włosów; obserwacja ta rozprószyła jego nieśmiałość. Potomek kompana Henryka III wydał mu się, na pierwszy rzut oka, dość niepozorny. Był bardzo chudy, ruchy miał niespokojne. Niebawem, Juljan spostrzegł, że obejście margrabiego jest jeszcze bardziej ujmujące niż grzeczność biskupa z Besançon. Audjencja nie trwała ani trzech minut. Wychodząc, ksiądz rzekł do Juljana.
— Wypatrywałeś się na margrabiego jakby na obraz. Nie wiele się rozumiem na tem co owi ludzie nazywają grzecznością, niebawem będziesz w tem bieglejszy odemnie; mimo to, śmiałość twego spojrzenia wydała mi się niezbyt grzeczna.
Wsiedli z powrotem do fiakra, woźnica zatrzymał się na bulwarach; ksiądz poprowadził Juljana przez szereg salonów. Juljan zdziwiony był zupełnym brakiem mebli. Patrzał na wspaniały złoty zegar, przedstawiający scenę mocno, wedle niego, nieprzystojną, kiedy wytworny pan zbliżył się doń z przyjazną twarzą. Juljan skłonił się lekko. Nieznajomy uśmiechnął się i położył mu rękę na ramieniu. Juljan zadrżał i rzucił się w tył. Zarumienił się z gniewu. Ksiądz Pirard, mimo swej powagi, śmiał się do łez. Ten pan, to był krawiec.
— Daję ci wolność na dwa dni, rzekł ksiądz wychodząc; dopiero wówczas będziesz mógł być przedstawiony pani de la Mole. Kto inny strzegłby cię jak młodej dziewczyny w pierwszych dniach pobytu w tym nowym Babilonie. Giń odrazu, jeśli masz zginąć: uwolnię się od tej słabości jaką mam dla ciebie. Pojutrze rano, krawiec odniesie ci dwa ubrania; dasz pięć franków czeladnikowi, który przyjdzie ci je przymierzyć. Pozatem, niech Paryżanie nie usłyszą twego głosu; jeśli powiesz słowo, potrafią się go uczepić i wydrwić cię. To ich talent. Bądź u mnie pojutrze w południe... A teraz, idź, giń... Zapomniałem: idź sobie zamów buty, koszule, kapelusz; masz tu adresy.
Juljan spojrzał na pismo.
— To pismo margrabiego, rzekł ksiądz; jestto człowiek czynu, który przewiduje wszystko i woli raczej działać niż wydawać zlecenia. Bierze cię do domu, iżbyś mu oszczędził tego mozołu. Czy będziesz miał natyle sprytu, aby dobrze wypełnić wszystko, co człowiek tak żywy wskaże ci pół-słowem? Przyszłość to pokaże: uszy do góry!
Juljan udał się, nie mówiąc słowa, do magazynów, których adres mu wskazano; zauważył, że wszędzie przyjęto go z szacunkiem; szewc zaś, wpisując jego nazwisko do książki, napisał p. Juljan de Sorel.
Na cmentarzu Père-Lachaise, jegomość jakiś, nader uprzejmy, a jeszcze bardziej liberalny w swoich odezwaniach, ofiarował się wskazać Juljanowi grób marszałka Neya, którego względy polityczne pozbawiły nagrobka. Rozstawszy się z tym liberałem, który, ze łzami w oczach, tulił go niemal w objęciach, Juljan spostrzegł, że nie ma zegarka. Wzbogacony tem doświadczeniem, zjawił się trzeciego dnia, o południu, u księdza Pirard, który przypatrywał mu się bystro.
— Zrobisz się może próżnym fircykiem, rzekł surowo.
Juljan miał wygląd młodego człowieka w grubej żałobie, z czem było mu istotnie do twarzy; ale poczciwy ksiądz był sam zanadto parafjaninem, aby zauważyć u Juljana ten charakterystyczny ruch ramion, który wyraża na prowincji zarazem elegancję i ważność. Wrażenie, jakie odniósł margrabia, było bardzo odmienne od sposobu, w jaki zacny ksiądz ocenił grację Juljana.
— Czy ksiądz miałby co przeciw temu, aby pan Sorel brał lekcje tańca? spytał.
Ksiądz osłupiał.
— Nie, odparł, Juljan nie jest księdzem.
Skacząc po dwa stopnie po ukrytych schodkach, margrabia sam zaprowadził naszego bohatera do ładnej izdebki na poddaszu, z oknem na olbrzymi ogród pałacowy. Zapytał go, ile wziął koszul w magazynie.
— Dwie, odparł Juljan, onieśmielony tem że tak wielki pan zniża się do tych szczegółów.
— Bardzo dobrze, rzekł margrabia z poważną miną, rozkazującym i zwięzłym tonem który uderzył Juljana; bardzo dobrze. Weź pan jeszcze dwadzieścia dwie. Oto pensja za pierwszy kwartał.
Schodząc, margrabia zawołał starego lokaja: Arsenie, rzekł, będziesz usługiwał panu Sorel. W chwilę potem, Juljan znalazł się sam we wspaniałej bibljotece; był to rozkoszny moment. Aby go nikt nie zeszedł na tem wzruszeniu, zaszył się w ciemny kąt; stamtąd przyglądał się z zachwytem błyszczącym grzbietom książek. Będę mógł czytać to wszystko, powtarzał sobie. Jakżeby mi tu mogło nie być dobrze! Pan de Rênal uważałby sobie za wiekuistą hańbę zrobić setną część tego, co margrabia de la Mole zrobił dla mnie.
Ale weźmy się do przepisywania. Dopełniwszy tej roboty, Juljan ośmielił się zbliżyć do książek; omal nie oszalał z radości, biorąc w rękę Woltera. Pobiegł otworzyć drzwi, aby go nikt nie zaskoczył. Następnie z rozkoszą przeglądał każdy z osiemdziesięciu tomów. Były wspaniale oprawne: arcydzieło najbieglejszego rękodzielnika w Londynie. Było to aż nadto aby upoić Juljana.
W godzinę potem wszedł margrabia, przejrzał kopje i zauważył ze zdziwieniem, że Juljan pisze sprzeciwiać przez sz. Czyżby wszystko co mi ksiądz opowiadał o jego wykształceniu miało być baśnią! Margrabia, mocno zniechęcony, spytał łagodnie:
— Nie jest pan bardzo pewny w ortografji?
— W istocie, odparł Juljan, nie zastanawiając się jak bardzo szkodzi sobie tą odpowiedzią; wzruszyła go dobroć margrabiego, która przywiodła mu na pamięć oschły ton pana de Rênal.
— Stracony czas, cały ten eksperyment z prowincjonalnym klerykiem, pomyślał margrabia; ale tak trzeba mi było pewnego człowieka!
Sprzeciwiać nie pisze się przez sz, rzekł margrabia; kiedy pan skończy przepisywanie, poszukaj w słowniku wyrazów, których nie będziesz pewny.
O szóstej, margrabia wezwał Juljana; z widoczną przykrością popatrzył na jego buty. — To moja wina, rzekł; nie powiedziałem panu, że codziennie o wpół do szóstej trzeba się ubrać.
Juljan patrzał nie rozumiejąc.
— To znaczy włożyć pończochy. Arsen będzie tego pilnował; dzisiaj, ja sam cię wytłumaczę.
Domawiając tych słów, pan de la Mole prowadził Juljana przez salon kapiący od złoceń. W podobnych okolicznościach, pan de Rênal nie omieszkał nigdy przyśpieszyć kroku, aby wejść pierwszy. Próżnostka dawnego chlebodawcy sprawiła, że Juljan nadeptał na nogę margrabiemu, urażając dotkliwie jego podagrę. Och! niezgrabiasz w dodatku, mruknął margrabia. Przedstawił go wysokiej i imponującej damie; była to margrabina. Mina jej wydała się Juljanowi dość impertynencka; coś w rodzaju pani de Maugiron, podprefekciny okręgu Verrières, kiedy celebrowała przy obiedzie w dzień św. Karola. Oszołomiony wspaniałością salonu, Juljan nie słyszał co mówił pan de la Mole. Margrabina ledwie nań spojrzała. Było tam kilka osób; Juljan poznał z niewymowną przyjemnością młodego biskupa z Agde, który raczył doń przemówić parę słów swego czasu, przy ceremonji w Bray-le-Haut. Młody prałat przeląkł się widocznie tkliwych spojrzeń jakie wlepiał w niego ośmielony Juljan i nie kwapił się odnawiać znajomości.
Wszyscy wydali się Juljanowi jacyś smutni, sztywni; w Paryżu mówi się cicho i unika się wszelkiej przesady.
Około wpół do szóstej, wszedł do salonu ładny młodzieniec z wąsami, blady i smukły; miał bardzo małą głowę.
— Zawsze dajesz na siebie czekać, rzekła margrabina, którą pocałował w rękę.
Juljan domyślił się że to hrabia de la Mole. Z pierwszego wrażenia wydał mu się uroczy.
— Czy możliwe, pomyślał, aby to był człowiek, którego złośliwość ma mnie wypędzić z domu?
Przyglądając się hrabiemu Norbertowi, Juljan zauważył że jest w butach i przy ostrogach; a ja mam być w trzewikach, widocznie jako podrzędna figura. Siedli do stołu. Juljan usłyszał jak margrabia zwraca się do kogoś surowo, podnosząc nieco głos; równocześnie spostrzegł młodą osobę, jasną blondynkę o zręcznej kibici, która siadła naprzeciw niego. Nie spodobała mu się; przyglądając się jej uważnie, pomyślał że nigdy nie widział równie pięknych oczu; ale zwiastowały one wielki chłód duszy. Później, Juljan spostrzegł, że jest w nich wyraz nudy, zaciekawionej, ale pamiętającej o obowiązku imponowania. Pani de Rênal miała bardzo piękne oczy, myślał; wszyscy się niemi zachwycali, a jednak nie były nic podobne do tych. Juljan nie był dość obyty w świecie, aby poznać, że te błyski zapalające się od czasu do czasu w oczach panny Matyldy (słyszał, że tak ją nazywają), to były iskierki dowcipu i złośliwości. Oczy pani de Rênal, kiedy się ożywiały, to ogniem namiętności lub szlachetnem oburzeniem wówczas gdy słyszała o brzydkim uczynku. Pod koniec obiadu, Juljan znalazł określenie piękności panny de la Mole; ma oczy migotliwe, pomyślał. Zresztą, była fatalnie podobna do matki, która coraz więcej mu się niepodobała, tak że przestał na nią patrzeć. Hrabia Norbert natomiast wydał mu się zachwycający. Juljan był tak pod jego urokiem, że nie przyszło mu na myśl zazdrościć mu i nienawidzić go, dlatego że jest bogatszy i lepiej urodzony.
Juljan zauważył, że margrabia ma znudzoną minę.
Przy drugiem daniu, rzekł do syna: Norbercie, proszę cię o względy dla pana Sorel, którego powołałem do mego sztabu, i z którego chcę zrobić człowieka, w czem, mam nadzieję, nie będzie mi się spszeciwiał.
— To mój sekretarz, dodał do sąsiada, i pisze sprzeciwiać przez sz.
Wszyscy spojrzeli aa Juljana, który skłonił zbyt nisko głowę w kierunku Norberta; naogół jednak sprawił korzystne wrażenie.
Widocznie margrabia musiał wspomnieć o okolicznościach tyczących wychowania Juljana, ktoś z gości bowiem zagadnął go o Horacego. Rozmową o Horacym pozyskałem sobie względy biskupa w Besançon, pomyślał Juljan: widocznie oni znają tylko tego autora. Od tej chwili zapanował zupełnie nad sobą. Przyszło mu to tem łatwiej, ile że właśnie osądził, iż panna de la Mole nigdy nie będzie w jego oczach kobietą. Od czasu seminarjum, nabierał o ludziach coraz gorszego mniemania i niełatwo dawał się onieśmielić. Byłby się czuł jeszcze pewniejszy, gdyby jadalnia była umeblowana z mniejszym przepychem. Imponowały mu zwłaszcza dwa lustra, na osiem stóp wysokie, w których, mówiąc o Horacym, widział swego interlokutora. Odpowiedź jego, jak na parafjanina, wypadła niezgorzej. Miał ładne oczy, których blask pomnażała jeszcze nieśmiałość, drżąca lub uszczęśliwiona kiedy mu się udało trafnie odpowiedzieć. Wydał się sympatyczny. Egzamin ten wlał nieco ożywienia w ceremonjalny obiad. Margrabia gestem zachęcił interlokutora, aby się ostro brał do Juljana. Czyżby on w istocie coś umiał? myślał pan de la Mole.
Juljan odpowiadał wcale samodzielnie; poglądy jego ujawniały, nie dowcip — rzecz niemożliwa dla kogoś nieznającego gwary paryskiej — ale pewną świeżość myśli, mimo że podanych bez wdzięku i smaku. Tyle było pewne, że jest dobry łacinnik.
Przeciwnik Juljana był to członek Akademji, który, przypadkowo, dobrze posiadał łacinę; poznał w Juljanie tęgiego humanistę i, nie obawiając się już skompromitować chłopca, zaczął go istocie przypierać do muru. Rozgrzany dysputą, Juljan zapomniał wreszcie o przepychu sali i rozwinął, na temat łacińskich poetów, poglądy, których Akademik nigdzie nie spotkał. Jako człowiek lojalny, powinszował tego młodemu sekretarzowi. Szczęściem, wszczęła się dyskusja o tem czy Horacy był biedny czy bogaty; czy był człowiekiem światowym, oddanym rozkoszy, lekkomyślnym, składającym wiersze dla zabawy, jak Chapelle, przyjaciel Moliera i La Fontaine’a; czy też biednym poetą-laureatem, wiszącym przy dworze i składającym ody na dzień urodzin królewskich, jak Southey, przyjaciel lorda Byrona. Zaczęto mówić o społeczeństwie za Augusta i za Jerzego IV; w obu tych epokach arystokracja była wszechpotężna; ale w Rzymie wydarł jej władzę Mecenas, będący jedynie prostym szlachcicem, w Anglji zaś zepchnęła ona Jerzego IV niemal do stanowiska weneckiego doży. Dyskusja ta zbudziła potrosze margrabiego z odrętwienia i nudy, w jakiej pogrążony był z początkiem obiadu.
Juljan nie znał zupełnie tych nowożytnych imion, jak Southey, lord Byron, Jerzy IV; słyszał je poraz pierwszy. Ale zauważono powszechnie, że, ilekroć rozmowa zeszła na sprawy tyczące Rzymu, odbijające się w dziełach Horacego, Marcjala, Tacyta, posiadał on niezaprzeczoną wyższość. Juljan przywłaszczył sobie bez ceremonji niektóre myśli biskupa z Besançon z owej pamiętnej rozmowy; poglądy te spotkały się z ogólnym poklaskiem.
Skoro nagadano się dosyta o poetach, margrabina, która czuła się w obowiązku zachwycać wszystkiem co bawiło męża, raczyła spojrzeć na Juljana. Pod nieokrzesaniem tego księżyka, kryje się może niepospolity umysł, rzekł do margrabiny siedzący obok Akademik. Juljan dosłyszał urywek tej rozmowy. Takie gotowe formułki dosyć były w guście pani de la Mole; przyjęła tę opinję o Juljanie i rada była z siebie że zaprosiła Akademika na obiad. Rozerwał margrabiego, myślała.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






STENDHAL
CZERWONE
I
CZARNE
Tom drugi

BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11





XXXIII. PIERWSZE KROKI.

Ta olbrzymia dolina napełniona blaskiem oraz tysiącami ludzi oślepiła moje oczy. Nikt mnie nie zna, wszyscy są wyżsi odemnie. Głowę tracę.
Poemi dell av. Raine.

Nazajutrz, bardzo wcześnie, Juljan przepisywał listy w bibljotece, kiedy panna Matylda weszła drzwiczkami ukrytemi w półkach na książki. Podczas gdy Juljan podziwiał ten wymysł, panna Matylda zdawała się bardzo zdumiona i dość nierada że go tam spotyka. Była w papilotach; wyraz jej twarzy wydał się Juljanowi twardy, dumny, niemal męski. Panna de la Mole wykradała potajemnie książki z bibljoteki ojca. Obecność Juljana udaremniała jej wyprawę tego ranka, co było pannie tembardziej nie w smak, ile że przyszła po drugi tom Księżniczki Babilońskiej Woltera: godne dopełnienie nawskroś monarchicznego i religijnego wychowania, arcydzieła Sacré-Coeur! Biedna dziewczyna, w dziewiętnastym roku życia, potrzebowała już ostrej zaprawy dowcipu aby znaleźć smak w powieści.
Około trzeciej, zjawił się hrabia Norbert; przyszedł przejrzeć dziennik, aby móc wieczorem rozmawiać o polityce. Rad był że ujrzał Juljana, o którego istnieniu zapomniał zupełnie. Był dlań nadzwyczaj uprzejmy; zaproponował przejażdżkę konną.
— Ojciec daje nam urlop do obiadu.
Juljan zrozumiał to nam; wydało mu się czarujące.
— Och, panie hrabio, rzekł, gdyby chodziło o to aby ściąć drzewo wysokie na ośmdziesiąt stóp, ociosać je i porznąć na deski, śmiem powiedzieć bez przechwałki, że dałbym sobie rady; ale co się tyczy konia, nie wiem czym na nim siedział sześć razy w życiu.
— To będzie siódmy raz, rzekł Norbert.
W gruncie, Juljan przypomniał sobie wjazd króla do Verrières i sądził że wybornie jeździ konno. Ale, wracając z lasku Bulońskiego, na samym środku ulicy du Bac, spadł, wymijając nagle kabrjolet i umazał się w błocie. Szczęściem, posiadał dwa ubrania. Przy obiedzie, margrabia, chcąc go zagadnąć, spytał jak się udała przejażdżka; Norbert odpowiedział śpiesznie za Juljana ogólnikowo.
— Pan hrabia zbyt łaskaw, odparł Juljan; wdzięczen mu jestem i umiem się poznać na jego dobroci. Raczył mi dać ślicznego i łagodnego konika, ale, ostatecznie, nie mógł mnie przywiązać do siodła; co sprawiło, iż, w braku takiego zabezpieczenia, wysypałem się na samym środku ulicy, tuż koło mostu.
Panna Matylda napróżno siliła się powściągnąć wybuch śmiechu; zaczęła rozpytywać o szczegóły. Juljan odpowiedział z wielką prostotą i, sam o tem nie wiedząc, okazał dużo wdzięku.
— Dobrze się zapowiada ten księżyk, rzekł margrabia do Akademika; to nie do wiary, aby parafjanin umiał się zachować naturalnie w podobnych okolicznościach; a do tego opowiada swoje nieszczęście przy damach!
Juljan tak rozweselił słuchaczy swą katastrofą, iż, pod koniec obiadu, kiedy rozmowa zeszła na inne tory, panna Matylda wypytywała jeszcze brata o szczegóły nieszczęsnego wypadku. Indagacja trwała dość długo; Juljan, spotkawszy kilka razy oczy panny de la Mole, ośmielił się odpowiedzieć wprost, mimo iż niepytany. W końcu, zaczęli się wszyscy troje śmiać niby trzech dzikusów.
Nazajutrz, Juljan wysłuchał dwóch wykładów teologji i wrócił aby przepisać ze dwadzieścia listów. W bibljotece zastał, opodal swego biurka, młodego człowieka ubranego bardzo starannie, ale o pospolitych rysach i zawistnej twarzy.
Wszedł margrabia. — Co pan tu robi, panie Tanbeau, rzekł surowo do intruza.
— Sądziłem... zaczął młody człowiek z uniżonym uśmiechem.
— Nie, panie, nie sądziłeś pan. Jestto próba, ale niefortunna.
Młody Tanbeau wstał i wyszedł, wściekły. Był to bratanek Akademika popieranego przez panią de la Mole; kierował się na drogę naukową. Akademik uprosił margrabiego, aby go wziął za sekretarza. Tanbeau, który pracował w oddzielnym pokoju, dowiedziawszy się o łaskach Juljana, zapragnął je podzielić i usadowił się rano ze swą robotą w bibljotece.
O czwartej, Juljan ośmielił się, po krótkiem wahaniu, zajść do hrabiego Norberta. Hrabia wybierał się właśnie na przejażdżkę; zakłopotał się troszkę, był bowiem bardzo grzeczny.
— Sądzę, rzekł do Juljana, że niebawem zacznie pan brać lekcje jazdy; za kilka tygodni z przyjemnością wybiorę się z panem na spacer.
— Chciałem mieć ten zaszczyt i podziękować panu hrabiemu za jego łaskawość; niech mi pan wierzy, rzekł Juljan bardzo poważnie, że czuję wszystko co mu jestem winien. Jeśli koń nie skaleczył się wskutek mej wczorajszej niezręczności i jeśli jest wolny, chętnie przejechałbym się dzisiaj.
— Wybornie, drogi panie Sorel, na twoje ryzyko! Uważaj pan, że dopełniłem wszystkich perswazyj zaleconych przez rozsądek; jest już czwarta, nie mamy czasu do stracenia.
Znalazłszy się na koniu, Juljan spytał: — Co trzeba robić, aby nie spaść?
— Wiele rzeczy, odparł Norbert śmiejąc się do rozpuku; naprzykład pochylić się wstecz.
Juljan ruszył ostrym kłusem. Znaleźli się na placu Ludwika XVI.
— Ej, młody śmiałku, rzekł Norbert, zadużo tu powozów, i w dodatku prowadzonych przez warjatów! Skoro spadniesz, przejadą bez ceremonji po tobie; nie zechcą kaleczyć pyska koniowi, osadzając go w miejscu.
Dwadzieścia razy Juljan omal że nie spadł; ale, ostatecznie, zakończyło się bez wypadku. Za powrotem, młody hrabia rzekł do siostry:
— Przedstawiam ci tęgiego chwata.
Przy obiedzie, mówiąc do ojca przez cały stół, Norbert chwalił odwagę Juljana; to było wszystko, co można było pochwalić w jego sposobie dosiadania konia. Młody hrabia słyszał zrana, jak masztalerze opowiadali w dziedzińcu o upadku sekretarza, drwiąc sobie nielitościwie.
Mimo tylu objawów łaskawości, Juljan uczuł się niebawem zupełnie osamotniony wśród tej rodziny. Wszystkie zwyczaje wydawały mu się dziwne, co chwila popełniał omyłki będące uciechą lokajów.
Ksiądz Pirard odjechał do swej parafji. Jeśli Juljan jest słabą trzciną, myślał, niech zginie; jeśli jest tęgim człowiekiem, niech sobie sam daje rady.


XXXIV. PAŁAC DE LA MOLE.

Co on tu robi? czyżby mu się tu podobało? czyżby on starał się tu podobać?
Ronsard.

O ile, w dostojnym salonie de la Mole, wszystko się wydawało dziwne Juljanowi, o tyle nawzajem blady ten i czarno ubrany młodzieniec wydawał się bardzo dziwny osobom które raczyły go zauważyć. Pani de la Mole podsunęła mężowi myśl, aby go wyprawiać z jakiemś zleceniem w dnie ceremonjalnych obiadów.
— Mam ochotę przeprowadzić doświadczenie do końca, odparł margrabia. Ksiądz Pirard utrzymuje, że popełniamy błąd krusząc dumę ludzi, których dopuszczamy do siebie. Można się oprzeć jedynie na tem co stawia opór, etc. Ten chłopak razi zresztą jedynie swą obcą fizjognomją, pozatem jest głuchy i niemy.
— Aby się rozeznać w tym świecie, rzekł sobie Juljan, muszę zapisywać nazwiska i po parę słów o charakterze osób, które spotykam w salonie.
Na początku, pomieścił kilku przyjaciół domu, którzy, na wszelki wypadek, zabiegali się o względy Juljana, w mniemaniu że, przez kaprys margrabiego, posiada on nań wpływ. Były to mizerne i dość płaskie figury; ale trzeba dodać na chwałę tej klasy zapełniającej dziś arystokratyczne salony, nie byli jednako uniżeni wobec wszystkich. Niejeden zniósłby wiele od margrabiego, a nie ścierpiałby ostrzejszego słowa z ust pani de la Mole.
Cechą obojga państwa domu była duma i znudzenie; nadto przywykli obrażać ludzi dla rozerwania się, aby mogli posiadać prawdziwych przyjaciół. Ale, wyjąwszy dni dżdżyste oraz momenty nudy okrutnej — co było rzadkie — przestrzegali zawsze doskonałej grzeczności.
Gdyby owych kilku dworaków, którzy okazywali tak ojcowską sympatję Juljanowi, opuściło pałac de la Mole, margrabina byłaby zupełnie osamotniona; otóż, w pojęciu kobiet tej sfery, samotność to rzecz straszna, to symbol niełaski.
Margrabia był wzorowy dla żony; czuwał aby jej salon był dostatecznie zaludniony; nie Parami Francji, gdyż uważał że nowi jego koledzy nie są dość urodzeni aby bywać u niego jako przyjaciele, a nie dość zabawni aby ich przyjmować jak niższych od siebie.
Sekrety te przeniknął Juljan znacznie później. Polityka, która wypełnia rozmowy w domach mieszczańskich, w sferze margrabiego wypływa jedynie w chwilach ostatecznej rozpaczy.
Taka jest, nawet w tym wieku nudy, nieubłagana potrzeba zabawy, iż, zgoła w dnie obiadów, ledwie margrabia opuścił salon, wszyscy uciekali. Byle nie żartować z Boga, z księży, z króla, z wpływowych dygnitarzy ani z artystów protegowanych przez dwór, ani ze wszystkiego co jest przyjęte, byle nie chwalić Berangera, dzienników opozycyjnych, Woltera ani Russa, ani niczego co trąci odrobiną swobody myśli, byle zwłaszcza nie mówić nigdy o polityce, można było swobodnie rozprawiać o wszystkiem.
Niema kroci ani orderów, któreby mogły walczyć z taką etykietą. Każda myśl bodaj nieco żywsza wyglądała tam na grubijaństwo. Mimo dobrego tonu, wyszukanej grzeczności, dworności, nuda malowała się na wszystkich twarzach. Młodzi ludzie składający obowiązkową wizytę, bojąc się wymówić jakieś słowo któreby pozwoliło podejrzewać myśl lub też zdradziło zakazaną lekturę, milczeli, rzuciwszy parę gładkich słów na temat Rossiniego i pogody.
Juljan zauważył, że rozmowę podtrzymują zazwyczaj dwaj wicehrabiowie oraz pięciu baronów, których pan de la Mole poznał na emigracji. Panowie ci posiadali po sześć do ośmiu tysięcy funtów rocznego dochodu; czterej z nich byli zwolennikami Gazety Codziennej a trzej Francuskiej. Jeden miał codzień do opowiedzenia jakąś anegdotę ze Dworu, w której słowo cudowne powtarzało się raz po razu. Juljan zauważył, że ten miał pięć orderów, gdy inni tylko po trzy.
W zamian za to sterczało w przedpokoju dziesięciu lokajów w liberji, przez cały wieczór podawano co kwadrans herbatę i lody, o północy zaś lekką wieczerzę i szampańskie.
Była to przyczyna, dla której Juljan zostawał niekiedy do końca; pozatem nie pojmował prawie, jak można poważnie słuchać rozmów prowadzonych w tym wspaniale złoconym salonie. Niekiedy spoglądał po obecnych, dla sprawdzenia czy oni sami nie drwią z tego co mówią. Poczciwy de Maistre, którego umiem na pamięć, powiedział to sto razy lepiej, a mimo to jest bardzo nudny.
Nie sam tylko Juljan odczuwał tę duszność. Jedni pocieszali się mnogiemi porcjami lodów, drudzy przyjemnością powtarzania przez resztę wieczoru: Idę właśnie z pałacu de la Mole, gdzie słyszałem że Rosja, etc...
Juljan dowiedział się od jednego z filarów salonu, że, nie dalej jak przed pół rokiem, pani de la Mole nagrodziła dwudziestoparoletnią wytrwałość, robiąc prefektem poczciwego barona de Bourgignon, który był podprefektem od czasu Restauracji.
Wielkie to wydarzenie odświeżyło zapał gości; już dawniej niewiele rzeczy mogło ich obrazić, obecnie nie obraziliby się o nic. Rzadko zdarzało się aby komuś zrobiono afront wprost; ale parę razy pochwycił Juljan przy stole, między margrabią a jego żoną, wymiany słów bardzo dotkliwe dla osób siedzących między nimi. Dostojni ci państwo nie ukrywali szczerej wzgardy dla wszystkich nie mających z rodu prawa wstępu do karocy królewskiej. Juljan zauważył, że jedynie słowo wojny krzyżowe oblekało ich twarz w głęboką powagę zmięszaną z szacunkiem. Zwyczajny szacunek miał zawsze odcień łaski.
Pośród tej pompy i nudy, Juljan interesował się wyłącznie panem de la Mole; z przyjemnością usłyszał raz z jego ust zaprzeczenie, jakoby w czemkolwiek przyczynił się do awansu nieboraka Bourgignon. Była to uprzejmość dla margrabiny: Juljan znał przebieg sprawy od księdza Pirard.
Pewnego ranka, kiedy w bibljotece margrabiego ksiądz pracował z Juljanem nad wiekuistym procesem, Juljan spytał nagle:
— Proszę ojca, ten codzienny obiad w towarzystwie pani margrabiny, czy to mój obowiązek, czy też specjalny fawor?
— To wysoki zaszczyt, odparł ksiądz, zgorszony. Nigdy Akademik N... który od piętnastu lat zasługuje się jak może, nie zdołał go uzyskać dla swego siostrzeńca.
— To dla mnie, proszę ojca, najuciążliwsza strona urzędu. Nawet w seminarjum tak się nie nudziłem. Czasem widzę, że ziewa nawet panna de la Mole, która wszakże musi być przyzwyczajona do rozrywek tego salonu. Przez litość, niech mi to ojciec wyrobi, abym mógł jadać po dwa franki w jakiej garkuchni.
Ksiądz, prawdziwy parwenjusz, był bardzo tkliwy na zaszczyt siadania do stołu z magnatem. Silił się rozbudzić te uczucia w Juljanie, kiedy lekki szmer sprawił, że obaj odwrócili głowę. Juljan ujrzał pannę de la Mole. Przyszła po książkę i słyszała wszystko: powzięła stąd pewien szacunek dla Juljana. Ten przynajmniej nie urodził się służalcem, jak ów stary ksiądz. Boże! jakiż on szpetny!
Przy obiedzie, Juljan nie śmiał popatrzyć na pannę de la Mole, ale ona zagadnęła go łaskawie. Tego dnia spodziewano się licznych gości, namówiła go by został. W Paryżu, młode panny nie lubią ludzi starszych, zwłaszcza gdy są nieco zaniedbani. Juljan nie potrzebował zbyt wielkiej spostrzegawczości, aby zauważyć, że pozostali w salonie koledzy pana de Bourgignon mieli zaszczyt być stałym przedmiotem żarcików panny de la Mole. Tego dnia — może dla popisu — szczególnie była okrutna dla nudziarzy.
Panna de la Mole stanowiła ośrodek małej grupy, która się tworzyła prawie co wieczór za olbrzymią berżerką margrabiny. Tam, skupiali się margrabia de Croisenois, hrabia de Caylus, wicehrabia de Luz i paru jeszcze młodych oficerów zaprzyjaźnionych z Norbertem lub jego siostrą. Panowie ci zasiadali na wielkiej niebieskiej kanapie. Obok kanapy, zdala od świetnej Matyldy, Juljan siadał milcząco na wyplatanem krzesełku. Ten skromny posterunek był przedmiotem zazdrości dworaków; Norbert sadowił na nim młodego sekretarza, zwracając się doń lub wciągając go do rozmowy parę razy w ciągu wieczoru. Tego dnia, panna de la Mole spytała go, jak wysoka może być góra, na której wznosi się cytadela w Besançon. Juljan w żaden sposób nie umiał powiedzieć, czy ta góra jest wyższa czy niższa od Montmartre. Często śmiał się serdecznie z tego co mówiono w tem kółku, ale czuł że byłby niezdolny do takiej rozmowy. Był to niby cudzoziemski język, który rozumiał, ale którym nie umiałby mówić.
Kompanja Matyldy była tego dnia szczególnie wrogo usposobiona dla napływających gości. Przyjaciele domu mieli oczywiście pierwszeństwo, jako lepiej znani. Można się domyślać, z jaką uwagą Juljan słuchał; wszystko go interesowało, i treść i forma żartów.
— A! pan Descoulis, rzekła Matylda, nie nosi już peruki; czyżby się chciał dobić prefektury blaskiem swego genjuszu? patrzcie jak wystawia to łyse czoło, brzemienne jakoby wielkiemi myślami.
— Ten człowiek zna cały świat, rzekł margrabia de Croisenois; bywa także u mego wuja, kardynała. Zdolny jest, lata całe, pielęgnować jedno kłamstwo w domu każdego z przyjaciół, a ma ich dwustu lub trzystu. Umie hodować przyjaźń, to jego talent. Od siódmej rano, w zimie, sterczy już zabłocony pod drzwiami któregoś z przyjaciół. Od czasu do czasu obraża się i pisze tuzin listów z zerwaniem. Następnie godzi się i pisze znowuż tuzin listów z wylewami przyjaźni. Ale najświetniejsza jego rola, to szczere i proste oddanie zacnego człowieka, który nie chowa urazy. Manewr ten powtarza się, ilekroć ma prosić o jaką usługę. Wikarjusz mego wuja cudownie opowiada życie pana Descoulis od czasu Restauracji. Ściągnę go tu do nas.
— Et, nie bardzo wierzę w takie gadania; to zawodowa zazdrość między mizerakami, rzekł hrabia de Caylus.
— Pan Descoulis będzie miał miejsce w historji, odparł margrabia; dokonał dzieła Restauracji z księdzem de Pradt oraz panami de Talleyrand i Pozzo di Borgo.
— Ten człowiek obracał miljonami, rzekł Norbert, i nie pojmuję że mu się chce przychodzić tutaj, aby znosić docinki mego ojca, nieraz bardzo dotkliwe. Ile razy zdradziłeś przyjaciół, mój dobry Descoulis, pytał go raz na cały głos z końca stołu.
— Ale czy to prawda, że on zdradzał? rzekła panna de la Mole. Któż nie zdradzał?
— Jakto! rzekł hrabia de Caylus do Norberta, bywa u was Sainclair, sławny liberał; kiż licho on tutaj robi? Muszę podejść do niego, zagadnąć go, pociągnąć za język; powiadają że taki dowcipny.
— Ale jakim cudem matka twoja go przyjmuje? rzekł pan de Croisenois. Ten człowiek ma poglądy tak dzikie, tak szlachetne, tak niezależne...
— Patrzcie, rzekła panna de la Mole: oto ów niezależny człowiek kłania się do ziemi panu Descoulis i ściska jego dłoń. Myślałam prawie, że go pocałuje w rękę.
— Widocznie Descoulis jest w lepszych stosunkach z władzą niż przypuszczamy.
— Sainclair bywa tutaj, aby się dostać do Akademji, rzekł Norbert: spójrzcie jak się kłania baronowi L...
— Mniej podle byłoby uklęknąć poprostu, odparł pan de Luz.
— Drogi Sorel, rzekł Norbert, ty, który masz olej w głowie ale przybywasz z prowincji, staraj się nigdy nikomu nie kłaniać tak jak ów poeta; nawet samemu Bogu Ojcu.
— A, otóż i żywe wcielenie dowcipu, baron Bâton, rzekła panna de la Mole, naśladując zlekka głos oznajmiającego lokaja.
— Zdaje się, że nawet służba śmieje się tu z niego. Cóż za nazwisko, baron Bâton! rzekł de Caylus.
— „Cóż znaczy nazwisko?“ tłómaczył nam kiedyś, odparła Matylda. „Wyobraźcie sobie państwo księcia de Bouillon, gdyby go oznajmiono po raz pierwszy: trzeba jedynie, aby publiczność oswoiła się trochę...“
Juljan oddalił się. Mało wrażliwy jeszcze na finezje lekkiej drwiny, wymagał od żartu aby się wspierał na rozumowej podstawie. W ucinkach młodych ludzi widział jedynie skłonność do obmowy, i to go raziło. W swej prowincjonalnej czy angielskiej pruderji posuwał się tak daleko, że dopatrywał się w tem zazdrości, w czem się z pewnością mylił.
— Hrabia Norbert, powiadał sobie, który w moich oczach sporządzał trzy bruljony, mając skreślić list na kilkanaście wierszy do pułkownika, byłby bardzo szczęśliwy, gdyby w swojem życiu napisał jedną stronicę taką jak Sainclair.
Snując się niepostrzeżenie, dzięki swej nieznaczącej pozycji, Juljan zbliżał się kolejno do rozmaitych grup; posuwał się zdala za baronem Bâton, pragnąc go posłyszeć. Ów tak inteligentny człowiek wyglądał jakiś nieswój; uspokoił się dopiero wówczas, kiedy wyrzucił z siebie kilka efektownych frazesów. Juljan odniósł wrażenie, że ten rodzaj inteligencji potrzebuje przestrzeni. Baron nie umiał rzucić ciętego słówka; aby zabłysnąć, trzeba mu było conajmniej czterech zdań, każde po kilka wierszy.
Ten człowiek rozprawia, nie rozmawia, rzekł ktoś za Juljanem. Obrócił się i poczerwieniał z przyjemności, usłyszawszy nazwisko hrabiego Chalvet. Był to największy umysł owej epoki. Juljan spotykał często jego nazwisko w Pamiętniku z wyspy św. Heleny, oraz w urywkach historyj dyktowanych przez Napoleona. Hrabia Chalvet był oszczędny w słowach; określenia jego były niby błyskawice, trafne, żywe, głębokie. Skoro on zaczynał mówić, natychmiast dyskusja posuwała się naprzód. Rozumował faktami; przyjemnie było go słuchać. Zresztą w polityce był skończony cynik.
— Ja jestem niezawisły, mówił do jakiegoś jegomości upstrzonego orderami, z którego drwił widocznie. Skąd wymagać, abym dziś miał te same przekonania co przed sześciu tygodniami? W takim razie, zasady byłyby moim tyranem.
Czterej otaczający go poważni młodzi ludzie skrzywili się; ci panowie nie lubili żartów. Hrabia zrozumiał że się posunął za daleko. Szczęściem, dostrzegł przezacnego pana Balland, wcielenie uczciwej obłudy. Zagadnął go; wszyscy otoczyli ich kręgiem, wiedząc że biedny Balland będzie kozłem ofiarnym. Dzięki swej moralności i mozołom, mimo iż bardzo szpetny i obciążony początkami karjery trudnemi do opowiedzenia, Balland znalazł bogatą żonę która umarła; następnie drugą, równie bogatą, której nie pokazuje. Cieszy się, w pokorze ducha, sześćdziesięcioma tysiącami renty, ba, nawet ma pochlebców. Hrabia Chalvet zagadnął go o to wszystko, i to bez żadnej litości. Niebawem, zebrało się koło nich ze trzydzieści osób. Wszyscy uśmiechali się, nawet poważni młodzi ludzie, nadzieja epoki.
— Poco on przychodzi do pana de la Mole, gdzie jest przedmiotem pośmiewiska? myślał Juljan. Zbliżył się do księdza Pirard, aby o to zapytać.
Pan Balland wymknął się.
— No! rzekł Norbert, jeden ze szpiclów mego ojca poszedł; zostaje jedynie mały kuternoga, Napier.
— Czyżby tu było słowo zagadki? pomyślał Juljan. Ale, w takim razie, czemu margrabia przyjmuje pana Balland?
Surowy ksiądz Pirard, zaszyty w kąt salonu, krzywił się, słysząc oznajmiane nazwiska.
— Ależ to jaskinia, powiadał jak Bazyljo w Cyruliku, widzę tu same podejrzane figury.
Surowy ksiądz nie znał satelitów wielkiego świata. Ale, zapomocą przyjaciół swoich, jansenistów, miał dokładne wiadomości o ludziach, którzy dostają się do salonów jedynie dzięki zręczności w oddawaniu usług wszystkim stronnictwom lub też dzięki skandalicznemu bogactwu. Przez chwilę odpowiadał obszernie na ciekawe pytania Juljana; poczem urwał nagle, stroskany że wciąż musi mówić źle o drugich, i wyrzucając to sobie jako grzech. Ksiądz Pirard, jansenista, przytem z natury żółciowy a poczytujący sobie za obowiązek miłość bliźniego, był całe życie w walce z sobą.
— Cóż za fizjognomja, ten ksiądz Pirard, mówiła panna de la Mole, gdy Juljan zbliżał się do kanapy.
Juljana podrażniły te słowa; mimo to, panna miała słuszność. Ksiądz Pirard był bezsprzecznie najzacniejszym człowiekiem w tym salonie, ale jego popryszczona twarz, odzwierciedlająca zgryzoty sumienia, była w tej chwili odrażająca. I wierzyć tu fizjognomjom, myślał Juljan; w chwili właśnie gdy ksiądz Pirard najskrupulatniej wyrzuca sobie jakąś przewinę, wygląda potwornie; podczas gdy na obliczu takiego Napier, notorycznego szpiega, odbija się czyste i spokojne szczęście. Ksiądz Pirard uczynił wszelako wielkie ustępstwo dla swego stronnictwa: przyjął służącego, był bardzo starannie ubrany.
W tej chwili, Juljan zauważył coś niezwykłego: wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom, zapanowała niemal cisza. Lokaj oznajmił sławnego barona de Tolly, który, z okazji wyborów, ściągnął na siebie ogólną uwagę. Juljan przysunął się i ujrzał go bardzo wyraźnie. Baron przewodniczył w pewnym okręgu; wpadł na genjalną myśl usunięcia kartek zawierających listę jednego stronnictwa; dla wyrównania zaś, zastępował je innemi kartkami, zawierającemi nazwiska które mu były sympatyczne. Kilku wyborców, spostrzegłszy ten manewr, nie omieszkało powinszować go panu baronowi. Nieborak był jeszcze blady od tej awantury. Niepoczciwi napomykali coś o galerach. Pan de la Mole przyjął go chłodno. Baron wymknął się.
— Spieszy się do pana Comte[25], rzekł hrabia Chalvet; powstał śmiech.
Wśród kilku wielkich panów, przeważnie milczących, oraz intrygantów, raczej ludzi nietęgiej opinji ale zdolnych, którzy tego wieczora tłoczyli się w salonie pana de la Mole (przebąkiwano, że ma zostać ministrem), młody Tanbeau zdobywał sobie ostrogi. Jeśli nie posiadał jeszcze bystrości sądu, zastępował ją, jak zaraz zobaczymy, energją słowa.
— Czemu nie skazano tego człowieka na dziesięć lat więzienia? mówił w chwili gdy Juljan zbliżał się do grupy; takie gady należy trzymać w lochach; powinni gnić w ciemności, inaczej jad ich nabiera siły i staje się groźniejszy. Cóż za sens ma tutaj tysiąc talarów grzywny! Jest ubogi, dobrze, tem lepiej; ale stronnictwo zapłaci za niego. Należało mu dać pięćset franków grzywny i dziesięć lat turmy.
Tam do licha, o jakim-to potworze mówią? pomyślał Juljan, podziwiając gwałtowność słów i gestów kolegi. Szczupła i zapadła twarz siostrzeńca Akademika wstrętna była w tej chwili. Juljan dowiedział się rychło, że chodziło o największego współczesnego poetę.
— Och! nikczemnik! wykrzyknął Juljan wpół-głośno i szlachetne łzy zwilżyły jego oczy. A, łajdaku, pomyślał, odpłacę ja ci te słowa.
Oto, myślał, tyraljerzy stronnictwa, którego jednym z wodzów jest margrabia. A ten wielki człowiek, spotwarzany przezeń, ileż mógłby zebrać orderów, ile synekur, gdyby się sprzedał, nie powiadam już nędznemu ministerjum pana de Nerval, ale jednemu z owych względnie uczciwych ministrów, którzy się przesunęli przed naszemi oczami.
Ksiądz Pirard, z którym pan de la Mole rozmawiał chwilę, skinął zdala na Juljana. Ale, kiedy Juljan, który słuchał właśnie ze spuszczonemi oczami jeremiad jakiegoś biskupa, uwolnił się i mógł się zbliżyć do swego protektora, ujrzał go w towarzystwie ohydnego Tanbeau. Płaz ten nienawidził księdza, jako sprawcę faworu Juljana, co nie przeszkadzało, że mu pilnie nadskakiwał.
Kiedyż śmierć oswobodzi nas od tego ścierwa? W tych słowach, nacechowanych biblijną energją, gryzipiórek mówił właśnie o czcigodnym lordzie Holland. Specjalnością jego było, że znał doskonale życiorysy współczesnych i właśnie uczynił szybki przegląd ludzi, mogących sobie rościć pretensje do jakiegoś wpływu pod berłem nowego króla Anglji.
Ksiądz Pirard przeszedł do sąsiedniego salonu: Juljan udał się za nim.
— Margrabia nie lubi bazgraczy, ostrzegam cię; to jego jedyna antypatja. Znaj łacinę, grekę, jeśli zdołasz, historję egipską, perską etc., będzie cię szanował i popierał. Ale nie waż się pisać bodaj jednej stronnicy po francusku, zwłaszcza w materjach poważnych, przerastających twoje stanowisko: nazwie cię bazgraczem i zrazi się do ciebie zupełnie. Jakto, mieszkając w pałacu magnata, nie znasz powiedzenia księcia de Castries o d’Alembercie i Russie: „Hołota! chce to o wszystkiem rozprawiać, a niema ani tysiąca talarów renty!“
— Wszystko tu wiedzą, pomyślał Juljan, jak w seminarjum! Nakreślił, w istocie, kilka kartek, dosyć bombastycznym stylem: panegiryk na cześć starego chirurga, który rzekomo zrobił go człowiekiem. I kajet ten, powiadał sobie Juljan, stale był pod kluczem! Poszedł do siebie, spalił rękopis i wrócił do salonu. Świetne opryszki już znikły, zostali jedynie posiadacze wysokich orderów.
Dokoła stołu, który służba wniosła wraz z zastawą, skupiło się kilka dam bardzo urodzonych, bardzo nabożnych, bardzo przesadnych, liczących od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. Weszła właśnie świetna marszałkowa de Fervaques, przepraszając że przybywa tak późno. Juljan drgnął: w oczach i spojrzeniu miała coś z pani de Rênal.
Koło panny de la Mole było wciąż pełno; wyśmiewała się, z akompanjamentem przyjaciół, z biednego hrabiego de Thaler. Był to jedyny syn owego sławnego żyda, głośnego z bogactw, które zdobył pożyczając pieniędzy królom na wojnę z ludami. Żyd umarł właśnie, zostawiając synowi trzysta tysięcy talarów miesięcznej renty, i nazwisko zbyt znane, niestety! Wyjątkowe to położenie wymagałoby wielkiej prostoty charakteru, albo też wielkiej energji i siły woli. Nieszczęściem, hrabia był przeciętnym człowiekiem, pełnym wszelkiego rodzaju pretensyj, które wmawiali mu pochlebcy.
De Caylus utrzymywał, że podsunięto mu zamiar starania się o pannę de la Mole, której nadskakiwał margrabia de Croisenois, mający sto tysięcy franków renty i w perspektywie tytuł książęcy.
— Och, nie obmawiajcie hrabiego, że ma jakiś zamiar, powiadał miłosiernie Norbert.
Zdolność chcenia, to była rzecz, której najbardziej brakło hrabiemu de Thaler. Pod tym względem, godzien był być królem. Radził się wszystkich, a nie miał odwagi iść za niczyją radą do końca.
Sama jego fizjognomja, powiadała panna de la Mole, wystarczała, aby obudzić szczerą wesołość. Była to osobliwa mięszanina niepokoju i rozczarowania; ale, od czasu do czasu, czytało się na niej wyraźnie ów przypływ pychy i zarozumiałości, naturalny w najbogatszym człowieku we Francji, zwłaszcza kiedy człowiek ten jest dość przystojny i nie ma trzydziestu sześciu lat. „Jest nieśmiało-arogancki“, powiadał pan de Croisenois. Hrabia de Caylus, Norbert i paru młodych furfantów[26] dworowali zeń sobie, bez jego wiedzy, do syta; wreszcie, z uderzeniem pierwszej, wyprawili go.
— Czy to pańskie słynne araby czekają na pana u bramy w tę plutę? spytał Norbert.
— Nie, to inna para, o wiele tańsza, odparł de Thaler. Lewy kosztuje może pięć tysięcy franków; prawy tylko sto ludwików; ale też zaprzęgają go jedynie w nocy, dlatego że dobrze chodzi w parze.
Uwaga Norberta nasunęła hrabiemu myśl, że człowiekowi takiemu jak on wypada pasjonować się końmi i że nie należy koni narażać na słotę. Odszedł; niebawem pożegnała się i młodzież, żartując zeń sobie.
— Oto, myślał Juljan słysząc na schodach ich śmiechy, miałem sposobność ujrzeć przeciwieństwo mego położenia! Nie mam ani dwudziestu ludwików renty, znalazłem się obok człowieka który ma dwadzieścia ludwików renty na godzinę, i żartowano sobie z niego... Taki widok może wyleczyć z zawiści.



XXXV. UCZUCIOWOŚĆ I ARYSTOKRATYCZNA DEWOTKA.

Każda żywsza myśl uchodzi tam za nieprzyzwoitość, tak wszyscy nawykli do bezbarwnych słów. Biada temu, kto wkłada w rozmowę coś z siebie.
Faublas.

Po kilku miesiącach prób, oto jaka była pozycja Juljana, w chwili gdy intendent wręczył mu trzeci kwartał zasług. Pan de la Mole powierzył mu zarząd majątków w Bretanji i Normandji. Juljan odbywał często podróże w te strony. Ponadto, prowadził korespondencję w sprawie wiekuistego procesu z księdzem de Frilair. Ksiądz Pirard zapoznał go ze szczegółami.
Na podstawie zwięzłych notatek, które margrabia gryzmolił na marginesie, Juljan wygotowywał listy: prawie każda odpowiedź zyskiwała aprobatę.
W seminarjum, profesorowie żalili się na jego brak pilności, mimo to uważali go za jednego z najcelniejszych uczniów. Różnorodne te prace, prowadzone z całym zapałem obolałej ambicji, rychło odjęły licom Juljana prowincjonalną świeżość. Bladość ta przemawiała na korzyść Juljana w oczach młodych seminarzystów; wydali mu się mniej złośliwi, mniej płaszczący się przed pieniądzem niż koledzy z Besançon; oni zaś uważali go za suchotnika.
Margrabia darował mu konia. Obawiając się, że go ktoś może zobaczyć w czasie przejażdżki, Juljan oznajmił, że lekarze zalecili mu to ćwiczenie.
Ksiądz Pirard wziął go z sobą na kilka zebrań jansenistów. Juljan zdumiał się; pojęcie religji łączyło się nieodzownie w jego umyśle z pojęciem obłudy i nadzieją zysków. Podziwiał tych surowych i pobożnych ludzi nie myślących o dochodach. Wielu jansenistów nabrało dlań sympatji; wspierali go radą. Poznał tam hrabiego Altamira, wysokiego mężczyznę, liberała skazanego na śmierć w swej ojczyźnie, przy tem dewota. Uderzył go ten kontrast: dewocja i miłość swobody.
Z młodym hrabią Juljan był chłodno. Norbert zauważył, że nadto żywo odcina się jego przyjaciołom. Do panny Matyldy, Juljan, uchybiwszy parę razy konwenansom, postanowił wogóle się nie odzywać. Wszyscy w pałacu de la Mole byli dlań bardzo grzeczni; ale czuł się jakby zdegradowany. Zdrowy chłopski rozum tłumaczył mu to zjawisko pospolitem przysłowiem: Nowe sito na kołek.
Może widział rzeczy nieco jaśniej niż w pierwszych dniach, lub też pierwszy czar paryskiej uprzejmości minął.
Z chwilą gdy kończył pracować, ogarniała go śmiertelna nuda; było to wyjaławiające działanie wielkoświatowej grzeczności, cudownej w istocie, ale tak odmierzonej, tak doskonale stopniowanej zależnie od pozycji. Zapewne, można zarzucić prowincji pospolitość, ton niedość grzeczny, ale przynajmniej czujesz że tego kto z tobą mówi obchodzisz bodaj trochę. W pałacu de la Mole nigdy nikt nie uraził miłości własnej Juljana; ale często, z końcem dnia, miał ochotę płakać. Na prowincji, garson w kawiarni zainteresuje się tobą, jeśli ci się zdarzy wypadek; ale, jeśli ten wypadek zawiera coś dotkliwego dla miłości własnej, wówczas, ubolewając nad tobą, powtórzy dziesięć razy słowo będące dla ciebie męczarnią. W Paryżu każdy ma tę delikatność aby ukryć śmiech, ale też zawsze jesteś obcy.
Pomijam milczeniem mnóstwo drobnych przygód, które byłyby może okryły śmiesznością Juljana, gdyby nie znajdował się poniekąd poniżej śmieszności. Nadmierna wrażliwość była przyczyną że popełniał tysiąc niezręczności. Każda jego zabawa miała swój cel; codziennie strzelał z pistoletu, był jednym z najlepszych w szkole fechtunku. Skoro miał wolną chwilę, zamiast wypełniać ją jak dawniej czytaniem, biegł do ujeżdżalni i dosiadał narowistego konia. W czasie przejażdżek z nauczycielem, prawie zawsze w końcu znajdował się na ziemi.
Margrabiemu podobała się w Juljanie jego wytrwała praca, jego milczenie, inteligencja; stopniowo zaczął mu powierzać wszystkie trudniejsze sprawy. W chwilach gdy jego górne ambicje zostawiały mu nieco wytchnienia, margrabia kierował interesami wcale roztropnie. Mogąc, dzięki swej pozycji, mieć wczesne wiadomości, grał szczęśliwie na giełdzie. Rozdawał setki ludwików, a pieniał się o setki franków. Ludzie bogaci i ambitni szukają w interesach zabawy, nie rezultatów. Margrabia potrzebował szefa sztabu, któryby zaprowadził w jego finansach jasny i łatwy do ogarnięcia porządek.
Pani de la Mole, mimo że tak obojętna z natury, żartowała niekiedy z Juljana. Nieobliczalność uczuciowych natur jest czemś wielce antypatycznem dla wielkich dam: jestto przeciwny biegun konwenansu. Parę razy, margrabia ujął się za swym sekretarzem: jeśli jest śmieszny w salonie (mówił), wynagradza to w kancelarji. Juljanowi zdawało się znowuż, że pochwycił tajemnicę margrabiny: objawiała żywe zainteresowanie wszystkiem, ilekroć oznajmiono barona de la Joumate. Był to człowiek niezmiernie chłodny, o niewzruszonej fizjognomji. Był wysoki, szczupły, brzydki, dobrze ubrany, przesiadywał wciąż na Dworze i naogół nie mówił nic o niczem. Taki był jego sposób myślenia. Pani de la Mole byłaby, po raz pierwszy w życiu, niezmiernie szczęśliwa, gdyby mogła zań wydać córkę.



XXXVI. SPOSÓB WYMAWIANIA.

Jeżeli można wybaczyć zadowolenie z siebie, to jedynie w młodości, wówczas bowiem jest ono przesadą rzeczy miłej. Musi iść w parze z miłością, weselem, beztroską. Ale zadowolenie z siebie z powagą! z miną uroczystą i zarozumiałą! ten ostatni szczebel śmieszności miał być przywilejem XIX wieku. I tacy ludzie chcą spętać hydrę rewolucji!
Johanisberg, pamflet.

Jak na świeżego przybysza, który w dodatku przez dumę nigdy się o nic nie pytał, Juljan nie popełnił zbyt wielu niezręczności. Jednego dnia, kiedy, zaskoczony ulewnym deszczem, schronił się do kawiarni, jakiś wysoki mężczyzna w grubym surducie, uderzony jego chmurnem spojrzeniem, zmierzył go oczami, zupełnie tak jak niegdyś w Besançon kochanek Amandy.
Juljan zbyt często wyrzucał sobie że puścił bezkarnie ową pierwszą zniewagę; nie ścierpiał tego spojrzenia. Zażądał wyjaśnień. Obcy obrzucił go z miejsca gradem obelg; goście otoczyli ich, przechodnie stawali pod drzwiami. Przez prowincjonalną ostrożność, Juljan miał zawsze przy sobie parę małych pistoletów; ściskał je w kieszeni konwulsyjnym ruchem. Mimo to, zapanował nad sobą; powtarzał jedynie: Proszę o pański adres; gardzę panem.
Wytrwałość, z jaką uczepił się tych kilku słów, ściągnęła w końcu uwagę tłumu.
Oczywiście! niechże tamten, który tak rozpuścił gębę, da mu swój adres. Mężczyzna w surducie, słysząc uwagi w tym duchu, rzucił w nos Juljanowi kilka biletów wizytowych. Szczęściem, żaden nie trafił go w twarz; zdecydowany był zrobić użytek z broni, jeśli go tamten tknie. Wreszcie, napastnik odszedł; od czasu do czasu odwracał się jeszcze, grożąc pięścią i ziejąc obelgami.
Juljan był zlany potem. Zatem jest w mocy lada wyrzutka wzruszyć mnie w ten sposób! powtarzał z wściekłością. W jaki sposób zdławić tę upokarzającą wrażliwość?
Skąd wziąć świadków? nie miał przyjaciela. Miał sporo znajomych; ale wszyscy regularnie po kilku tygodniach odsuwali się od niego.
— Nie umiem żyć z ludźmi i oto strasznie jestem ukarany, pomyślał. Wreszcie przyszło mu do głowy odszukać ex-porucznika 96-go pułku, nazwiskiem Lieven, biedaczynę z którym fechtował się często.
— Służę panu, rzekł Lieven, ale pod jednym warunkiem: jeżeli nie zranisz przeciwnika, będziesz się, zaraz na miejscu, bił ze mną.
— Zgoda, rzekł Juljan uszczęśliwiony, i udali się szukać pana M. C. Beauvoisis, podług adresu wskazanego na bilecie, kędyś w dzielnicy Saint-Germain.
Była siódma rano. Dopiero kazawszy się oznajmić, Juljan wpadł na myśl, że mógłby to być ów młody krewniak pani de Rênal, zatrudniony niegdyś przy ambasadzie w Rzymie lub Neapolu, który dał list polecający śpiewakowi Geronimo.
Juljan oddał rosłemu lokajowi bilet rzucony mu w twarz poprzedniego dnia, oraz własny.
Wytrzymano go, wraz ze świadkiem, dobre trzy kwadranse; wreszcie wprowadzono ich do wykwintnego apartamentu. Zastali tam młodego człowieka, strojnego jak laleczka; rysy jego miały klasyczną i bezmyślną doskonałość greckich piękności. Bardzo wąską głowę zdobiły wspaniałe włosy blond, utrefione starannie, ani jeden włosek nie odstawał. — Więc dla tej fryzury, pomyślał porucznik, błazen kazał nam godzinę czekać! Jaskrawy robdeszan[27], ranne spodeńki, wszystko, aż do haftowanych pantofli, było doskonale wypielęgnowane. Dystyngowana i martwa fizjognomja zwiastowała poprawne ubóstwo myśli: ideał dyplomaty typu Metternicha. Napoleon również nie lubił w swojem otoczeniu oficerów myślicieli.
Juljan, któremu porucznik 96-go pułku wytłumaczył, że pozwolić tak długo czekać na siebie, rzuciwszy komuś brutalnie bilet w twarz, jest nową zniewagą, wszedł ostro. Chciał być zuchwały, ale równocześnie radby się był utrzymać w dobrym tonie.
Spokój pana de Beauvoisis, mina zarazem pełna taktu, ważności i zadowolenia z siebie, wytworna elegancja ramy, wszystko to tak zdumiało Juljana, że w mgnieniu oka stracił zapęd. To nie był zgoła wczorajszy jegomość. Zaskoczony tem, że spotyka tę dystyngowaną osobistość w miejsce brutala którego szukał, nie mógł znaleźć słowa. Podał jeden z biletów które mu rzucono.
— Tak, to moje nazwisko, rzekł młody dyplomata, w którym czarny strój Juljana, o siódmej rano, nie budził zbytniego szacunku; ale, na honor, nie pojmuję...
Sposób, w jaki wymówił ostatnie słowa, zdołał na nowo podrażnić Juljana.
— Przychodzę bić się z panem, rzekł: i wytłómaczył w krótkich słowach sprawę.
Pan Karol de Beauvoisis, po dojrzałem zastanowieniu, sformułował dość korzystny sąd o kroju czarnego fraka. „Od Stauba, to pewna“, powiedział sobie słuchając wywodów Juljana; kamizelka w dobrym guście, buty przyzwoite; ale, z drugiej strony, ten czarny frak od świtu!... To aby łatwiej uniknąć kuli, zakonkludował w duchu kawaler de Beauvoisis.
Znalazłszy to wytłumaczenie, wrócił do poprzedniej wyszukanej grzeczności, traktując Juljana niemal jak równego sobie. Rozmowa ciągnęła się długo, sprawa była drażliwa; wkońcu jednak Juljan musiał się poddać oczywistości. Doskonale wychowany młodzian, którego miał przed sobą, nie przedstawiał najmniejszego podobieństwa z wczorajszym brutalem.
Juljan wyraźnie ociągał się z odejściem i przewlekał wyjaśnienia. Notował w myśli pewną arogancję kawalera de Beauvoisis: w ten sposób mówił kawaler sam o sobie, dotknięty tem że Juljan tytułuje go poprostu panem. Podziwiał jego powagę, zabarwioną odcieniem skromnego zadowolenia z siebie, które nie opuszczało go ani na chwilę. Uderzyło go szczególne mlaskanie językiem przy wymawianiu pewnych wyrazów... Ale, ostatecznie, w tem wszystkiem nie było najmniejszej przyczyny do szukania zwady.
Młody dyplomata oddawał się z wielkim wdziękiem na usługi, ale ex-porucznik 96-go pułku, który od godziny siedział z rozkraczonemi nogami, z rękami na udach i szeroko rozstawionymi łokciami, zawyrokował, że przyjaciel jego, pan Sorel, nie ma zamiaru szukać awantury, dlatego że komuś skradziono bilety wizytowe.
Juljan gotował się kwaśno do wyjścia. Powóz kawalera czekał w dziedzińcu, przed gankiem; przypadkowo podniósł oczy i poznał w woźnicy wczorajszego napastnika.
Ujrzeć go, ściągnąć za połę długiego surduta, zrzucić z kozła na ziemię i zacząć go okładać szpicrutą, było dziełem jednej chwili. Dwaj lokaje próbowali bronić kolegi, Juljanowi dostało się kilka szturchańców; natychmiast odwiódł kurek i strzelił w ich stronę; uciekli. Wszystko to stało się w ciągu minuty.
Tymczasem, kawaler de Beauvoisis zstępował ze schodów z ucieszną powagą, powtarzając z pańska: „Co to? co to?“ Najoczywiściej był bardzo ciekawy, ale dyplomatyczny chłód nie pozwalał mu okazać więcej zainteresowania. Skoro się dowiedział o co chodzi, wyniosłość walczyła na jego twarzy z żartobliwą obojętnością, która nie powinna nigdy opuszczać twarzy dyplomaty.
Porucznik 96-go pułku odgadł, że pan de Beauvoisis miałby ochotę się bić; chciał tedy dyplomatycznie zabezpieczyć przyjacielowi korzyści inicjatywy. — Teraz, wykrzyknął, jest powód do pojedynku. — Takby się zdawało, odparł dyplomata.
— Wypędzam tego łajdaka, rzekł do służby, niech inny siada na jego miejsce. Otworzono drzwiczki: kawaler zmusił Juljana i jego świadka, aby siedli pierwsi. Udali się do jednego z przyjaciół pana de Beauvoisis, który doradził spokojne miejsce na spotkanie. Po drodze, rozmowa toczyła się bardzo poprawnie; jedyną osobliwością był dyplomata w szlafroku.
— Ci panowie, mimo iż doskonale urodzeni, myślał Juljan, nie są nudni jak goście pana de la Mole; i rozumiem czemu, dodał w chwilę później: pozwalają sobie być nieobyczajni. Mówiono o tancerkach, które, we wczorajszym balecie, zwróciły na siebie uwagę publiczności. Młodzi ludzie robili aluzje do ślizkich anegdot, które tak Juljanowi jak i świadkowi jego, porucznikowi 96-go pułku, były zupełnie nieznane. Juljan nie silił się udawać doświadczenia w tej materji i przyznał się otwarcie do swej niewiedzy. Szczerość ta podobała się przyjacielowi kawalera; opowiedział kilka anegdot ze wszystkiemi szczegółami, i bardzo dowcipnie.
Jedna rzecz szczególnie uderzyła Juljana. Powóz zatrzymał się na chwilę z powodu budowy ołtarza, który wznoszono na ulicy na procesję Bożego Ciała. Młodzi ludzie pozwolili sobie na parę konceptów: proboszcz, wedle nich, był synem arcybiskupa. Nigdy u margrabiego de la Mole, który miał ochotę zostać księciem, nie pozwolonoby sobie wymówić czegoś podobnego.
Pojedynek skończył się w jednej chwili: Juljan dostał kulę w ramię, obwiązano mu je chustkami, zmoczono wódką, poczem kawaler poprosił grzecznie Juljana aby się pozwolił odwieźć do domu. Kiedy Juljan nazwał pałac de la Mole, dyplomata wymienił spojrzenie z przyjacielem. Juljan miał dorożkę, ale rozmowa tych panów wydawała mu się nieskończenie bardziej zajmująca niż towarzystwo zacnego porucznika 96-go pułku.
— Mój Boże! zatem pojedynek, to tylko tyle! pomyślał Juljan. Co za szczęście, żem znalazł tego woźnicę! Jakiż byłbym nieszczęśliwy, gdybym musiał ścierpieć jeszcze tę zniewagę.
Wesoła rozmowa nie przerwała się ani na chwilę. Juljan zrozumiał wówczas, że dyplomatyczna komedja może się zdać na coś.
— Nuda nie jest zatem czemś nieodłącznem od ludzi wielkiego świata! Żartują sobie z procesji Bożego Ciała, ośmielają się opowiadać ryzykowne anegdotki, i to z nader malowniczemi szczegółami! Brak im jedynie zmysłu politycznego, ale brak ten sowicie równoważy się wdziękiem i zręcznością wysłowienia.
Juljan uczuł żywą sympatję do tych młodych ludzi. — Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym mógł ich częściej widywać!
Ledwie się rozstali, kawaler pobiegł szukać informacyj; nie były świetne.
— Okropna rzecz! rzekł do świadka. Niepodobna mi się przyznać, że się biłem z prostym sekretarzem pana de la Mole, i to dlatego że woźnica ściągnął mi bilety wizytowe.
— Hm, to pewna, że jest w tem spora dawka śmieszności.
Tegoż samego dnia, kawaler de Beauvoisis rozpowiedział wszędzie, że ów Sorel, zresztą młody człowiek bez zarzutu, jest naturalnym synem serdecznego druha margrabiego de la Mole. Fakt ten przyjęto bez trudności. Raz postawiwszy sprawę na tej stopie, młody dyplomata i jego przyjaciel raczyli odwiedzić Juljana kilka razy w ciągu dwóch tygodni, przez który to czas nie mógł opuszczać pokoju. Juljan przyznał się im, że tylko raz w życiu był w Operze.
— To niesłychane, rzekli, toż to jedyne miejsce gdzie się chodzi; za pierwszym razem kiedy wyjdziesz z domu, musisz iść na Hrabiego Ory.
W Operze, kawaler przedstawił go słynnemu śpiewakowi Geronimo, który cieszył się wówczas olbrzymiem powodzeniem.
Juljan niemal że kochał się w kawalerze: to połączenie godności, tajemniczej powagi oraz zadowolenia z siebie czarowało go. Tak naprzykład, kawaler zająkiwał się nieco, ponieważ miał zaszczyt widywać często wielkiego pana dotkniętego tą wadą. Nigdy Juljan nie widział w jednej osobie tylu śmiesznostek skojarzonych z doskonałością form, stanowiącą dla biednego przybysza z prowincji ideał do naśladowania.
Juljan pojawiał się dość często w operze w towarzystwie kawalera de Beauvoisis, co wywoływało komentarze.
— Słuchajno, rzekł jednego dnia pan de la Mole; jesteś tedy naturalnym synem szlachcica z Franche Comté, mego serdecznego przyjaciela?
Juljan próbował się tłumaczyć, że w niczem nie przyczynił się do tych pogłosek.
— Pan de Beauvoisis nie chciał, aby wiedziano, że się bił z synem cieśli...
— Wiem, wiem, przerwał mu pan de la Mole; odemnie teraz zależy ustalić tę wersję, która zresztą jest mi na rękę. Chciałem cię też prosić o jedną grzeczność, która ci zajmie ledwie pół godziny dziennie: co wieczór, o wpół do dwunastej bądź w przedsionku Opery, wówczas kiedy towarzystwo opuszcza teatr. Widzę u ciebie jeszcze pewne prowincjonalne nawyczki, trzeba się tego wyzbyć; zresztą nieźle jest znać, bodaj z widzenia, wysokie osobistości, do których mogę ci dać kiedy zlecenie. Zgłoś się do kancelarji, poleciłem aby ci wydano bilet.


XXXVII. ATAK PODAGRY.

I otrzymałem awans, nie dla zasług, ale ponieważ mój przełożony miał podagrę.
Bertolotti.

Czytelnik czuje się może zdziwiony tym swobodnym, niemal przyjacielskim tonem; zapomnieliśmy powiedzieć, że od sześciu tygodni margrabiego więziła w domu podagra. Panna de la Mole bawiła z matką w Hyères u babki. Hrabia Norbert zachodził do ojca tylko na chwilę; bardzo byli dobrze z sobą, ale nie mieli sobie nic do powiedzenia. Pan de la Mole, skazany na towarzystwo Juljana, zauważył ze zdziwieniem inteligencję chłopca. Kazał sobie czytywać dzienniki. Niebawem, młody sekretarz nauczył się wybierać zajmujące ustępy. Powstał wówczas nowy dziennik, którego margrabia nienawidził; przysiągł, że nigdy go nie będzie czytał, a codzień o nim mówił. Juljan śmiał się. Margrabia, obrażony na współczesność, kazał sobie czytywać Liwjusza, bawił go improwizowany przekład łacińskiego tekstu.
Jednego dnia, margrabia rzekł z ową nadzwyczajną grzecznością, która często niecierpliwiła Juljana:
— Pozwól, mój drogi Sorel, abym ci zrobił prezent z niebieskiego fraka: ilekroć zechcesz go włożyć i przyjść do mnie, będziesz w moich oczach młodszym bratem hrabiego de Chaulnes, to znaczy synem starego księcia, mego przyjaciela.
Juljan nie bardzo rozumiał o co chodzi; tegoż samego wieczora spróbował wizyty w niebieskim fraku. Margrabia przyjął go jak równego sobie. Juljan umiał odczuć prawdziwą grzeczność, ale nie miał pojęcia o odcieniach. Byłby przysiągł, przed tym kaprysem margrabiego, że niepodobna traktować kogoś z większemi względami. Cóż za cudowny talent, pomyślał Juljan, kiedy wstał aby się pożegnać, margrabia zaś przepraszał go, że go nie może odprowadzić z przyczyny podagry.
Ten osobliwy pomysł uderzył Juljana: Czyżby sobie drwił ze nmie? myślał. Poszedł zasięgnąć rady u księdza Pirard, który, minej grzeczny od margrabiego, pogwizdywał tylko i zaczął mówić o czem innem. Nazajutrz rano, Juljan zjawił się u margrabiego w czarnym fraku, z teką i listami do podpisu. Przyjęto go po dawnemu. Wieczorem, w niebieskim fraku, ton zupełnie odmienny: ściśle taki jak w wilję.
— Skoro pana nie nudzi zbytnio odwiedzać łaskawie biednego chorego starca, rzekł margrabia, powinienbyś mi zwierzać wszystkie szczegóły życia, ale szczerze, jasno i zabawnie. Trzeba się bawić, ciągnął margrabia: tylko to w życiu coś warte. Nikt nie może mi codzień ocalić życia na wojnie, ani codzień darować mi miljona; ale gdybym miał tu, przy swoim szezlongu, Rivarola[28], odjąłby mi codziennie godzinę cierpienia i nudy. Znałem go dobrze w Hamburgu, na emigracji.
I margrabia zaczął opowiadać Juljanowi anegdoty o Rivarolu i Hamburczykach, których trzeba było czterech na to aby zrozumieć jeden dowcip.
Pan de la Mole, skazany na towarzystwo kleryka, chciał go trochę rozruszać. Połechtał punkt honoru Juljana. Skoro żądano odeń prawdy, Juljan postanowił mówić wszystko, przemilczając wszelako dwie rzeczy: swój fanatyczny kult dla pewnego imienia które drażniło margrabiego, oraz swoje zupełne niedowiarstwo, niezbyt właściwe u przyszłego księdza. Drobne zajście z kawalerem de Beauvoisis zjawiło się bardzo w porę. Margrabia uśmiał się do łez ze sceny w kawiarni z woźnicą, który uraczył Juljana najplugawszemi wyzwiskami. Była to epoka doskonałej szczerości między chlebodawcą a sekretarzem.
Pan de la Mole zainteresował się tym niezwykłym charakterem. W początkach, podsycał śmiesznostki Juljana aby się niemi bawić; niebawem bardziej go zajęło prostować łagodnie fałszywe pojęcia chłopca. Zazwyczaj parafjanie przybyli do Paryża podziwiają wszystko, myślał margrabia, ten nienawidzi wszystkiego. Tamci są zanadto sztuczni, ten nie dosyć; stąd, głupcy biorą go za głupca.
Zimowe mrozy przewlekły atak podagry do kilku miesięcy.
— Wszak można się przywiązać do bonońskiego pieska, powiadał sobie margrabia, czemuż ja się tak wstydzę mego przywiązania do tego księżyka? Jest oryginalny. Traktuję go jak syna, więc cóż! co w tem złego? Fantazja ta, jeśli potrwa, będzie mnie kosztowała, ot, djament wartości pięciuset ludwików w testamencie.
Raz poznawszy nieugięty charakter swego protegowanego, margrabia obarczał go codziennie jakąś sprawą. Juljan zauważył z przerażeniem, że temu magnatowi zdarza się dawać dwa sprzeczne zlecenia w tym samym przedmiocie, co mogło poważnie narazić jego sekretarza. Odtąd, miał zawsze przy sobie regestr, w którym notował decyzje, margrabia zaś podpisywał je. Juljan przyjął pisarza, który kopjował poszczególne decyzje w osobnym regestrze, zawierającym również kopje listów. Pomysł ten wydał się zrazu śmieszną pedanterją; ale, w niespełna dwa miesiące, margrabia zrozumiał jego korzyści. Juljan poradził przyjąć bankowca, któryby prowadził podwójną buchalterję dochodów i wydatków z dóbr które Juljan miał pod sobą.
Zarządzenia te dały margrabiemu tak jasny wgląd w swoje sprawy, że mógł sobie pozwolić na przyjemność paru nowych spekulacyj, bez pośrednictwa agenta który go okradał.
— Weź trzy tysiące franków dla siebie, rzekł jednego dnia do swego młodego ministra.
— Panie margrabio, moje postępowanie może być źle tłumaczone.
— Czegóż chcesz tedy? podjął margrabia zniecierpliwiony.
— Aby pan margabia zechciał sam wpisać to zlecenie w regestrze; na mocy tego zlecenia otrzymam trzy tysiące franków. Zresztą, cały ten system rachunkowości jest pomysłu księdza Pirard.
Margrabia, ze znudzoną miną margrabiego de Moncade słuchającego rachunków intendenta, napisał zlecenie.
Wieczorem, kiedy Juljan zjawiał się w niebieskim fraku, nie było mowy o interesach. Uprzejmość margrabiego była tak pochlebna dla obolałej wciąż ambicji naszego bohatera, iż niebawem, mimowoli, przywiązał się do miłego staruszka. Nie znaczy to aby Juljan był uczuciowy, w paryskiem rozumieniu; ale nie był potworem, nikt zaś, od śmierci starego chirurga, nie odnosił się doń z taką dobrocią. Zauważył ze zdumieniem, że margrabia chodzi koło jego miłości własnej ze względami, jakich nigdy nie zaznał u starego chirurga. Zrozumiał także, że chirurg bardziej był dumny ze swego krzyża niż margrabia z błękitnej wstęgi; ojciec margrabiego był wielkim panem.
Jednego dnia, pod koniec rannej audjencji w czarnem ubraniu, poświęconej interesom, Juljan rozgadał się z margrabią, który go zatrzymał dwie godziny i chciał mu koniecznie dać kilka banknotów, przyniesionych przez agenta z Giełdy.
— Spodziewam się, panie margrabio, że nie oddalę się od głębokiego szacunku jaki mu jestem dłużny, skoro poproszę by mi wolno było powiedzieć kilka słów.
— Mów, chłopcze.
— Niech pan margrabia pozwoli mi nie przyjąć tego daru. Nie był przeznaczony dla człowieka w czarnym fraku, zepsułby zaś zupełnie swobodę jaką pan margrabia cierpi łaskawie u człowieka we fraku niebieskim.
Skłonił się z szacunkiem i wyszedł nie oglądając się za siebie.
Rys ten zabawił margrabiego. Opowiedział go wieczorem księdzu Pirard.
— Muszę ci wreszcie coś wyznać, drogi księże. Znam pochodzenie Juljana i upoważniam cię abyś go nie chował w sekrecie.
Dzisiejszy jego postępek był godny szlachcica, pomyślał margrabia, daję mu tedy szlachectwo.
W jakiś czas później, margrabia mógł wreszcie wychodzić.
— Pojedziesz na dwa miesiące do Londynu, rzekł do Juljana. Listy, które będę otrzymywał, wraz z memi dopiskami, każę ci przesyłać ekstrapocztą; ty będziesz sporządzał odpowiedzi i odsyłał mi je wkładając każdy list w dotyczącą odpowiedź. Obliczyłem, że zwłoka nie wyniesie więcej niż pięć dni.
Pędząc pocztą w stronę Calais, Juljan dziwił się błahości rzekomych spraw z któremi go wysłano.
Nie będziemy opisywali, z jakiem uczuciem nienawiści, zgrozy niemal, wstąpił na ziemię angielską. Czytelnicy znają jego szaloną miłość do Bonapartego. W każdym oficerze widział sir Hudsona Lowe, w każdym wielkim panu lorda Bathurst, autora niecnych zarządzeń na wyspie św. Heleny, nagrodzonego za nie dziesięcioletniem ministerjum.
W Londynie poznał wreszcie wysoką elegancję. Zbliżył się z młodymi pankami rosyjskimi, którzy go wtajemniczyli w jej arkana.
— Masz wszelkie dane, drogi Sorel, mówili; masz z natury tę chłodną minę, będącą o tysiąc mil od pierwszego wrażenia, którą tak silimy się osiągnąć.
— Nie pojąłeś swojej epoki, mówił książę Korazow: postępuj zawsze nawspak wszelkiemu oczekiwaniu. Oto, na honor, jedyna religja naszych czasów. Nie bądź ani trzpiotem ani pedantem, gdyż wówczas oczekiwanoby po tobie szaleństw lub mizdrzenia, tem samem chybiłbyś zasadzie.
Jednego dnia, Juljan okrył się chwałą w salonie księcia Fitz-James, który zaprosił go na obiad, zarówno jak księcia Korazowa. Czekano całą godzinę. Sposób, w jaki Juljan zachował się pośród dwudziestu czekających, jest do dziś dnia tematem rozmów młodych sekretarzy ambasad w Londynie. Mina jego była wręcz nieopłacona!
Naprzekór swoim przyjaciołom-dandysom, zapragnął poznać słynnego Filipa Vane, jedynego filozofa jakiego Anglja miała od Loke’a. Zastał go w chwili gdy kończył siódmy rok więzienia. — Arystokracja nie żartuje w tym kraju, pomyślał Juljan; co więcej, zniesławiono go, sponiewierano, etc.
Juljan znalazł go wcale wesołym; wściekłość arystokracji rozpraszała jego nudy. Oto, myślał Juljan wychodząc z więzienia, jedyny wesoły człowiek jakiego widziałem w Anglji.
Ze wszystkich pojęć, najpożyteczniejsze dla tyranów jest pojęcie Boga, powiedział mu Vane... Opuszczam dalszy ciąg systemu, jako zbyt cyniczny.
— Cóż zabawnego przywiozłeś mi z Anglji? spytał pan de la Mole za powrotem. Juljan milczał. — Jakież wrażenia? dodał żywo margrabia.
Primo, rzekł Juljan, najrozsądniejszy Anglik jest szaleńcem godzinę w dniu; nawiedza go demon samobójstwa, który jest tam bóstwem domowem.
Secundo, talent i dowcip tracą, z chwilą wylądowania w Anglji, dwadzieścia pięć procent wartości.
Tertio, niema nic w świecie piękniejszego, bardziej zachwycającego, wzruszającego niż krajobraz angielski.
— Teraz ja ci coś powiem, rzekł margrabia:
Primo, dlaczegoś opowiadał, na balu u rosyjskiego ambasadora, że we Francji jest trzysta tysięcy młodych ludzi spragnionych namiętnie wojny? czy sądzisz, że to jest pochlebne dla królów?
— Nie wiadomo co robić, kiedy się rozmawia z wielkimi dyplomatami, rzekł Juljan. Mają manję poważnych dyskusyj. Skoro się ograniczyć do komunałów, uchodzi się za głupca. Skoro sobie pozwolić na coś szczerego i świeżego, są jakby spadli z obłoków, nie wiedzą co odpowiedzieć i nazajutrz o siódmej rano, każą oświadczyć nieborakowi przez sekretarza, że się zachował nietaktownie.
— Wcale nieźle, rzekł margrabia śmiejąc się. Zresztą, zakładam się, głęboki obserwatorze, żeś nie zgadł pocoś jeździł do Anglji.
— I owszem, panie margrabio; poto aby, raz na tydzień, zjeść obiad u francuskiego ambasadora, który jest najuprzejmiejszym z ludzi.
— Jeździłeś po ten order, rzekł margrabia. Nie chcę abyś porzucał czarny frak, przywykłem zaś do lżejszego tonu który przybrałem z człowiekiem we fraku niebieskim. Aż do nowej instrukcji, przyjm do wiadomości: ilekroć ujrzę ten krzyż, będziesz młodszym synem mego przyjaciela księcia de Chaulnes, człowiekiem, który, sam o tem nie wiedząc, jest od pół roku w dyplomacji. Zauważ, rzekł margrabia poważnie i przecinając wyrazy dziękczynienia, że ja cię nie chcę wyrywać z twego stanu. Jestto zawsze błąd i nieszczęście, tak dla protektora jak dla protegowanego. Kiedy moje procesy cię znudzą, lub kiedy przestaniesz mi być po myśli, wystaram ci się o dobre probostwo, jak dla naszego przyjaciela, księdza Pirard; i nic więcej, dodał margrabia sucho.
Order nasycił chwilowo dumę Juljana; stał się o wiele mowniejszy. Mniej często przypuszczał że ktoś chce go obrazić, lub że jest przedmiotem owych żarcików, które można wykładać niezbyt pochlebnie, a które, w ożywionej rozmowie, mogą przejść niepostrzeżenie.
Order ten ściągnął nań osobliwą wizytę, mianowicie barona de Valenod, który przybył do Paryża podziękować ministrowi za swoje baronostwo, oraz porozumieć się z nim. Miano go zrobić merem w miejsce pana de Rênal.
Juljan uśmiał się w duchu, kiedy Valenod dał mu do zrozumienia, iż odkryto że pan de Rênal jest jakobinem. Faktem jest, że, przy gotującym się wyborze, nowy baron był kandydatem rządowym, gdy pan de Rênal wysuwany był przez liberałów.
Próżno Juljan starał się czegoś dowiedzieć o pani de Rênal; baron, pamiętny widać dawnej rywalizacji, milczał jak grób. W końcu poprosił Juljana o pozyskanie mu głosu ojca przy wyborach. Juljan przyrzekł napisać.
— Powinienbyś, panie kawalerze, przedstawić mnie margrabiemu de la Mole.
— W istocie, powinienbym, pomyślał Juljan; ale takiego łajdaka!...
— Doprawdy, odparł, jestem zbyt skromną figurą w pałacu de la Mole, aby się podjąć tej roli.
Juljan mówił wszystko margrabiemu: wieczorem opowiedział mu pretensje Valenoda, oraz jego czyny i sprawy od 1814.
— Nietylko, odparł pan de la Mole bardzo serjo, przedstawisz mi jutro świeżego barona, ale zaproszę go na pojutrze na obiad. To będzie jeden z naszych nowych prefektów.
— W takim razie, rzekł z zimną krwią Juljan, proszę o miejsce dyrektora Przytułku dla mego ojca.
— Doskonale, rzekł rozweselony margrabia, rzecz załatwiona. Spodziewałem się morałów. Wyrabiasz się.
Pan de Valenod opowiedział Juljanowi, że dzierżawca loterji w Verrières umarł; Juljan uczynił sobie zabawkę, aby dać tę posadę panu de Cholin, owemu staremu cymbałowi, którego petycję znalazł był niegdyś w pokoju pana de Rênal. Margrabia uśmiał się szczerze z petycji którą Juljan mu wyrecytował, oraz podpisał list z prośbą o tę posadę do ministra finansów.
Ledwie zamianowano pana de Cholin, Juljan dowiedział się że poseł z jego departamentu prosił o tę posadę dla pana Gros, słynnego geometry. Szlachetny ten człowiek miał tylko tysiąc czterysta franków renty i co roku pożyczał sześćset franków świeżo zmarłemu dzierżawcy loterji, aby mu pomóc do wychowania dzieci.
Juljan zdumiał się tem co uczynił. — To nic, mówił sobie, jeśli chcę wspiąć się wyżej, trzeba będzie spełnić gorsze niesprawiedliwości i jeszcze umieć je ukryć pod sentymentalnymi frazesami. Biedny Gros! to on zasługiwał na krzyż, ja go dostałem i muszę postępować w duchu rządu który mnie nim obdarzył.


XXXVIII. JAKI ORDER WYRÓŻNIA CZŁOWIEKA.

Twoja woda nie chłodzi, rzekł spragniony genjusz. — Jestto wszelako najchłodniejsze źródło w całem Diaz-Bekir.
Pellico.

Jednego dnia, Juljan wracał z uroczej wioski Villequier, nad Sekwaną. Pan de la Mole interesował się tym majątkiem, ponieważ, ze wszystkich jego posiadłości, ta jedna należała do słynnego Bonifacego de la Mole. Juljan zastał w pałacu margrabinę z córką: przybyły właśnie z Hyères.
Juljan stał się już skończonym dandysem i Paryżaninem. Przywitał pannę de la Mole ozięble. Zdawał się zgoła nie pamiętać czasów, kiedy go tak wesoło wypytywała o szczegóły upadku z konia.
Pannie de la Mole wydał się wyższy i bledszy. Postawa jego, wzięcie, nie miały nic prowincjonalnego; rozmowa natomiast trąciła jeszcze nadmierną powagą, była zbyt rzeczowa. Mimo tego racjonalizmu, nie było w nim nic płaskiego; czuło się tylko, że ten młody człowiek jeszcze zbyt wiele rzeczy bierze serjo. Ale czuło się zarazem, że jestto człowiek zdolny poprzeć to co mówi.
— Brak mu lekkości, ale nie sprytu, rzekła panna de la Mole, żartując z ojcem z krzyża który wyrobił Juljanowi. Norbert prosi cię o krzyż przez półtora roku, a przecież to jest la Mole!...
— Tak, ale Juljan ma nieoczekiwane koncepty; rzecz która owemu la Mole nie trafiła się nigdy.
Oznajmiono księcia de Retz.
Matyldę ogarnęło niezwyciężone ziewanie; odnajdywała starożytne złocenia i gości ojcowskiego salonu. Widziała z góry przenudny obraz życia, jakie ją czeka w Paryżu. A w Hyères żałowała Paryża!
Mam dziewiętnaście lat! myślała: to wiek szczęścia, mówią wszystkie te dudki o złoconych brzegach. Spojrzała na dziesiątek tomów z nowemi poezjami, nagromadzonych, w czasie jej nieobecności, na konsoli w salonie. Na swoje nieszczęście, miała więcej rozumu od pp. de Croisenois, de Caylus, de Luz, i innych przyjaciół. Wyobrażała sobie wszystko, co jej powiedzą o pięknem niebie Prowansji, o poezji, Południu, etc., etc.
Piękne oczy, w których odbijał się wyraz nudy i, co gorsza, zwątpienia o możliwości zabawy, zatrzymał się na Juljanie. — Ten przynajmniej jest nieco inny.
— Panie Sorel, rzekła owym jasnym, ostrym głosem, nie mającym nic kobiecego, którym wszelako posługują się kobiety z wielkiego świata: panie Sorel, czy pan będzie dziś na balu u księcia de Retz?
— Pani, nie miałem zaszczytu być przedstawionym księciu. (Zdawałoby się, że te słowa i ten tytuł ranią usta dumnego plebejusza).
— Zalecił memu bratu aby pana przyprowadził; niech pan przyjdzie, opowie mi pan coś o Villequier; jest projekt, aby się tam wybrać na wiosnę. Chciałabym wiedzieć, czy zamek jest możliwy do mieszkania i czy okolica w istocie tak piękna jak mówią. Tyle jest rzeczy przechwalonych!
Juljan milczał.
— Niech pan przyjdzie na bal z bratem, dodała oschle.
Juljan skłonił się. Zatem, nawet na balu, mam obowiązek składać raporty wszystkim członkom rodziny! Czyż nie jestem płatnym rządcą? (Zły humor Juljana wzrastał). Kto wie jeszcze, czy to, co powiem pannie, nie będzie krzyżowało zamiarów ojca, matki. To istny dwór udzielnego księcia. Trzebaby być zupełnem zerem, a mimo to dogodzić wszystkim.
Niesympatyczna dziewczyna! myślał patrząc za oddalającą się panną, którą matka wezwała aby ją przedstawić paru przyjaciółkom. Przesadza każdą modę; suknia spada jej z ramion; jest jeszcze bledsza niż przed podróżą... Cóż za bezbarwne włosy, tak nieprawdopodobnie jasne, rzekłby kto iż światło przechodzi przez nie nawskroś... Co za duma w ukłonie, w spojrzeniu! cóż za ruchy królowej!
Panna de la Mole skinęła na brata w chwili gdy opuszczał salon.
Hrabia Norbert zbliżył się do Juljana.
— Drogi Sorel, rzekł, czy chce pan, abym cię wziął z sobą o północy na bal do księcia de Retz? polecił mi wyraźnie, bym pana przyprowadził.
— Wiem dobrze, komu jestem winien tyle łaski, rzekł Juljan kłaniając się do ziemi.
W przystępie złego humoru, nie mogąc znaleźć nic do zarzucenia uprzejmemu a nawet serdecznemu tonowi Norberta, zaczął nicować własną odpowiedź. Wydała mu się uniżona.
Przybywszy na bal, Juljan zdumiał się wspaniałością pałacu Retzów. Nad wjazdem rozpięty był olbrzymi namiot z karmazynowej materji usianej złotemi gwiazdami: nie można sobie wyobrazić nic wytworniejszego. Pod tym namiotem, dziedziniec zmienił się w gaj pomarańcz oraz kwitnących oleandrów. Ponieważ doniczki były starannie zakopane, zdawało się że oleandry i pomarańcze wyrastają z ziemi. Droga którą wjeżdżały powozy, wysypana była piaskiem.
Całość wydała się naszemu parafjaninowi niesłychana. Nie miał pojęcia o takiej wspaniałości; w jednej chwili, rozbujana jego wyobraźnia zapomniała o wszystkich kwasach. W powozie, kiedy jechali na bal, Norbert był wesół, on zaś widział wszystko czarno; ledwie wjechali w dziedziniec, role zmieniły się.
Norbert był wrażliwy jedynie na kilka szczegółów, których, wśród takich przepychów, niepodobna było dociągnąć do całości. Szacował w myśli cenę każdej rzeczy, i, w miarę jak dochodził do pewnej cyfry, Juljan zauważył że staje się niemal zazdrosny i markotny.
Co się tyczy Juljana, wszedł do pierwszej sali zachwycony, pełen podziwu i prawie wylękły ze wzruszenia. Przy drzwiach do drugiej sali tłoczono się tak, że niepodobna było posuwać się naprzód. Dekoracja tej wielkiej sali odtwarzała Alhambrę w Grenadzie.
— Niema co, trzeba przyznać, że to królowa balu, mówił jakiś młody elegant z wąsikami, którego łokieć wbijał się w pierś Juljana.
— Panna Fourmont, która całą zimę była najpiękniejsza, odparł sąsiad, czuje że zeszła na drugi plan: popatrz, jaką ma minę.
— W istocie, stara się być piękna za wszelką cenę. Patrz, patrz na ten luby uśmiech, z jakim tańczy w kontredansie swoje solo. Na honor, to nieopłacone.
— Panna de la Mole czuje doskonale swój tryumf, ale umie nad nim panować. Rzekłbyś, że boi się podobać temu z kim rozmawia.
— Brawo! to wysoka szkoła.
Juljan czynił daremne wysiłki aby ujrzeć tę czarującą kobietę; gromadka wyższych od niego mężczyzn zasłaniała mu widok.
— Wiele jest kokieterji w tem szlachetnem umiarkowaniu, podjął młodzian z wąsikami.
— A te wielkie, niebieskie oczy, które się opuszczają tak wolno, w chwili gdy tuż, tuż, miały się zdradzić, dodał sąsiad. Na honor, bardzo sprytnie.
— Patrz, jak piękna Fourmont wygląda przy niej pospolicie, rzekł trzeci.
— Ten skromny wyraz oczu mówi: Ileż uroków rozwinęłabym dla pana, gdybyś był godny mnie!
— A kto może być godny boskiej Matyldy? rzekł pierwszy; jakiś panujący książę, piękny, rozumny, przystojny, bohaterski, i mający nie więcej niż dwadzieścia lat.
— Syn naturalny cara rosyjskiego... któremu, na intencję tego małżeństwa, wykrojonoby jakie księstwo, — albo poprostu hrabia de Thaler, ze swą miną przebranego parobka...
Zrobiło się miejsce koło drzwi, Juljan mógł wejść.
— Skoro uchodzi za takie cudo w oczach tych lalusiów, warta jest aby się jej przyjrzeć. Zrozumiem, co jest doskonałością w oczach tych ludzi.
Gdy jej szukał wzrokiem, Matylda spojrzała na niego. — Obowiązek mnie woła, rzekł sobie Juljan; ale zły humor wyładował się tylko w tem wyrażeniu. Posunął się wiedziony ciekawością; silnie wycięta suknia Matyldy zabarwiła tę ciekawość uczuciem przyjemności, co prawda w sposób mało pochlebny dla jej miłości własnej. — Świeża jest, pomyślał. Kilku młodych ludzi — Juljan poznał tych których rozmowie przysłuchiwał się we drzwiach — znajdowało się między nim a Matyldą.
— Pan spędził w Paryżu całą zimę, rzekła; prawda że to najpiękniejszy bal w tym roku?
Nie odpowiedział.
— Ten kadryl pomysłu Coulona doprawdy prześliczny; i odtańczony znakomicie.
Młodzi ludzie obrócili się, aby ujrzeć kto jest ów szczęśliwiec, z którego margrabianka chce koniecznie wycisnąć odpowiedź. Odpowiedź nie była zachęcająca.
— Nie mogę sądzić o tem, pani; życie spływa mi przy biurku; to pierwszy tak wspaniały bal który oglądam.
Młodzi ludzie z wąsikami osłupieli ze zgorszenia.
— Jest pan filozofem, panie Sorel, podjęła panna żywiej; patrzysz na te bale, festyny, jak mędrzec, jak Jan Jakób Rousseau. Szaleństwa te raczej dziwią cię niż pociągają.
Jedno słowo ugodziło wyobraźnię Juljana i wypędziło z jego serca wszelką iluzję. Usta jego przybrały wyraz przesadnej może wzgardy.
— Jan Jakób jest dla mnie głupcem, kiedy sili się wyrokować o wielkim świecie; nie rozumiał go i mierzył go duszą lokaja i parwenjusza.
— Stworzył Umowę Społeczną, rzekła Matylda ze czcią.
— Głosząc republikę i obalenie monarchji, parwenjusz ten pijany jest ze szczęścia, jeżeli jaki książę raczy zmienić kierunek poobiedniej przechadzki, aby odprowadzić któregoś z jego przyjaciół[29].
— Ach, tak, książę de Luxembourg w Montmorency, odprowadzający pana Coindet w stronę Paryża... podchwyciła panna de la Mole z przyjemnością i upojeniem pierwszych rozkoszy erudycji. Była pijana swą wiedzą, coś jak członek Akademji, który odkrył istnienie króla Feretrjusza. Oko Juljana pozostało przenikliwe i surowe. Matylda miała chwilę entuzjazmu; chłód partnera oblał ją zimną wodą. Zdumiała się; zwykle to ona działała w ten sposób na drugich.
W tej chwili, margrabia de Croisenois zbliżył się skwapliwie do panny de la Mole. Zatrzymał się na chwilę o trzy kroki, nie mogąc się przedostać. Patrzał na nią, uśmiechając się z tej przeszkody. Obok niego stała młoda margrabina de Rouvray, kuzynka Matyldy. Wspierała się na ramieniu męża, którego zaślubiła dopiero przed trzema tygodniami. De Rouvray, również bardzo młody, promieniał szczęściem człowieka, który, zawarłszy małżeństwo z konwenansu, sklecone przez dwóch rejentów, znalazł w żonie doskonałą piękność. De Rouvray miał zostać księciem po śmierci wiekowego stryja.
Gdy margrabia de Croisenois, nie mogąc przebić tłumu, patrzał na Matyldę z roześmianą twarzą, ona wiodła swemi wielkiemi oczami koloru nieba po nim i po jego sąsiadach. Czy może być coś pospolitszego niż ta cała grupa! Ten Croisenois chciałby mnie zaślubić; jest grzeczny, dworny, doskonale wychowany, jak de Rouvray. Ci panowie byliby bardzo mili, gdyby nie byli tak straszliwie nudni. On także będzie mnie prowadził na bal z tą ograniczoną i zadowoloną z siebie miną. W rok po ślubie, mój powóz, konie, suknie, zamek o dwadzieścia mil od Paryża, wszystko to będzie tak wytworne jak tylko może być; wszystko co trzeba aby doprowadzić do rozpaczy jakąś parwenjuszkę, taką hrabinę de Roiville naprzykład; a potem?...
Matylda nudziła się już w wyobraźni. Margrabia de Croisenois zdołał do niej dotrzeć i zagadnął ją; ale, pogrążona w zadumie, nie słyszała. Szmer jego słów mięszał się z gwarem balu. Wiodła machinalnie okiem za Juljanem, który oddalił się z twarzą pełną szacunku, ale dumną i niechętną. W kącie, zdala od krążącego tłumu, ujrzała hrabiego Altamira, skazanego na śmierć w ojczyźnie, znanego już czytelnikowi. Za Ludwika XIV, jakaś jego krewniaczka zaślubiła księcia Conti; wspomnienie to ubezpieczało go nieco przeciw policji Kongregacji.
— Tylko skazanie na śmierć wyróżnia człowieka od innych: to jedyna rzecz, której się nie da kupić. Ba, mimowoli urodziłam paradoks! szkoda, że mi nie przyszedł do głowy wówczas, kiedym go mogła z honorem spożytkować. Matylda miała zbyt wiele smaku, aby wsuwać w rozmowę dowcip ukuty zawczasu; ale miała też nadto próżności, aby nie podziwiać samej siebie. Wyraz zadowolenia spłoszył z jej twarzy wrażenie nudy. Margrabia de Croisenois, który ją ciągle zabawiał, przypisał sobie ten rezultat i podwoił wymowę.
Co mógłby najsurowszy krytyk zarzucić temu konceptowi? myślała Matylda. Odpowiedziałabym mu tak: Tytuł barona, wicehrabiego, można kupić; order dostaje się; brat właśnie go dostał, a cóż takiego zrobił? stopień, — można uzyskać. Dziesięć lat służby, lub pokrewieństwo z ministrem wojny, i ot, jest się majorem jak Norbert. Wielki majątek!... to jeszcze najtrudniejsze, tem samem najbardziej godne uwagi. Zabawne! to zupełnie przeciwnie niż powiadają książki... Ba! majątki można zdobyć żeniąc się z córką Rotszylda.
Stanowczo, mój aforyzm jest głęboki. Wyrok śmierci, to jedyna rzecz o którą nikomu nie przyszło na myśl się ubiegać.
— Zna pan hrabiego Altamira? spytała pana de Croisenois.
Wyglądała na osobę tak nieobecną duchem i pytanie to miało tak mało związku z tem co biedny margrabia prawił jej od pięciu minut, iż grzeczny kawaler zmięszał się. Był to wszakże rozumny człowiek, i zażywający wielkiej opinji w tej mierze.
— Matylda jest nieco ekscentryczna, pomyślał, to wada: ale pozatem małżeństwo z nią daje tak piękną pozycję! Nie wiem jak on to robi, ten stary la Mole; ale to fakt, że ma kapitalne stosunki we wszystkich partjach: ten człowiek nie zatonie. Zresztą, ta ekscentryczność Matyldy może uchodzić za głębię, za duszę. Przy urodzeniu i majątku, dusza nie jest śmiesznością; owszem, przynosi zaszczyt! Matylda posiada zresztą, o ile zechce, to połączenie dowcipu, rozumu i ironji, które stanowią najwyższy urok rozmowy...
Ponieważ trudno jest robić dobrze dwie rzeczy naraz, margrabia odpowiadał bezmyślnie, jakby wydając lekcję:
— Któż nie zna poczciwego Altemira? I opowiedział historję jego nieudanego, śmiesznego, niedorzecznego spisku.
— Bardzo niedorzeczne, rzekła Matylda, jakby do samej siebie, ale w tem był czyn. Chcę widzieć człowieka; przedstaw mi go pan, rzekła do zgorszonego margrabiego.
Hrabia Altamira był jednym z najzagorzalszych wielbicieli dumnej i wzgardliwej urody panny de la Mole; była to, jego zdaniem, jedna z najpiękniejszych kobiet w Paryżu.
— Jakażby ona była piękna na tronie! rzekł do pana de Croisenois; i pozwolił się zaprowadzić bez oporu.
Nie brak w świecie ludzi, którzy chcieliby wpoić w przekonanie, że niema nic równie niesmacznego niż spisek w XIX wieku; to trąci jakobinizmem. A cóż może być szpetniejszego niż jakobinizm nieudany?
Spojrzenie, jakie Matylda wymieniła z panem de Croisenois, żartowało sobie nieco z Altamiry; ale słuchała go z przyjemnością.
Spiskowiec na balu, to ładny kontrast, myślała. Altamira, ze swym bujnym czarnym wąsem, wydał się jej podobny do spoczywającego lwa; ale spostrzegła niebawem, że duszę jego wypełniało tylko jedno: użyteczność, podziw dla użyteczności.
Wyjąwszy tego co mogło dać jego krajowi parlament i konstytucję, młody hrabia nic nie uważał za godne swej uwagi. Opuścił z przyjemnością Matyldę, najładniejszą kobietę na balu, bo ujrzał wchodzącego peruwiańskiego generała. Zwątpiwszy o Europie takiej jak ją urządził Metternich, biedny Altamira pocieszał się myślą, że Stany Zjednoczone, wzmógłszy się w potęgę i w siłę, zdołają zwrócić Europie wolność, którą im przesłał Mirabeau[30].
Tłum elegantów z wąsikami otoczył Matyldę. Spostrzegła, że nie oczarowała Altamiry i czuła się dotknięta jego odejściem; widziała, jak czarne oko jego błyszczy podczas rozmowy z generałem. Panna de la Mole spoglądała na młodych Francuzików z ową głęboką powagą, której żadna z jej rywalek nie była zdolna naśladować. Który z nich, myślała, umiałby się narazić na skazanie na śmierć, nawet z najkorzystniejszemi widokami?
To szczególne spojrzenie czarowało dudków, niepokoiło zaś ludzi inteligentnych. Lękali się, że panna wystrzeli nagle jakiem ironicznem słówkiem, na które trudno będzie znaleźć odpowiedź.
Urodzenie daje mnóstwo przymiotów, których brak raziłby mnie: widzę to na Juljanie, myślała Matylda; ale poraża te właściwości duszy które prowadzą na śmierć.
W tej chwili, któś mówił koło niej: Ten hrabia Altamira, to młodszy syn księcia de San-Nazaro-Pimentel; jeden z tych Pimentelów próbował ocalić Konradyna, ściętego w 1268. To jedna z najstarszych rodzin w Neapolu.
Oto, pomyślała Matylda, ładne potwierdzenie mojej zasady: Urodzenie odejmuje siłę charakteru, bez której człowiek nie narazi się na śmierć! Jest mi przeznaczone pleść dziś niedorzeczności. Skoro tedy jestem tylko kobietą jak inne, trzeba tańczyć! Uległa prośbom margrabiego de Croisenois, który od godziny błagał o galopadę. Aby się pocieszyć po niepowodzeniach w filozofji, Matylda chciała być czarująca; pan de Croisenois odszedł upojony.
Ani taniec, ani chęć podobania się jednemu z najprzystojniejszych mężczyzn na Dworze, nic nie zdołało rozerwać Matyldy. Budziła same zachwyty, była królową, widziała to, ale było jej to obojętne.
— Jakże czcze życie wiodłabym z człowiekiem takim jak Croisenois! mówiła sobie, gdy ją odprowadzał na miejsce w godzinę później... Gdzież znajdę przyjemność, dodała smutnie, jeżeli, po pół roku nieobecności, nie znajduję jej na balu, budzącym zazdrość wszystkich kobiet w Paryżu? Otaczają mnie hołdy najwykwintniejszego towarzystwa. Z miasta jest tutaj zaledwie kilku Parów i może paru Juljanów. A mimo to, dodała z rosnącym smutkiem, los mi dał wszystko, ród, majątek, młodość, wszystko wyjąwszy szczęścia!
Najwątpliwsze jeszcze z moich zalet, to te, o których mówiono mi cały wieczór. Inteligencja, wierzę; wyraźnie boją mnie się wszyscy. Skoro odważę się puścić na temat serjo, po pięciu minutach rozmowy dobijają zdyszani, jakby robiąc wielkie odkrycie, do rzeczy którą powtarzam im od godziny. Jestem piękna, mam ten talizman za który pani de Staël byłaby oddała wszystko, a mimo to, faktem jest że umieram z nudów. Czemuż miałabym się mniej nudzić, zmieniwszy swoje nazwisko na tytuł margrabiego de Croisenois?
Boże! dodała niemal bliska płaczu, czyż to nie jest człowiek doskonały? to arcydzieło hodowli naszego wieku; nie można nań spojrzeć, aby natychmiast nie znalazł na zawołanie czegoś miłego, dowcipnego; jest odważny... Szczególny jest ten Sorel, pomyślała, i wyraz nudy w jej oczach ustąpił podrażnieniu. Oznajmiłam mu że życzę sobie z nim mówić, i nie raczy się pojawić!


XXXIX. BAL.

Przepych tualet, blask świec, woń perfum; tyle pięknych ramion, biustów; bukiety, upajające melodje Rossiniego, malowidła Ciceri! Głowę tracę!
Podróże Uzeriego.

— Jesteś nie w humorze, rzekła margrabina do córki; ostrzegam cię, że to nie ładnie wygląda na balu.
— Głowa mnie poprostu boli, odparła Matylda ze wzgardliwą minką, za gorąco tu.
W tej chwili, jakby dla usprawiedliwienia słów panny de la Mole, stary baron de Tolly zasłabł i zemdlał; trzeba go było wynieść. Przypuszczano apopleksję, niemiły wypadek.
Matyldy to nie obeszło. Miała tę zasadę, aby nigdy nie patrzeć na starców i na wszelkie rzeczy smutne.
Poszła tańczyć, aby uniknąć rozmów o apopleksji, niegroźnej zresztą, bo na trzeci dzień baron znów wypłynął.
Ten Sorel nie przychodzi, powtórzyła w myśli jeszcze raz, przetańczywszy. Szukała go niemal wzrokiem i spostrzegła go w drugim salonie. Rzecz osobliwa, zdawałoby się że stracił ten wyraz niewzruszonego chłodu, który mu był tak właściwy; nie miał już miny angielskiej.
— Rozmawia z hrabią Altamira, ze skazańcem! pomyślała. Oko jego płonie posępnym ogniem, wygląda na przebranego władcę; spojrzenie jeszcze dumniejsze niż zwykle.
Juljan zbliżył się, wciąż rozmawiając z Altamirą; wpatrywała się weń bacznie, studiując jego rysy, aby odnaleźć w nich owe wysokie przymioty, zdolne pozyskać człowiekowi zaszczyt śmierci na rusztowaniu.
— Tak, mówił Juljan do hrabiego Altamira przechodząc koło Panny de la Mole, Danton to był człowiek!
— O nieba! byłżeby on Dantonem? pomyślała Matylda; ale on ma rysy tak szlachetne, a ten Danton był straszliwie brzydki...
Juljan był jeszcze dość blisko, bez namysłu zawołała go; miała tę świadomość — nie wolną od dumy — że zadaje pytanie, jak na młodą pannę, dość osobliwe.
— Nieprawdaż, Danton był rzeźnikiem? rzekła.
— Tak w oczach niektórych osób, odparł Juljan z wyrazem ledwie ukrywanej wzgardy i z okiem jeszcze rozpłomienionem rozmową z Altamirą; ale, nieszczęściem dla ludzi dobrze urodzonych, był adwokatem w Méry-sur-Seine; to znaczy, pani, dodał złośliwie, zaczął tak jak wielu Parów, których tu widzę. To prawda, Danton miał olbrzymią wadę w oczach pięknych kobiet, był bardzo brzydki.
Ostatnie słowa wyrzekł szybko, dziwnym i z pewnością niezbyt grzecznym tonem.
Juljan czekał chwilę, lekko pochylony, z wyrazem dumy i ponury razem. Zdawał się mówić: Płacą mi za to bym pani odpowiadał, a ja żyję z tej płacy. Nie raczył podnieść oczu na Matyldę. Ona, ze swemi pięknemi oczami, w tej chwili nadmiernie rozszerzonemi i utkwionemi w Juljanie, wyglądała jak jego niewolnica. Wreszcie, skoro milczenie przeciągało się zbyt długo, spojrzał na nią jak służący patrzy na pana, pytając o rozkazy. Mimo że oczy jego spotkały wzrok Matyldy wciąż utkwiony w nim z tym samym dziwnym wyrazem, oddalił się z wyraźnym pośpiechem.
— On, tak rzetelnie piękny, rzekła wreszcie do siebie Matylda ocknąwszy się z zadumy, z takim zapałem wysławia brzydotę! Nigdy nie myśli o sobie samym! To nie Caylus ani nie Croisenois. Ten Sorel ma coś z miny mego ojca wówczas gdy tak dobrze udaje Napoleona na balu. Zapomniała zupełnie o Dantonie. Stanowczo, nudzę się dziś straszliwie. Ujęła pod ramię brata i, ku jego wielkiemu niezadowoleniu, zmusiła go aby się z nią przeszedł trochę po salach. Przyszła jej ochota posłuchać dalszej rozmowy skazańca z Juljanem.
Tłum był ogromny. Udało się jej przydybać ich w chwili, gdy, o dwa kroki przed nią, Altamira zbliżał się do tacy aby sięgnąć po lody. Rozmawiał z Juljanem nawpół doń zwrócony. Spostrzegł ramię w haftowanym rękawie sięgające również do tacy. Haft zwrócił widocznie jego uwagę, obejrzał się aby sprawdzić do kogo należy ta ręka. W jednej chwili, szlachetne i szczere jego oczy przybrały lekki odcień wzgardy.
— Widzisz tego człowieka, rzekł zcicha do Juljana; to książę d’Araceli, ambasador ***. Dziś rano domagał się mego wydania u ministra spraw zagranicznych, pana de Nerval. O, tego tam, który gra w wista. Pan de Nerval dość byłby skłonny mnie wydać, dostarczyliśmy wam bowiem paru spiskowców w 1816. Jeśli mnie oddadzą w ręce memu królowi, zawisnę na szubienicy w ciągu dwudziestu czterech godzin. I to jeden z tych ładnych paniczów z wąsikami ucapi mnie za kark.
— Nikczemni! wykrzyknął Juljan pół-głośno.
Matylda nie traciła ani słowa. Nuda pierzchła.
— Nie tak znów nikczemni, odparł hrabia. Ot, wspomniałem o sobie, aby ci dać żywy przykład. Popatrz na księcia d’Araceli; co parę minut spogląda na swoje Złote Runo; nie może się nasycić rozkoszą że widzi to cacko na swej piersi. Ten biedny człowiek jest, w istocie, anachronizmem. Sto lat temu, Złote Runo było zaszczytem, ale wówczas przeszłoby wysoko nad jego głową. Dziś, między ludźmi z urodzeniem, trzeba być takim Aracelim, aby się zeń czuć dumnym. Wywieszałby całe miasto, aby je dostać.
— Za tę cenę je dostał? spytał Juljan wzruszony.
— Niezupełnie, odparł chłodno Altamira; ot, kazał może wrzucić do rzeki ze trzydziestu bogatych właścicieli, którzy uchodzili za liberałów.
— Co za potwór! dorzucił Juljan.
Panna de la Mole, która przechyliła głowę z najżywszem zainteresowaniem, była tak blisko niego, że piękne jej włosy dotykały niemal ramienia Juljana.
— Jesteś bardzo młody! odparł Altamira. Mówiłem ci, że mam siostrę w Prowancji; jest jeszcze ładna, dobra, łagodna, wzorowa matka, obowiązkowa, nabożna bez dewocji.
— Do czego on zmierza? myślała panna de la Mole.
— Żyje szczęśliwie, ciągnął hrabia Altamira; tak samo żyła i w 1815. Ukrywałem się wówczas u niej, w majątku jej koło Antibes; otóż, dowiedziawszy się o straceniu Neya, zaczęła tańczyć!
— Czy podobna? rzekł Juljan osłupiały.
— Zaciekłość partyjna! odparł Altamira. W XIX wieku niema już prawdziwych namiętności; dlatego Francuzi się tak nudzą. Praktykują największe okrucieństwa, ale bez okrucieństwa.
— Tem gorzej! rzekł Juljan; kiedy się popełnia zbrodnie, trzebaż bodaj czynić to z przyjemnością; to tylko jest w nich dobrego, i jedynie w ten sposób można je potrosze usprawiedliwić.
Panna de la Mole, zapominając zupełnie o etykiecie, wcisnęła się prawie między Juljana a Altamirę. Brat, którego trzymała pod ramię, przyzwyczajony jej ulegać, rozglądał się, jakgdyby się zatrzymał z powodu tłoku.
— Masz słuszność, rzekł Altamira; wszystko się dziś robi bez przyjemności, bez świadomości, nawet zbrodnie. Mógłbym ci wskazać na tym balu jakich dziesięciu ludzi, którzy przed sądem boskim staną jako mordercy. Zapomnieli o tem, i świat również! Wielu z nich wzrusza się do łez na widok psa który złamie nogę. Kiedy się ich odprowadza na wieczny spoczynek na Père-Lachaise, jakiś mówca obwieszcza, że jednoczyli wszystkie cnoty szlachetnych rycerzy, i opowiada o wielkich czynach ich praszczura, kędyś za Henryka IV. Jeśli, mimo uczynności księcia Araceli, nie powieszą mnie i jeśli będę kiedy cieszył się swoim majątkiem w Paryżu, zaproszę cię na obiad z jakim dziesiątkiem morderców, powszechnie szanowanych i wolnych od wyrzutów sumienia. My dwaj, na tym obiedzie, będziemy jedyni ludzie bez plamy krwi; ale ja będę przedmiotem wzgardy, prawie nienawiści, jako krwiożerczy potwór i jakobin, ty zaś poprostu jako człowiek z ludu, intruz w wykwintnem towarzystwie.
— Najzupełniejsza prawda, rzekła panna de la Mole.
Altamira popatrzył na nią zdumiony; Juljan nie raczył spojrzeć.
— Zauważ, że rewolucja, na której czele się znalazłem, ciągnął hrabia, zawiodła jedynie dlatego, że nie chciałem strącić paru głów, ani też rozdzielić między naszych stronników kilku miljonów, znajdujących się w kasie, od której miałem klucz. Król, który pała dziś żądzą powieszenia mnie, a który, przed buntem, nazywał mnie po imieniu, dałby mi wielką wstęgę swego orderu, gdybym był strącił te głowy i rozdał te pieniądze; wówczas osiągnąłbym choć połowę celu i kraj mój miałby bodaj jakąś konstytucję... Tak toczy się świat: to partja szachów...
— Wówczas, wykrzyknął Juljan z płomieniem w oku, nie umiał pan grać; dziś...
— Strąciłbym te głowy, chcesz powiedzieć, i nie byłbym żyrondystą, jak mi to kiedyś dałeś do zrozumienia?... Odpowiem ci, rzekł Altamira smutnie, wówczas kiedy zabijesz człowieka w pojedynku, co jest jeszcze mniej szpetne niż oddać go w ręce kata.
— Na honor! rzekł Juljan, kto chce osiągnąć cel, godzi się na środki; gdybym, zamiast być niczem, miał jakąś władzę, kazałbym powiesić trzech ludzi aby ocalić czterech.
Oczy jego wyrażały ogień przekonania oraz wzgardę dla pospolitych sądów ludzkich; spotkał się z oczami panny de la Mole stojącej tuż obok, i pogarda ta, miast zmienić się w wyraz uprzejmy i dworny, jakgdyby zdwoiła się jeszcze.
Dotknęło ją to, ale nie było już w jej mocy zapomnieć Juljana; oddaliła się z urazą, pociągając za sobą brata.
— Muszę się napić ponczu i dużo tańczyć, rzekła sobie; postaram się wybrać najświetniejszego partnera i zrobić furorę. Wybornie, oto ów sławny impertynent, hrabia de Fervaques. Przyjęła zaproszenie, zaczęli tańczyć.
— Pokaże się, myślała, kto ma ostrzejszy języczek; ale, aby sobie zadrwić z hrabiego, muszę go rozgadać. Niebawem, reszta tancerzy udawała tylko że tańczy kontredansa: nie chcieli stracić ani jednej z ciętych replik Matyldy. De Fervaques mięszał się; znajdując jedynie gładkie słówka w miejsce myśli, nadrabiał minami; Matylda, podrażniona poprzedniem zajściem, dopiekała mu okrutnie i zrobiła sobie wroga. Tańczyła do rana, wreszcie opuściła bal śmiertelnie znużona. Ale, w powozie, resztka sił, jakie w niej jeszcze zostały, obróciła się przeciw niej: uczuła się smutna i nieszczęśliwa. Juljan wzgardził nią, ona zaś nie mogła nim gardzić.
Juljan był w zachwycie. Bezwiednie upojony muzyką, kwiatami, pięknością kobiet, wykwintem, a zwłaszcza, ponad wszystko inne, swoją wyobraźnią, która roiła o odznaczeniach dla niego a wolności dla całego świata, rzekł do hrabiego: — Co za piękny bal! Niczego tu nie brak.
— Brak myśli, odparł Altamira.
I fizjognomja jego wyrażała ową wzgardę, która jest tem dotkliwsza, im bardziej maskowana grzecznością.
— Wszak pan tu jesteś, hrabio. Czy to nie jest myśl, i to myśl w stanie buntu?
— Jestem tu dla mego nazwiska. Ale wasze salony nienawidzą myśli. Trzeba, aby była na wyżynie piosenki z wodewilu: wówczas może liczyć na nagrodę. Ale człowiek który myśli, którego słowa tchną energją, świeżością, nazywa się tu cynikiem. Czyż nie tym przydomkiem jeden z sędziów ochrzcił Couriera? Wtrąciliście go do więzienia, wraz z Bérangerem. Wszystko co się u was wznosi nieco wyżej duchem, Kongregacja oddaje na pastwę policji, z aprobatą wykwintnego świata. Tak, wasze zmurszałe społeczeństwo ceni przedewszystkiem pozory. Nie wzniesiecie się nigdy ponad junactwo: będziecie mieli Muratów, nigdy Waszyngtonów. Widzę we Francji jedynie próżność. Człowiek myślący samodzielnie, łatwo się może wyrwać z czem nieostrożnem: cóż za hańba dla gospodarza domu!
Przy tych słowach, kareta hrabiego, który odwoził Juljana, zatrzymała się przed pałacem. Juljan oczarowany był spiskowcem. Altamira powiedział mu wielki komplement, widocznie z głębokiego przekonania: Pan nie posiadasz lekkości francuskiej, rozumiesz znaczenie użyteczności.
Przypadkowo, przed dwoma dniami, Juljan widział tragedję Kazimierza Delavigne Marino Faliero. Czy Izrael Bertuccio nie miał więcej charakteru niż wszyscy ci szlachetni Wenecjanie? powiadał sobie nasz zbuntowany plebejusz; a jednak, to są ludzie, których szlachectwo sięga roku 700, na wiek przed Karolem Wielkim, gdy najwyższa śmietanka z balu księcia de Retz ledwo, ledwo zdołałaby się wywieść z XIII wieku. I ot! pośród tej szlachty weneckiej, tak wielkiej przez swe urodzenie, wraża się w pamięć jedynie Izrael Bertuccio.
Rewolucja niweczy wszystkie tytuły dane przez kaprys społeczny. Wówczas, człowiek zdobywa sobie poprostu to stanowisko, jakie mu daje jego odwaga wobec śmierci. Nawet inteligencja jednostki traci swą władzę.
Czem byłby dziś Danton, w tym wieku Valenodów i Rênalów? nawet nie byłby podprokuratorem... Co mówię? zaprzedałby się Kongregacji, byłby ministrem; bo ostatecznie ten wielki Danton kradł. Mirabeau także się sprzedał. Napoleon ukradł miljony we Włoszech, inaczej byłby osiadł na mieliźnie nędzy, jak Pichegru. Jeden La Fayette nie kradł nigdy. Czyż więc trzeba kraść, trzeba się sprzedawać? myślał Juljan. Pytanie to stanęło w poprzek rozumowań. Resztę nocy spędził na czytaniu dziejów Rewolucji.
Nazajutrz, pisząc listy w bibljolece, myślał jeszcze o rozmowie z hrabią Altamira.
— W istocie, powiadał sobie po długiem dumaniu, gdyby hiszpańscy liberałowie związali z sobą lud wspólnictwem zbrodni, nie wymiecionoby ich tak łatwo. To były zarozumiałe i gadatliwe dzieci... jak ja! wykrzyknął nagle Juljan, budząc się jakby ze snu. Cóż zdziałałem takiego, coby mi dawało prawo sądzić tych nieboraków, którzy bądź co bądź raz w życiu odważyli się działać? Jestem jak człowiek, który, wstając od stołu, powiada: Jutro nie będę jadł obiadu; co mi nie przeszkodzi być silnym i rzeźkim jak dziś. Kto wie, czego doznaje człowiek w pół drogi do wielkiego czynu?...
Te górne myśli zmąciło niespodziane zjawienie panny de la Mole, która weszła do bibljoteki. Juljan był tak przepełniony podziwem dla wielkości Dantona, Mirabeau, Carnota, którzy umieli nie dać się pokonać, że wzrok jego zatrzymał się na pannie de la Mole zupełnie bez myśli: nie ukłonił się jej, nie widział jej prawie. Skoro wreszcie wielkie jego oczy, tak szeroko rozwarte, spostrzegły jej obecność, zgasły nagle. Panna de la Mole zauważyła to z goryczą.
Napróżno poprosiła go o Historję Francji Vély’ego, umieszczoną na najwyższej półce, co zniewoliło Juljana do sięgnięcia po drabinkę. Juljan wszedł na drabinę, znalazł tom, oddał go pannie, jeszcze nieprzytomny. Odnosząc drabinę uderzył w pośpiechu łokciem w szybę bibljotecznej szafy; brzęk szkła obudził go wreszcie. Zaczął skwapliwie przepraszać pannę de la Mole; chciał być grzeczny, ale był tylko grzeczny. Matylda widziała wyraźnie że zaszła go nie w porę i że wolałby zostać ze swemi myślami niż z nią rozmawiać. Popatrzywszy nań długo, odeszła zwolna. Juljan spoglądał za odchodzącą. Z przyjemnością stwierdził kontrast między prostotą jej stroju a wczorajszym wykwintem. Różnica fizjognomji była równie uderzająca. Młoda dziewczyna tak wyniosła na balu, miała w tej chwili wzrok niemal błagalny. — Tak, myślał Juljan, ta czarna suknia jeszcze lepiej uwydatnia jej kibić. Postawę ma królewską, ale czemu jest w żałobie? Jeśli spytam kogo o to, może znów popełnię niezręczność?
Juljan ochłonął zupełnie. Muszę odczytać wszystkie listy pisane dziś rano: Bóg wie, ile znajdę nonsensów! Gdy, zmuszając się do uwagi, czytał pierwszy list, usłyszał szelest jedwabnej sukni; obrócił się żywo: panna de la Mole stała o dwa kroki i śmiała się. To ponowne wtargnięcie podrażniło Juljana.
Matylda uczuła wyraźnie, że jest niczem dla tego chłopca; śmiechem chciała pokryć zakłopotanie, co jej się też udało.
— Widzę, że pana zaprząta coś bardzo zajmującego, panie Sorel. Czy nie jaka ciekawa anegdota, tycząca spisku, któremu Paryż zawdzięcza obecność hrabiego Altamira? Niech mi pan powie o co chodzi, straszniem ciekawa: będę dyskretna, przysięgam!
Zdziwiła się sama, słysząc własne słowa. Jakto! ona błaga domownika! Zakłopotanie jej wzrosło, dodała lekko:
— Co mogło z pana, zazwyczaj tak zimnego, uczynić istotę natchnioną, coś nakształt proroka z Michała Anioła?
To niedyskretne pytanie, raniąc Juljana głęboko, wtrąciło go z powrotem w niepoczytalność:
— Czy Danton dobrze zrobił że kradł? rzekł gwałtownie z coraz dzikszym wyrazem. Czy rewolucjoniści w Piemoncie, w Hiszpanji, powinni byli wciągnąć lud do zbrodni? oddać ludziom, nawet niegodnym, rangi, ordery? czy ludzie, którzyby przywdziali te ordery, nie musieliby się lękać powrotu króla? czy należało wydać skarb w Turynie na grabież? Słowem, pani, rzekł zbliżając się ze straszną twarzą, czy człowiek, który chce wygnać z ziemi głupotę, zbrodnię, powinien przejść jak burza i zadawać ciosy na oślep?
Matylda zlękła się, nie mogła wytrzymać jego spojrzenia, cofnęła się. Popatrzała nań chwilę; następnie, wstydząc się swego lęku, lekkim krokiem wyszła z pokoju.



XL. KRÓLOWA MAŁGORZATA.

Miłości, w jakiemż szaleństwie każesz nam znajdować rozkosz?
Listy zakonnicy portugalskiej.

Juljan odczytał listy; rozległ się dzwon na obiad. Jakiż ja musiałem się wydać śmieszny tej lalce! myślał; cóż za szaleństwo mówić jej szczerze to o czem myślałem. Ba, może nie takie szaleństwo. W tej chwili, szczerość była kwestją godności.
Pocóż zresztą pytała o rzeczy poufne! To była niedyskrecja, brak taktu. Moje poglądy na Dantona nie wchodzą w zakres świadczeń, za które jej ojciec mi płaci.
Kiedy Juljan wszedł do jadalni, wyrwała go z dumań żałobna suknia panny de la Mole; uderzyła go tem więcej iż nikt z rodziny nie był ubrany czarno.
Po obiedzie, uczuł, że egzaltacja, w której spędził cały dzień, minęła zupełnie. Szczęściem, był tego dnia na obiedzie ów łacinnik, członek Akademji.
— Ten może najmniej będzie sobie drwił ze mnie, pomyślał Juljan, jeśli, jak przypuszczam, pytanie moje o żałobę panny de la Mole okaże się głupstwem.
Matylda spoglądała nań dziwnie. Oto zalotność kobiet wielkiego świata, jak mi je odmalowała pani de Rênal, myślał Juljan. Byłem opryskliwy dziś rano, nie uległem jej kaprysowi, kiedy miała chętkę do rozmowy. Nabrałem ceny w jej oczach. Ale to wróci, wróci; jej arystokratyczna pycha potrafi znaleźć odwet. Ha, niech próbuje. Cóż za różnica z tą którą straciłem! co za urocza naturalność! co za prostota! Znałem jej każdą myśl wcześniej niż ona sama; czytałem w jej duszy. W sercu jej walczyła przeciw mnie jedynie obawa śmierci którego z dzieci; zrozumiałe i naturalne przywiązanie, sympatyczne nawet dla mnie który przez nie cierpiałem. Byłem głupiec. Rojenia moje o Paryżu nie pozwoliły mi ocenić tej wzniosłej kobiety. Cóż za różnica, wielki Boże! A tutaj, co? Oschła i wyniosła próżność, wszystkie odcienie miłości własnej, i nic więcej.
Ruszono od stołu. — Nie dajmy nikomu zagarnąć pana Akademika, myślał Juljan. Zbliżył się doń gdy wszyscy przechodzili do ogrodu, przybrał słodką i pokorną minę i jął wtórować jego oburzeniom na powodzenie Hernaniego.
— Gdybyśmy żyli w czasach Bastylji!... rzekł.
— Wówczas nie odważyłby się! wykrzyknął Akademik z gestem godnym Talmy.
Patrząc na jakiś kwiat, Juljan przytoczył parę słów z Georgik Wergilego, wykrzykując że nic nie dorówna wierszom księdza Delille. Słowem, przymilał się Akademikowi na wszystkie sposoby; poczem odezwał się najobojętniej: Widać panna de la Mole dostała spadek po jakim wuju i dlatego nosi żałobę.
— Jakto! należysz pan do tego domu, rzekł Akademik przystając, i nie znasz jej dziwactwa? W istocie, dziwi mnie, że matka pozwala na to; ale, mówiąc między nami, siła charakteru nie należy do głównych cnót w tym pałacu. Panna de la Mole góruje nad innymi w tym względzie i wodzi wszystkich na pasku. To dziś 30 kwietnia! — tu Akademik zatrzymał się, spoglądając na Juljana z wiele mówiącą miną. Juljan uśmiechnął się dwuznacznie.
— Co może być za związek między wodzeniem na pasku, czarną suknią a 30-ym kwietnia? pytał w duchu. Muszę być jeszcze tępszy niż mniemałem.
— Przyznam się... rzekł do Akademika wciąż pytająco.
— Przejdźmy się po ogrodzie, odparł ten, zachwycony że będzie miał sposobność rozwinąć dłuższe opowiadanie w wytwornym stylu. — Jakto! czy możliwe, abyś pan nie wiedział, co zaszło 30-go kwietnia 1574?
— Gdzie? spytał Juljan zdziwiony.
— Na placu de Grève.
Juljan był tak zdumiony, że to słowo nie objaśniło go w niczem. Ciekawość, oczekiwanie tragicznego wzruszenia, tak zgodne z jego charakterem, dawały oczom jego ów blask, tak sympatyczny dla opowiadającego. Akademik, zachwycony że znalazł wdzięcznego słuchacza, opowiedział obszernie, jako, 30-go kwietnia 1574, najładniejszy kawaler swego czasu, Bonifacy de la Mole, oraz Annibal de Coconasso, szlachcic z Piemontu, dali głowy na placu de la Grève. La Mole był ubóstwianym kochankiem królowej Małgorzaty Nawarskiej; a zauważ pan, ciągnął Akademik, że panna de la Mole nosi imię Matyldy-Małgorzaty. La Mole był równocześnie ulubieńcem księcia d’Alençon, oraz serdecznym przyjacielem króla Nawary, później Henryka IV, męża kochanki. W Tłusty Wtorek owego roku 1574, dwór znajdował się w Saint-Germain, wraz z biednym Karolem IX, który dogorywał. La Mole chciał wyrwać z niewoli owych książąt, swych przyjaciół, których Katarzyna Medycejska trzymała pod strażą na dworze. Puścił się w dwieście koni na Saint-Germain; książę d’Alençon stchórzył, la Mole oddał głowę katu.
Co zaś do panny Matyldy (sama mi to wyznała swego czasu, kiedy miała ledwie dwanaście lat; o, bo to jest charakterek!... tu Akademik podniósł oczy do nieba), otóż, w całej tej awanturze, najbardziej ją uderzyło to, że królowa Małgorzata, ukryta w jakimś domu na placu de Grève, odważyła się wyprosić u kata głowę kochanka. I, następnego dnia, o północy, wziąwszy tę głowę do powozu, sama pojechała ją pogrzebać w kapliczce u stóp Montmartre.
— Czy podobna? wykrzyknął Juljan ze wzruszeniem.
— Panna Matylda gardzi bratem, ponieważ, jak pan widzi, nie myśli zgoła o tej starożytnej historji i nie wdziewa żałoby 30-go kwietnia. Od czasu owej głośnej śmierci, i aby upamiętnić serdeczną przyjaźń Bonifacego de la Mole dla Coconassa (który to Coconasso, jako szczery Włoch, miał na imię Hannibal), wszyscy mężczyźni w rodzinie noszą to miano. Ów Coconasso zaś, dodał Akademik zniżając głos, był, wedle słów samego Karola IX, jednym z najokrutniejszych siepaczy w dniu 24-go sierpnia 1572[31]. Ale jak to możliwe, drogi panie, abyś pan, mieszkając tutaj, nie wiedział o tem wszystkiem?
— Więc to dlatego, dwa razy podczas obiadu, panna de la Mole nazwała brata Hannibalem. Zdawało mi się, żem się przesłyszał.
— To był wyrzut. Dziw, że margrabia cierpi te szaleństwa... Mąż też pannicy będzie miał ciężkie życie!
Słowom tym towarzyszyło jeszcze kilka satyrycznych uwag. Złośliwość i niechęć błyszcząca w oczach Akademika niemile uderzyły Juljana. — Jesteśmy niby dwaj lokaje obmawiający swoich państwa, pomyślał. Ale nic nie powinno mnie dziwić ze strony tego filara Akademji.
Jednego dnia, Juljan zastał go na kolanach przed margrabiną de la Mole; prosił ją o trafikę dla siostrzeńca na prowincji. Wieczorem, garderobiana panny de la Mole, robiąc słodkie oczy do Juljana, jak niegdyś Eliza, objaśniła go, że żałoba Matyldy nie jest bynajmniej obliczona na pokaz. Dziwactwo to tkwi głęboko w jej charakterze. Kochała szczerze owego la Mole, ulubionego kochanka najrozumniejszej i najdowcipniejszej królowej swego czasu, który zginął za to, że chciał wrócić wolność przyjaciołom. I co za przyjaciołom! królewskiemu bratu i Henrykowi IV!
Przyzwyczajony do idealnej szczerości pani de Rênal, Juljan widział w Paryżankach jedynie sztuczność; toteż, o ile był nastrojony smętnie, nie umiał z niemi rozmawiać. Panna de la Mole stała się wyjątkiem. Z czasem, naturalną jej dumę przestał brać za oschłość serca. Miewał z panną de la Mole długie rozmowy, przechadzając się z nią po obiedzie pod oknami salonu. Zwierzyła mu się raz, że czytuje historję d’Aubignégo, również Brantôma. — Osobliwa lektura, pomyślał; a margrabia nie pozwala jej czytać Walterscotta!
Jednego dnia, z błyskiem szczerego zachwytu, opowiedziała Juljanowi ów postępek młodej kobiety za Henryka II, wyczytany w Pamiętnikach l’Etoile’a: przekonawszy się o niewierności męża, zasztyletowała go.
Cóż za tryumf dla miłości własnej Juljana! Osoba otoczona takiem uwielbieniem, która, wedle wyrażenia Akademika, wodzi na pasku cały dom, raczy z nim rozmawiać w tonie niemal przyjaźni.
— Omyliłem się, pomyślał niebawem: to nie serdeczność, jestem jedynie powiernikiem z tragedji, to potrzeba wygadania się. Uchodzę tu za inteligentnego. Muszę przeczytać Brantôma, d’Aubignégo, l’Etoile’a. Będę mógł wówczas sprostować tę i ową z powiastek, które mi opowiada panna de la Mole. Trzeba mi wyjść z roli powiernika.
Stopniowo, rozmowy jego z młodą dziewczyną, tak dumną a zarazem tak swobodną, stały się bardziej zajmujące. Juljan zapomniał o smutnej roli buntującego się plebejusza. Panna okazała się wykształcona, nawet rozsądna. Zapatrywania jej w ogrodzie bardzo różniły się od tych które wygłaszała w salonie. Niekiedy miewała wobec Juljana chwile zapału i szczerości, stanowiące kontrast ze zwykłą wyniosłością i chłodem.
— Wojny Ligi, to heroiczny okres Francji, mówiła raz z zapałem. Wówczas, każdy bił się o tryumf swego stronnictwa, a nie aby zdobyć mizerny krzyżyk, jak za waszego cesarza. Niech pan przyzna, że mniej w tem było egoizmu i małości. Lubię tę epokę.
— A Bonifacy de la Mole był jej bohaterem, rzekł Juljan.
— Był przynajmniej bardzo kochany, a słodko jest być tak kochanym. Któraż dzisiejsza kobieta nie wzdrygnęłaby się przed dotknięciem głowy ściętego kochanka?
Pani de la Mole zawołała córkę. Obłuda, jeśli ma być użyteczna, powinna się ukrywać; Juljan zaś, jak widzimy, zwierzył się poniekąd pannie ze swem uwielbieniem dla Napoleona.
— Oto olbrzymia przewaga jaką oni mają nad nami, myślał Juljan zostawszy sam w ogrodzie. Dzieje przodków wznoszą ich nad pospolite uczucia; przytem nie muszą myśleć o środkach do życia! Cóż za nędza! dodał z goryczą; niegodny jestem rozprawiać o tak wielkich rzeczach! Życie moje jest pasmem obłudy, dlatego że nie mam tysiąca franków renty na chleb.
— O czem pan duma? spytała Matylda, wracając pędem.
Juljan znużony był wzgardą dla samego siebie. Przez dumę, wyznał szczerze swą myśl. Zaczerwienił się, opowiadając tak bogatej osobie o swem ubóstwie. Hardością tonu starał się podkreślić, że nie prosi o nic. Nigdy nie wydał się Matyldzie tak ładny: w oczach jego błyszczało uczucie i szczerość, których mu często brakło.
W niespełna miesiąc później, Juljan przechadzał się zamyślony po ogrodzie, ale twarz jego nie miała już owej filozoficznej dumy, w jaką oblekało go ustawne poczucie swej niższości. Odprowadził przed chwilą do pałacu pannę de la Mole, która twierdziła że wytknęła nogę biegając z bratem.
— Oparła się na mem ramieniu bardzo szczególnie! myślał. Czy jestem śmiesznym zarozumialcem, czy też ona w istocie coś do mnie czuje? Słucha mnie z twarzą tak słodką, nawet wówczas gdy jej zwierzam cierpienia mej dumy! ona, tak wyniosła! Zdumieliby się goście, gdyby ją ujrzeli z tą fizjognomją. To pewna, że dla nikogo nie ma tej dobroci i słodyczy.
Juljan starał się nie przeceniać tej osobliwej przyjaźni. Sam porównywał ją do zbrojnego pokoju. Za każdem widzeniem, nim wrócili do poufnego tonu z dnia poprzedniego, zadawali sobie jakgdyby pytanie: „Będziemy dziś przyjaciółmi czy wrogami?“ Juljan zrozumiał, że dać się raz znieważyć bezkarnie tej hardej dziewczynie, znaczy stracić wszystko. Jeżeli mamy się poróżnić, czyż nie lepiej aby się to stało odrazu, w obronie słusznych praw mej dumy, niż broniąc się przed wzgardą, jaką pociągnąłby najmniejszy kompromis?
Niejednokrotnie, w dniach złego humoru, Matylda próbowała tonów wielkiej damy: mimo że czyniła to bardzo zręcznie, Juljan odpychał szorstko te zakusy. Jednego dnia, przerwał jej wręcz: Czy panna de la Mole życzy sobie coś rozkazać sekretarzowi ojca? spytał; winien jest wysłuchać jej rozkazów i spełnić je z szacunkiem, ale pozatem nie ma jej nic do powiedzenia. Nie bierze pensji za to, aby się jej spowiadał ze swych myśli.
Stosunek ten i towarzyszące mu wątpliwości rozprószyły nudę, jaką Juljan odczuwał stale we wspaniałym salonie, gdzie lękano się wszystkiego i gdzie z niczego nie wypadało żartować.
— Toby było zabawne, gdyby ona mnie kochała! Kocha czy nie, ciągnął w duchu Juljan, mam za powiernicę inteligentną dziewczynę, przed którą drży cały dom, najbardziej zaś margrabia de Croisenois. Ten młody człowiek tak uprzejmy, łagodny, dzielny, kojarzący wszystkie dary rodu i majątku, z których jeden tylko uczyniłby mnie tak szczęśliwym! Kocha się w niej do szaleństwa, ma ją zaślubić. Ileż listów wypisałem na zlecenie pana de la Mole do obu rejentów w sprawie ślubnego kontraktu! A ja, który, z piórem w ręku, czuję się tak podrzędną figurą, w dwie godziny później, tu, w tym ogrodzie, święcę tryumf nad tym uroczym człowiekiem; ostatecznie, sympatja jej do mnie bije poprostu w oczy. Może niecierpi w nim przyszłego męża: toby się dosyć godziło z jej dumą. Względy, jakie ma dla mnie, zawdzięczam roli powiernika, komparsa!
Ale nie; albo jestem szalony, albo ona durzy się we mnie; im bardziej jestem chłodny i pełen szacunku, tem bardziej ona szuka mego towarzystwa. Toby mogło być rozmyślne, udane; ale wszak widzę jak oczy jej się ożywiają, skoro zjawię się niespodzianie. Czyżby Paryżanki umiały do tego stopnia grać komedję? Ba, cóż! pozory są za mną, cieszmy się pozorami. Boże, jakaż ona piękna. Ileż uroku mają dla mnie te wielkie oczy, oglądane zbliska, kiedy tak na mnie patrzą! Cóż za różnica tej wiosny z zeszłym rokiem, kiedy żyłem tak nieszczęśliwy, trzymając się jedynie siłą charakteru pośród trzystu złych i plugawych obłudników! Byłem prawie równie nikczemny jak oni.
Bywały i dni zwątpienia. — Ta dziewczyna drwi sobie ze mnie, myślał. Porozumiała się z bratem, aby mnie wystrychnąć na dudka. Ale zdawałoby się, że tak szczerze gardzi niedołęstwem brata! „Jest odważny, to i wszystko, powiada. Nie ma ani jednej myśli, w którejby się ważył oddalić od szablonu“. Zawsze ja muszę stawać w jego obronie. Dziewiętnastoletnia dziewczyna! Czyż w tym wieku można, minutę po minucie, trzymać się programu obłudy?
Z drugiej strony, ilekroć ona wlepi we mnie swe duże niebieskie oczy z pewnym szczególnym wyrazem, zawsze hrabia Norbert oddala się. To mi jest podejrzane; czyż nie powinnoby go oburzać, że siostra jego wyróżnia domownika? bo słyszałem, jak książę de Chaulnes wyrażał się o mnie w ten sposób. Na to wspomnienie, gniew stłumił w Juljanie inne uczucia. Byłżeby to kult staroświeckiego stylu u tego starego maniaka?
— Więc cóż, ładna jest! rozmyślał dalej Juljan z oczami błyszczącemi jak u tygrysa. Będę ją miał, a potem pójdę stąd, i biada temu kto mi zastąpi drogę!
Zagadnienie to pochłonęło Juljana, nie mógł myśleć o niczem innem. Dnie spływały mu jak godziny. Co chwila, kiedy silił się zająć jaką poważną sprawą, myśl jego rzucała wszystko; w kwadrans później, budził się z bijącem sercem, z zamętem w głowie, dumając: Czy ona mnie kocha?


XLI. KRÓLESTWO MŁODEJ PANNY.

Podziwiam jej piękność, ale boję się jej rozumu.
Mérimée.

Tak Juljan trawił czas na rozpamiętywaniu wdzięków Matyldy lub oburzał się na jej wrodzoną wyniosłość, o której zresztą zapominała dla niego. Gdyby był ten czas obrócił na obserwowanie tego co się dzieje w salonie, zrozumiałby na czem polega władza tej panny. Z chwilą gdy ktoś nie był po myśli pannie de la Mole, umiała go skarać zapomocą tak celnego, tak dobrze obmyślonego, tak niewinnego na pozór żarciku, że zadana przez nią rana jątrzyła się długo i boleśnie. Ponieważ nie przywiązywała żadnej wartości do rzeczy będących treścią życia dla całej rodziny, zachowała na wszystko obojętne spojrzenie. Miło jest pochwalić się bytnością w arystokratycznym salonie skoro się go opuści, ale to i wszystko; sama grzeczność może mieć urok jedynie przez pierwsze dni. Juljan doświadczył tego na sobie; po zachwytach nastąpiło rozczarowanie. Grzeczność, powiadał sobie, to tylko brak odruchów złego wychowania. Matylda nudziła się często: może nudziłaby się wszędzie. Wówczas, złośliwe żarciki stanowiły dla niej szczerą rozrywkę i przyjemność.
Jeśli dała jakie nadzieje margrabiemu de Croisenois, hrabiemu de Caylus i paru innym dystyngowanym młodzieńcom, to może dlatego, aby zyskać ofiary nieco zabawniejsze od rodziców, od starego Akademika, i od paru podrzędnych figur zabiegających się o jej względy. Widziała w nich jedynie nowy cel dla pocisków.
Wyznamy z przykrością — bo mamy słabość do Matyldy — że ten i ów pozwolił sobie pisać do niej, i ona odpisywała czasami. Spieszymy dodać, że osóbka ta stanowi wyjątek w obyczajach jej sfery. Wychowanice szlachetnego klasztoru Sacré-Coeur, jeśli czem naogół grzeszą, to nie brakiem ostrożności.
Jednego dnia, Croisenois zwrócił Matyldzie dość kompromitujący list pisany doń poprzedniego dnia. Sądził, że tym dowodem ostrożności poprawi swoje widoki. Ale Matylda lubiła właśnie nieostrożność. Lubiła igrać z ogniem. Nie odezwała się do margrabiego przez sześć tygodni.
Bawiły ją listy tych młodych ludzi; ale, wedle niej, wszystkie były do siebie podobne. Zawsze najgłębsza, melancholijna miłość.
— Każdy z nich jest tem samem zwierciadłem doskonałości, każdy gotów puścić się do Palestyny, zwierzała się kuzynce. Możesz sobie wyobrazić coś nudniejszego? Więc to takie listy będę otrzymywała przez całe życie! Styl zmienia się co dwadzieścia lat, wedle profesji będącej w modzie. Za czasów Cesarstwa musiał być mniej bezbarwny. Wówczas, cała ta złota młodzież widziała lub spełniała czyny, które naprawdę miały coś wielkiego. Książę de ***, mój wuj, był pod Wagram.
— Czyż to taka sztuka machać szablą? A kiedy się im to zdarzyło, opowiadają o tem tak często! odparła panna de Sainte-Hérédidé, kuzynka Matyldy.
— A jednak, lubię te opowiadania. Brać udział w prawdziwej bitwie, bitwie Napoleońskiej, gdzie padało po dziesięć tysięcy ludzi, to dowodzi odwagi. Niebezpieczeństwo podnosi duszę i ratuje ją od nudy, w której toną moi biedni wielbiciele, a ta nuda jest zaraźliwa. Któremu z nich przyszło na myśl zrobić coś niezwykłego? Starają się zyskać mą rękę, wielka historja. Jestem bogata, ojciec mój zapewni zięciowi protekcję. Och! gdybyż się znalazł jeden, trochę zabawniejszy od innych!
Żywy, jasny, obrazowy sposób widzenia psuł, jak czytelnik widzi, język Matyldy. Niejedno słówko raziło uszy jej dwornych wielbicieli. Gdyby panna de la Mole nie była tak w modzie, uznaliby niemal, że styl jej jest nieco jaskrawy, jak na skromną panienkę.
Ona znowuż była niesprawiedliwa dla paniczów z lasku Bulońskiego. Patrzała w przyszłość, nie ze zgrozą — to byłoby coś żywego — ale z odrazą bardzo rzadką w jej latach.
Czego mogła pragnąć? majątek, urodzenie, dowcip, piękność — wedle głosu ogółu, w który wierzyła — wszystko to skupiło się, z woli losu, w niej.
Oto stan duszy owej panny, budzącej zazdrość w całem Saint-Germain, w epoce kiedy zaczynała znajdować przyjemność w przechadzkach z Juljanem. Zdziwiła ją jego duma, a zaimponował jej spryt młodego wieśniaka. Zostanie biskupem, jak ksiądz Maury, pomyślała.
Niebawem, ten szczery i nieudany opór, jaki bohater nasz przeciwstawiał wielu jej myślom, zainteresował ją; myślała o tych rozmowach, opowiadała o nich szczegółowo przyjaciółce, z uczuciem że nigdy nie odda dobrze ich charakteru.
Naraz olśniła ją myśl: Cóż za szczęście, ja kocham! pomyślała jednego dnia z niewiarygodnem upojeniem. Kocham, kocham, to jasne! W moim wieku, młoda, ładna, inteligentna dziewczyna gdzie może znaleźć wrażenia, jeśli nie w miłości? Daremniebym się siliła, nigdy nie zdołam pokochać panów de Croisenois, de Caylus i tutti quanti. Są doskonali, za doskonali może, słowem, nudzą mnie.
Przeszła w głowie wszystkie opisy namiętności, które czytała w Manon Lescaut, Nowej Heloizie, Listach Zakonnicy portugalskiej, etc. Chodziło, rozumie się, jedynie o wielką miłość; miłostka była niegodna panny jej lat i urodzenia. Miano miłości dawała jedynie owemu heroicznemu uczuciu, jakie zdarzało się we Francji z czasów Henryka III i Bassompierra. Miłość taka nie ustępowała nikczemnie przeszkodom; przeciwnie, popychała do wielkich czynów. „Cóż za nieszczęście, myślała, że nie mamy prawdziwego dworu, jak dwór Katarzyny Medycejskiej lub Ludwika XIII! Czuję się na wysokości wszystkiego co śmiałe i wielkie. Czegóż nie uczyniłabym z dzielnego króla, jak Ludwik XIII, wzdychającego u mych stóp! Zawiodłabym go do Wandei, jak często mówi baron de Tolly, i stamtąd odzyskałby swoje królestwo; wówczas, precz z konstytucją... a Juljan byłby mym pomocnikiem. Czego mu zbywa? nazwiska i majątku. Zdobyłby nazwisko, zdobyłby majątek.
Niczego nie zbywa takiemu Croisenois, a będzie całe życie jedynie książątkiem pół-ultra pół-liberałem, istotą zawsze niezdecydowaną i odległą od ostateczności, tem samem zawsze na drugim planie.
Gdzież jest wielki czyn, któryby nie był ostatecznością, szaleństwem, w chwili gdy się go podejmuje? Dopiero kiedy się urzeczywistni, wydaje się czemś możliwem pospolitym istotom. Tak, miłość ze swemi cudami będzie władała w mem sercu; czuję ją po ogniu, jaki mnie ożywia. Należała mi się od nieba ta łaska. Nie napróżno skupiło ono na jednej istocie wszystkie swoje dary. Szczęście moje będzie godne mnie. Dni nie będą tak głupio podobne do siebie. Już w tem jest wielkość, jest odwaga, aby się ważyć kochać człowieka stojącego o tyle niżej. Spróbujmy, czy w dalszym ciągu okaże się mnie wart. Za pierwszą słabością, jaką w nim spostrzegę, rzucam go. Dziewczyna mego rodu i z tak rycerskim charakterem (było to określenie jej ojca) nie powinna żyć jak gąska.
A czyż nie taką byłaby moja rola, gdybym pokochała margrabiego? Miałabym nowe wydanie szczęścia kuzynek, któremi tak gardzę. Wiem z góry coby mi powiedział poczciwy Croisenois i co jabym odpowiedziała. Cóż to za miłość, przy której się ziewa? to już lepsza dewocja. Miałabym wesele takie, jak niedawno jedna kuzynka, przyczem czcigodna rodzina roztkliwiłaby się, o ile nie byłaby wściekła o jakiś punkcik kontraktu, wsunięty w ostatniej chwili przez rejenta jej oblubieńca.


XLII. BYŁŻEBY TO DANTON?

Potrzeba niebezpieczeństwa, oto natura pięknej Małgorzaty Walezjanki, mojej ciotki, która rychło zaślubiła króla Nawary, obecnie panującego Francji pod mianem Henryka IV. Potrzeba hazardu stanowiła całą tajemnicę charakteru tej uroczej księżniczki; stąd jej kłótnie i jednania z braćmi od szesnastego roku życia. Owo, cóż może stawić na kartę młoda dziewczyna? To co ma najcenniejszego, swoją reputację, cześć całego życia.
Pamiętniki księcia Angoulême, naturalnego syna Karola IX.

Między Juljanem a inną niema żadnych kontraktów, rejentów; wszystko jest heroiczne, wszystko będzie dzieckiem przypadku. Poza szlachectwem, którego mu brak, jestto wierne powtórzenie miłości Małgorzaty Walezjanki dla młodego La Mole, najdworniejszego kawalera swoich czasów. Czyż to moja wina, jeśli młodzi panicze ze dworu tak pilnie przestrzegają tego co wypada, i bledną na samą myśl o śmielszej przygodzie. Mała wycieczka do Grecji lub Afryki jest dla nich szczytem odwagi, a i tam jeszcze umieją wędrować jedynie kupą. Z chwilą gdy znajdą się sami, boją się, nie włóczni Beduina, ale śmieszności, i ta myśl doprowadza ich do szaleństwa.
Mój Juljanek przeciwnie, lubi działać tylko sam. Nigdy w tej wyjątkowej naturze nie postanie myśl szukania pomocy i oparcia u drugich! gardzi drugimi i dlatego ja nim nie gardzę.
Gdyby, przy swem ubóstwie, Juljan był szlachcicem, miłość moja byłaby tylko pospolitem głupstwem, płaskim mezaliansem; nie miałaby tego, co cechuje wielka namiętność: bezmiaru trudności do zwalczenia i tragicznej niepewności wyniku.
Panna de la Mole była tak przejęta temi rojeniami, że nazajutrz, bezwiednie prawie, jęła wychwalać Juljana przed margrabią de Croisenois i bratem. Rozwinęła taką wymowę, że dotknęła ich.
— Strzeż się tego chłopca i tej energji, wykrzyknął brat; skoro powtórzy się rewolucja, pośle nas wszystkich na gilotynę.
Nie odpowiedziała wprost; zaczęła żartować z brata i margrabiego z powodu lęku jaki w nich budzi energja. Jestto, w gruncie, jedynie obawa spotkania się z czemś nieprzewidzianem, lęk że się nie zdoła sprostać temu czemuś...
— Zawsze, zawsze, panowie, obawa śmieszności; potwora, który, na nieszczęście, umarł w r. 1816.
— Niema już śmieszności, mawiał pan de la Mole, w kraju gdzie są dwa stronnictwa.
Córka zrozumiała jego myśl.
— Tak więc, panowie, rzekła do przeciwników Juljana, będziecie drżeć ze strachu całe życie, a potem powiedzą wam:

Nic było zgoła wilka, był tylko cień jego.

Matylda pożegnała ich. Odezwanie brata przejęło ją zgrozą i lękiem; ale nazajutrz widziała w niem już tylko najwyższą pochwałę.
— W epoce gdy wszelka energja umarła, jego energja budzi w nich niepokój. Powtórzę Juljanowi powiedzenie brata; zobaczę co odpowie. Ale wybiorę chwilę, kiedy mu oczy błyszczą. Wówczas nie potrafi skłamać.
To byłby Danton! dodała po długiej zadumie. Więc dobrze: przypuśćmy, że rewolucja się zaczyna. Jaką rolę odegraliby Croisenois i brat? Wiadomo z góry: wzniosła rezygnacja. Byłyby z nich heroiczne barany, pozwalające się zarżnąć bez słowa. Jedyną ich obawą w chwili śmierci, byłoby to, aby nie uchybić dobremu tonowi. Mój Juljanek palnąłby w łeb jakobinowi któryby go przyszedł uwięzić, o ileby miał bodaj cień nadziei ocalenia. On się nie boi być w złym tonie; o, nie!
To ostatnie słowo pogrążyło ją w zadumie; budziło przykre myśli i odjęło jej całą śmiałość. Przypomniały się jej żarciki pp. de Caylus, de Croisenois, de Luz, brata. Wszyscy ci panowie zarzucali jednogłośnie Juljanowi minę księżą: pokorną i obłudną.
— Ależ, podjęła nagle z okiem błyszczącem radością, cierpkość i wytrwałość ich żarcików dowodzi, na przekór im, że jestto najwybitniejszy człowiek jaki pojawił się tej zimy. Cóż znaczą jego wady, śmieszności. Jest w nim coś wielkiego, co ich drażni, ich, zazwyczaj tak dobrych i pobłażliwych. Wiadomo, że jest biedny i że się kształci na księdza; oni mają epolety i nie potrzebują nauki; to wygodniej.
Mimo tego szpetnego czarnego ubrania i mimo tej księżej fizjognomji, którą biedny chłopiec musi mieć pod karą głodowej śmierci, charakter jego niepokoi ich, to pewna. A i tej księżej miny wyzbywa się, skoro tylko chwilę jesteśmy sami. A kiedy ci panicze powiedzą coś, co im się zdaje sprytne i oryginalne, czy pierwsze ich spojrzenie nie kieruje się na Juljana? Zauważyłam to doskonale. A mimo to, wiedzą, że on nigdy się do nich nie odezwie, o ile go nie zapytają. Zwraca się pierwszy jedynie do mnie. Uważa mnie za duszę wyższą. Na ich uwagi odpowiada tylko o tyle, o ile wymaga grzeczność. Natychmiast uderza w ton szacunku. Ze mną, dysputuje całemi godzinami; nie jest pewny swoich poglądów, póki spotkają się u mnie z najlżejszym bodaj zarzutem. Wreszcie, przez całą zimę nie było strzelaniny; jedynie słowami można było ściągnąć na siebie uwagę. Otóż, ojciec mój, człowiek wyższy, który wysoko wzniesie losy naszego domu, szanuje Juljana. Wszyscy inni nienawidzą go; nie gardzi nim nikt, z wyjątkiem dewotek, przyjaciółek matki.
Hrabia de Caylus miał, lub też udawał wielką namiętność do koni; spędzał życie całe w stajni, często nawet jadał tam śniadanie. Ta namiętność, w połączeniu z zasadą aby się nigdy nie śmiać, zyskała mu mir wśród przyjaciół: był to luminarz tego kółka.
Nazajutrz, skoro wszyscy młodzi, z wyjątkiem Juljana, skupili się za fotelem pani de la Mole, de Caylus, wspierany przez margrabiego de Croisenois i Norberta, zaatakował żywo pochlebny sąd Matyldy o Juljanie, i to bez żadnej racji, od pierwszego słowa. Zrozumiała doskonale grę i była zachwycona.
— Sprzymierzyli się wszyscy, myślała, przeciw genjalnemu chłopcu, który nie ma ani dziesięciu ludwików renty i który nie może im odpowiedzieć, chyba że jest pytany. Boją się go, w tem jego czarnem ubraniu. Coby dopiero było w epoletach.
Nigdy Matylda nie była tak olśniewająca. Od pierwszej zaczepki obsypała Caylusa i jego sprzymierzeńców sarkazmami. Zgasiwszy ogień żarcików, jakiemi próbowali się bronić świetni oficerowie, rzekła:
— Niech jutro jaki szlachetka z Franche-Comté spostrzeże się że Juljan jest jego naturalnym synem, niech mu da nazwisko i kilka tysięcy franków, za sześć tygodni będzie miał wąsy jak wy, panowie; za pół roku będzie oficerem huzarów jak wy, panowie. I wówczas tęgość jego charakteru przestanie być śmieszna. Wówczas, mój przyszły książe-panie, pozostanie ci wyłącznie dawny lichy argument: wyższość szlachty ze Dworu nad szlachtą z prowincji. Ale co panu zostanie, jeśli zechcę pana przyprzeć do muru, jeśli przyjdzie mi ochota dać Juljanowi za ojca jakiegoś hiszpańskiego granda, jeńca wojennego w Besançon za Napoleona, który to grand, przez skrupuł sumienia, uznaje syna na łożu śmierci?
Wszystkie te domysły o nieprawem pochodzeniu wydały się pp. de Caylus i de Croisenois w złym guście; oto jedyne wrażenie, jakie odnieśli z wywodów Matyldy.
Słowa siostry były tak jasne, że Norbert, mimo iż tak przez nią zawojowany, przybrał poważną minę, niezbyt, trzeba to przyznać, odpowiednią dla jego uśmiechniętej i poczciwej fizjognomji. Odważył się rzec kilka słów.
— Czyś ty chory, mój drogi? odparła Matylda z poważną minką. Musi być z tobą bardzo źle, skoro odpowiadasz na żart morałami. Ty i morały! czyżbyś się ubiegał o posadę prefekta?
Urażona mina hrabiego de Caylus, zły humor Norberta i milcząca rozpacz pana de Croisenois zatarły się rychło w pamięci Matyldy. Musiała się zdobyć na postanowienie wobec myśli która przemożnie zawładnęła jej duszą.
— Juljan jest ze mną dość szczery, rzekła sobie; w jego wieku, na podrzędnem stanowisku, przy tej dręczącej go ambicji, można odczuwać potrzebę przyjaciółki. Jestem może tą przyjaciółką, ale nie widzę w tem miłości. Przy takim charakterze jak jego, wyznałby mi tę miłość.
Ta niepewność, te roztrząsania, wypełniły wszystkie chwile Matyldy. Po każdej rozmowie z Juljanem znajdowała nowe argumenty; nuda, która ją trapiła dotąd, pierzchła.
Jako córka wybitnego człowieka który mógł zostać ministrem i zwrócić duchowieństwu jego lasy, panna de la Mole była w Sacré-Coeur przedmiotem bezmiernych pochlebstw. Szkody, jakie stąd powstają, są nie do powetowania. Wmówiono w nią, że, dzięki swemu urodzeniu, bogactwu, powinna być szczęśliwsza od innych. Jestto źródło nudy monarchów oraz ich szaleństw.
Matylda nie uniknęła tego zgubnego oddziaływania. Mimo całej inteligencji, dziesięcioletnie dziecko nie może się opancerzyć przeciw pochlebstwom całego klasztoru, i to tak uzasadnionym na pozór.
Z chwilą gdy orzekła że kocha Juljana, przestała się nudzić. Codzień czuła się szczęśliwsza, że zdobyła się na wielkie uczucie. — To niebezpieczna zabawka, myślała. Tem lepiej! och, tem lepiej!
Bez wielkiej namiętności, umierałam z nudy w najpiękniejszym okresie życia, między szesnastym a dwudziestym rokiem. Straciłam już najlepsze lata, słuchając zrzędzenia matczynych przyjaciółek, które w 1792 w Koblencji nie były podobno tak surowe jak ich dzisiejsze morały.
Gdy Matylda brnęła w tych niepewnościach, Juljan nie mógł zrozumieć przeciągłych spojrzeń, które, raz po raz, zatrzymywały się na nim. Zauważył jedynie chłód hrabiego Norberta, oraz wyniosłość pp. de Caylus, de Luz i de Croisenois. Był do tego przyzwyczajony. Nieszczęście to spadało nań zazwyczaj po jakimś wieczorze, na którym zwrócił na siebie uwagę więcej niż przystało. Gdyby nie uprzejmość Matyldy, oraz gdyby nie ciekawość jaką w nim budziło to wszystko, wyrzekłby się towarzystwa młodych elegantów, kiedy po obiedzie udawali się do ogrodu za panną de la Mole.
— Tak, niepodobna się mylić, powiadał sobie Juljan, panna de la Mole patrzy na mnie w osobliwy sposób. Ale, nawet kiedy jej piękne oczy otwierają się dla mnie z największem wylaniem, widzę w nich zawsze jakiś cień śledztwa, chłodu i złośliwości. Czy możliwe, aby to była miłość? Cóż za różnica z oczami pani de Rênal!
Raz, po obiedzie, Juljan, który udał się za panem de la Mole do gabinetu, wrócił szybko do ogrodu. Zbliżając się bez zastanowienia do grupy otaczającej Matyldę, zasłyszał kilka słów dość głośnych. Panna de la Mole spierała się o coś z bratem. Juljan usłyszał dwa razy swoje imię. Postąpił bliżej; zapanowało milczenie i daremnie, silono się je przerwać. Panna de la Mole i jej brat nadto byli podnieceni aby znaleźć inny temat. De Caylus, de Croisenois, de Luz i jeszcze ktoś z młodych, wszyscy wydali się Juljanowi lodowaci. Oddalił się.


XLIII. SPISEK.

Urywki słów, przypadkowe spotkania, przeobrażają się, w oczach człowieka z wyobraźnią, w najoczywistsze dowody, zwłaszcza jeśli rozpala go namiętność.
Schiller.

Nazajutrz, Juljan znowuż zeszedł Norberta i siostrę, gdy rozmawiali o nim. Za jego zjawieniem, zapanowała, jak wczoraj, śmiertelna cisza. Podejrzenia jego nie miały już granic.
— Czyżby ci mili panicze postanowili sobie zadrwić ze mnie? Trzeba przyznać, że to o wiele prawdopodobniejsze, bardziej naturalne, niż rzekoma miłość panny de la Mole do biednego sekretarzyny. Zresztą, czyż ci ludzie miewają namiętności? Siła ich leży w udawaniu. Zazdroszczą mi odrobiny wymowy. Zazdrość, to też ich słabostka. Wszystko tłumaczy się kluczem. Panna de la Mole chce we mnie wmówić że jest mną zajęta, poprostu aby się zabawić z narzeczonym moim kosztem.
Okrutne to podejrzenie sprawiło przewrót w duszy Juljana. Myśl ta zniweczyła bez trudu zarodek miłości, który kiełkował w jego sercu. Miłość tę wyhodowała jedynie rzadka piękność Matyldy, lub raczej jej królewskie wzięcie, oraz cudowne tualety. W tem był Juljan jeszcze parwenjuszem. Ładna kobieta z wielkiego świata jest podobno czemś najbardziej uderzającem dla zdolnego plebejusza w chwili gdy wchodzi w wyższe sfery. Nie charakter Matyldy był przedmiotem zadumy Juljana w ubiegłych dniach. Był dość inteligentny, aby sobie zdać sprawę, że nie zna zgoła tego charakteru: wszystkie jego objawy mogły być jedynie pozorem.
I tak, Matylda za nic w świecie nie opuściłaby mszy w niedzielę; prawie codzień towarzyszyła matce do kościoła. Jeśli w salonie La Mole ktoś niebaczny zapomniał gdzie się znajduje i pozwolił sobie na cień żartu godzącego w prawdziwe lub urojone interesy tronu i ołtarza, Matylda lodowaciała natychmiast. Spojrzenie jej, zazwyczaj tak żywe, stroiło się w niewzruszoną dumę starego rodzinnego portretu.
Równocześnie, Juljan przekonał się, że panna posiada zawsze w swoim pokoju parę najwolnomyślniejszych tomów Woltera. On sam ściągał nieraz jakiś tom z tego wspaniale oprawnego wydania. Rozsuwając nieco pozostałe tomy, ukrywał brak tego który zabierał; ale niebawem spostrzegł, że i ktoś drugi czytuje Woltera. Uciekł się do sztuczki praktykowanej w seminarjum; umieścił parę ździebeł włosia na tomach, które, jak sądził, mogłyby zająć pannę de la Mole. Znikały na całe tygodnie.
Pan de la Mole, zirytowany na księgarza, który mu nasyłał obficie fałszywe pamiętniki, polecił Juljanowi aby kupował wszystkie śmielsze nowości. Ale iżby trucizna nie rozlała się po domu, sekretarz miał rozkaz chować te książki w szafce margrabiego. Niebawem, zyskiwał pewność, że te nowe książki, o ile były bodaj trochę wrogie interesom tronu i ołtarza, rychło znikały. Z pewnością nie Norbert je czytywał.
Juljan, przeceniając doniosłość tych faktów, przypisywał pannie de la Mole głębie Machiawela. Ta rzekoma zbrodniczość stanowiła urok w jego oczach, prawie jedyny duchowy urok, jaki posiadała. Znudzenie hipokryzją i morałami wtrąciło go w tę ostateczność.
Wyobraźnia jego bardziej wchodziła tu w grę niż serce. Dopiero napasłszy się w myślach kibicią panny de la Mole, wykwintem stroju, białością rąk, pięknością ramion, swobodą każdego ruchu, Juljan czuł się zakochany. Wówczas, dla dopełnienia uroku, wyobrażał ją sobie jako Katarzynę Medycejską, głęboką i zbrodniczą. Był to ideał Maslonów, Frilairów, Castanedów, uwielbianych przezeń w młodości. Słowem, był to dlań ideał Paryża.
Czy może być coś pocieszniejszego niż wiara w głębię lub zbrodniczość charakterów w Paryżu?
— Niepodobna, aby to trio drwiło sobie ze mnie! myślał Juljan. Kto zna jego charakter, wyobraża sobie chłodny i posępny wyraz, jakim odpowiedział na spojrzenia Matyldy. Z ironją odepchnął wynurzenia przyjaźni, o której zdumiona panna odważyła się natrącić.
Podrażnione tym zwrotem, serce młodej panny, z natury chłodne, znudzone, wrażliwe na grę inteligencji, pogrążyło się w namiętność, do której było stworzone. Ale w charakterze Matyldy było też wiele dumy; toteż uczuciu, które czyniło całe jej szczęście zależnem od drugiej osoby, towarzyszył smutek.
Przez czas pobytu w Paryżu, Juljan skorzystał już tyle, aby rozróżnić że to nie jest oschły smutek nudy. Zamiast łaknąć, jak niegdyś, wieczorów, widowisk i rozrywek, Matylda unikała ich.
Muzyka francuska śmiertelnie nudziła Matyldę; mimo to, Juljan, który uważał sobie za obowiązek wystawać z końcem widowiska w przedsionku, zauważył, że Matylda bywa w Operze bardzo często. Zdawało mu się, że straciła nieco z owej doskonałej miary, jaśniejącej wprzódy we wszystkich jej postępkach. Sposób, w jaki rozmawiała z młodymi ludźmi, bywał niekiedy tak ironiczny, że aż obelżywy. Zdawało się Juljanowi, iż szczególnie wzięła na ząb margrabiego de Croisenois.
— Musi ten człowiek szalenie kochać pieniądze, skoro nie rzuci tej panny, z całym jej majątkiem! myślał Juljan. On sam, obrażony za ród męski, odnosił się do Matyldy ze zdwojonym chłodem; często wprost niegrzecznie.
Mimo iż postanowił nie dać się wziąć na lep sympatji Matyldy, bywała ona tak wyraźna, on zaś sam, w miarę jak mu z oczu zaczęła spadać łuska, był tak pod urokiem panny, że niekiedy nie wiedział co z sobą począć.
— Zręczność i wytrwałość tych fircyków odniosłyby wkońcu tryumf nad mem niedoświadczeniem, myślał; trzeba jechać i położyć temu koniec. Margrabia powierzył mu zarząd majątków i domów, których posiadał sporo w Languedoc. Podróż była nieodzowna: pan de la Mole zgodził się na nią z trudem. Wyjąwszy sferę wysokich ambicyj margrabiego, Juljan stał się dlań jego drugiem ja.
— Ostatecznie, nie dałem się im złapać, powiedział sobie Juljan, gotując się do wyjazdu. Czy żarciki, jakiemi panna de la Mole smaga tych panków są szczere lub czy mają jedynie uśpić mą nieufność, ostatecznie, ubawiły mnie.
Jeśli nie chodziło tu o to aby sobie zadrwić z chłopskiego syna, charakter tej panny jest niezrozumiały conajmniej w równej mierze dla pana de Croisenois co dla mnie. Wczoraj, naprzykład, robiła wrażenie zupełnie szczerej: i ja, biedny i nędzny, miałem tę rozkosz, że pognębiłem swym faworem młodzieńca bogatego i znamienitego rodu. Oto mój najpiękniejszy tryumf: będę go rozpamiętywał w kolasce pocztowej, gnając do Languedoc.
Juljan trzymał wyjazd w sekrecie, ale Matylda wiedziała lepiej od niego, że ma opuścić Paryż nazajutrz, i na długo. Oznajmiła że ją straszliwie boli głowa i że w dusznym salonie czuje się jeszcze gorzej. Przechadzała się długo po ogrodzie i tak nękała kąśliwymi żarcikami Norberta, pp. de Croisenois, Caylus, de Luz i paru innych, że przepędziła ich wkońcu. Juljanowi przyglądała się w szczególny sposób.
— To spojrzenie mogłoby być komedją, myślał Juljan; ale ten przyspieszony oddech, całe to pomięszanie! Ba! czyż mnie sądzić o tem? Mam do czynienia z najświetniejszą i najsprytniejszą Paryżanką. Ten przyspieszony oddech, który omal mnie nie wzruszył, jest może wystudjowany u Leontyny Fay, którą Matylda tak ubóstwia.
Zostali sami; rozmowa gasła. — Nie! Juljan nic nie czuje dla mnie, mówiła sobie Matylda, szczerze zgnębiona.
Kiedy się z nią żegnał, ścisnęła mu ramię z siłą:
— Dostanie pan dziś odemnie list, rzekła głosem tak zmienionym, że dźwięk jego ledwie był do poznania.
Okoliczność ta wzruszyła głęboko Juljana.
— Ojciec, ciągnęła, ceni go wysoko za usługi jakie mu pan oddaje. Musi pan odwlec jutrzejszy wyjazd; niech pan znajdzie pozór. I oddaliła się pędem.
Juljan patrzył z zachwytem na jej uroczą kibić, nóżkę rzadkiej piękności, chód pełen wdzięku; ale czy odgadłby kto, co wypełniło jego myśl, skoro Matylda znikła? Uczuł się obrażony rozkazującym tonem, z jakim rzekła to musi. Ludwik XV także, w godzinie śmierci, odczuł bardzo niemile owo musi, niezręcznie użyte przez nadwornego lekarza, a wszak Ludwik XV nie był parwenjuszem.
Za godzinę, lokaj oddał Juljanowi list; było to poprostu wyznanie miłosne.
— Styl wcale naturalny, zauważył w duchu Juljan, siląc się, zapomocą spostrzeżeń literackich, powściągnąć radość, która kurczyła jego policzki i mimowoli zmuszała go do uśmiechu.
— Nareszcie, ja, wykrzyknął nie mogąc opanować naporu uczuć, ja, biedny chłopak, otrzymuję oświadczyny od wielkiej damy! Co do mnie, spisałem się nieźle, dodał. Umiałem zachować godność: nie powiedziałem że ją kocham.
Zaczął badać kształt liter; panna de la Mole miała drobne pismo angielskie. Potrzebował fizycznego zajęcia, aby stłumić radość dochodzącą do szału.
„Wyjazd pański zmusza mnie do wyznania... Byłoby nad moje siły nie widywać pana...“
Jedna myśl olśniła Juljana nagłem odkryciem, przerwała rozczytywanie się w liście i zdwoiła jego uciechę. Pobiłem margrabiego de Croisenois, wykrzyknął, ja który umiem rozmawiać tylko poważnie! A on jest taki przystojny, ma wąsiki, śliczny uniform, umie zawsze znaleźć na poczekaniu zręczne słówko.
Juljan miał chwilę upojenia, błąkał się po ogrodzie, oszalały ze szczęścia. Następnie, udał się do kancelarji i kazał się oznajmić margrabiemu, który na szczęście był w domu. Dowiódł mu z łatwością, pokazując jakieś papiery z Normandji, że obrót tamtejszych procesów wymaga odłożenia podróży.
— Rad jestem, że nie jedziesz, rzekł margrabia skoro ukończyli rozmowę o interesach, lubię cię mieć przy sobie.
Juljan wyszedł; te słowa zmięszały go.
A ja mam zamiar uwieść jego córkę! uniemożliwić małżeństwo z panem de Croisenois, w którem ojciec mieści chlubę swego życia: jeśli sam nie otrzyma mitry, ujrzy ją przynajmniej na głowie córki!
Przeszło mu przez głowę, aby jechać do Languedoc mimo listu, mimo rozmowy z margrabią. Ale ten błysk szlachetności zgasł szybko.
— Dobry sobie jestem, pomyślał, ja, plebejusz, aby się litować nad taką rodziną! Ja, którego książę de Chaulnes nazywa domownikiem! W jaki sposób margrabia pomnaża swój olbrzymi majątek? Grając na zniżkę, skoro się dowie w Zamku, że nazajutrz ma nastąpić urojony zamach Stanu. A ja, rzucony przez garbaty los na ostatni szczebel, ja, któremu ten los dał szlachetne serce a odmówił bodaj tysiąca franków renty, to znaczy chleba, ściśle biorąc, chleba; ja miałbym sobie odmówić przyjemności która się nastręcza? Toć to orzeźwiające źródło, które gasi moje pragnienie w pustyni mierności przebywanej tak mozolnie! Na honor, nie głupim; niech każdy dba o siebie w pustyni egoizmu zwanej życiem.
Przypomniał sobie wzgardliwe spojrzenia pani de la Mole, a zwłaszcza jej dostojnych przyjaciółek. Przyjemność zwycięstwa nad panem de Croisenois spłoszyła do reszty ten przebłysk cnoty.
— Jakżebym chciał aby się obraził! wykrzyknął; jakże pewną ręką wpakowałbym mu teraz szpadę gdzieś pod żebro. (Zaznaczył gestem cios). Przedtem byłem chłystkiem, wyzyskującym nikczemnie odrobinę odwagi. Po tym liście, jestem mu równy.
— Tak, powiadał sobie z nieopisaną rozkoszą, sącząc zwolna słowa; zważono na szali zalety pana margrabiego i moje, i biedny cieśla przeważył.
Brawo! wykrzyknął, oto jak trzeba mi podpisać mą odpowiedź. Nie wyobrażaj sobie, panno de la Mole, że ja zapominam o moim stanie. Dam ci ja dobrze uczuć i zrozumieć, że to z synem drwala zdradzasz potomka sławnego Wita de Croisenois, który towarzyszył św. Ludwikowi na wyprawę krzyżową.
Juljan nie mógł powściągnąć radości. Musiał zejść do ogrodu. Pokój, w którym zamknął się na klucz, wydał mu się ciasny, duszny.
Ja biedny góralczyk, powtarzał sobie bezustanku, ja, skazany wiecznie na ten smutny czarny strój! Ha! dwadzieścia lat wprzódy, nosiłbym mundur jak oni. Wówczas, człowiek taki jak ja ginął, lub był w trzydziestym szóstym roku generałem.
List, który trzymał w ręce, dawał mu wzrost i postawę bohatera.
— Teraz, prawda, w tem czarnem ubraniu, można mieć w czterdziestym roku stotysięcy franków dochodu i błękitną wstęgę jak biskup z Beauvais. Doskonale! mówił, śmiejąc się śmiechem Mefistofelesa, mam więcej sprytu od nich; umiem wybierać mundur swej epoki.
Uczuł przypływ ambicji i przywiązania do duchownego stroju. — Ileż kardynałów niżej urodzonych odemnie panowało! mój ziomek Granvelle naprzykład.
Stopniowo, podniecenie Juljana uspokoiło się; rozsądek przeważył. Powiedział sobie, jak jego mistrz Tartufe, którego rolę umiał na pamięć:

Mogę w tem widzieć podstęp niewinny z twej strony...
............

Nie uwierzę tym słowom, tak pełnym słodyczy,
Póki łask twoich, pani, dowód wyraźniejszy
Powątpiewania mego w twą szczerość nie zmniejszy...
Tartufe, akt IV, scena 5.

Tartufe także zginął przez kobietę, a był to chwat nielada... Mogłaby komu pokazać mą odpowiedź... ale znajdziemy lekarstwo, dodał cedząc zwolna słowa z akcentem tłumionego okrucieństwa; zaczniemy ją od najpłomienniejszych zdań z listu boskiej Matyldy.
Tak, ale czterech lokajów pana de Croisenois rzuci się na mnie i wydrze mi oryginał.
Nie; jestem dobrze uzbrojony i mam zwyczaj, jak wiadomo, palić bez ceremonji do lokajów.
Ale cóż, trafi się jeden odważniejszy i rzuci się na mnie. Przyrzeczono mu sto napoleonów. Zabijam go albo ranię, doskonale, tego właśnie chcieli. Wtrącą mnie do więzienia; stawią przed sądem karnym i wyślą, wedle wszelkich form, abym dotrzymywał w Poissy towarzystwa pp. Fontan i Magalon. Tam będę sypiał na barłogu z czterystu nędzarzami... I ja miałbym się litować nad tymi ludźmi, wykrzyknął zrywając się gwałtownie. Czy oni znają litość nad biedakiem, skoro go dostaną w ręce!
Wykrzyknik ten był ostatniem tchnieniem wdzięczności dla pana de la Mole, która mimowoli dręczyła go trochę.
Zwolna, zwolna, panowie szlachta, rozumiem tę machiawelską sztuczkę; ksiądz Maslon ani ksiądz Castanède, władca seminarjum, nie mógłby wymyślić nic lepszego. Odbierzecie mi list prowokatorski i zrobicie ze mnie drugie wydanie pułkownika Caron w Kolmarze. Chwileczkę, panowie; prześlę ów ważny list, w opieczętowanej paczce, księdzu Pirard. To uczciwy człowiek, jansenista, niedostępny pokusom pieniężnym. Tak, ale ono twiera listy... nie, poślę Fouquému.
Trzeba wyznać, że spojrzenie Juljana w tej chwili było okrutne, fizjognomja wstrętna; oddychała szczerą zbrodnią. Był to nędzarz uzbrojony przeciw całemu społeczeństwu.
Do broni! wykrzyknął Juljan. I jednym susem przebył stopnie pałacowego ganku. Wszedł do budki publicznego pisarza; przestraszył go. Przepisz pan, rzekł podając mu list panny de la Mole.
Podczas gdy pisarz pełnił swą czynność, on sam napisał do Fouquégo; prosił o przechowanie cennego depozytu. — Ale, wpadło mu nagle do głowy, czarny gabinet na poczcie otworzy mój list i da wam to czego szukacie... nie, panowie.
Kupił w protestanckiej księgarni ogromną biblję, ukrył zręcznie list Matyldy w okładce, zapakował i wysłał dyliżansem pod adresem jednego z robotników Fouquégo, którego nazwiska nikt nie znał w Paryżu.
Dokonawszy tego, wrócił rad i wesół. Teraz, do pracy! wykrzyknął, zamykając się na klucz i zmieniając surdut.
„Jakto, pani, pisał do Matyldy, więc to panna de la Mole przesłała, przez lokaja, ten list, nazbyt ponętny dla biednego drwala!... Zapewne chciała pani zadrwić z jego naiwności...“ Poczem cytował najjaskrawsze zdania z otrzymanego listu.
Jego własny list przyniósłby zaszczyt dyplomatycznej zręczności kawalera de Beauvoisis. Była dopiero dziesiąta; Juljan, pijany szczęściem i poczuciem swej potęgi, tak nowem dla biedaka, udał się do opery. Słuchał śpiewu przyjaciela swego Geronimo. Nigdy muzyka nie działała nań w ten sposób. Był bogiem.


XLIV. MYŚLI MŁODEJ DZIEWCZYNY.

Ileż niepewności! Ileż bezsennych nocy! Wielki Boże! jakież poniżenie! On sam będzie mną pogardzał. Ale on jedzie, tracę go!
Alfred de Musset.

Matylda napisała swój list nie bez walki. Jakibądź był początek skłonności jej do Juljana, niebawem wzięła ona górę nad dumą, która, odkąd Matylda pamiętała sama siebie, władała wyłącznie w jej sercu. Tę wyniosłą i zimną duszę opanowało po raz pierwszy namiętne uczucie. Ale uczucie to, jeśli pokonało dumę, było jeszcze wierne nawykom dumy. Dwa miesiące walki i nieznanych wrażeń przetworzyły, można rzec, całą jej istotę moralną.
Matyldzie zdawało się, że widzi przed sobą szczęście. Wizja ta, tak wszechmocna dla śmiałych dusz skojarzonych z wyższym umysłem, musiała długo zmagać się z godnością oraz względami pospolitych obowiązków. Jednego dnia, Matylda zaszła do matki o siódmej rano, prosząc aby jej pozwoliła osiąść na jakiś czas w Villequier. Margrabina nie raczyła nawet odpowiedzieć i kazała jej wrócić do łóżka. Był to ostatni wysiłek płaskiego rozsądku i hołdu wobec przyjętych pojęć.
Obawa występku oraz urażenie poglądów świętych dla pp. de Caylus, de Luz i de Croisenois działała na nią dość słabo: ci ludzie, sądziła, nie są zdolni jej rozumieć; radziłaby się ich, gdyby chodziło o kupno kolaski lub majątku. Istotnym jej lękiem było nie zrazić Juljana.
— A może i on ma jedynie pozory człowieka wyższego?
Nienawidziła słabych; była to jej jedyna pretensja do ładnych chłopców którzy ją otaczali. Im dowcipniej żartowali sobie ze wszystkiego co odbiega od mody lub podąża za nią niezręcznie, tem więcej tracili w jej oczach.
— Są odważni, to wszystko. I to jeszcze jak odważni? myślała. W pojedynku; ale pojedynek jest już czczą ceremonją. Wszystko jest wiadome zawczasu, nawet to co trzeba powiedzieć padając. Skoro się leży na trawie, z ręką na sercu, trzeba się zdobyć na szlachetne przebaczenie dla wroga, oraz czułe słówko dla swej damy, często urojonej, lub takiej która idzie na bal w dzień śmierci amanta, aby nie budzić podejrzeń.
Łatwo wyzywać niebezpieczeństwo na czele lśniącego stalą szwadronu; ale niebezpieczeństwo samotne, pojedyńcze, nieprzewidziane, naprawdę szpetne!
Ach, tak, dumała Matylda, na dworze Henryka III spotykało się ludzi wielkich charakterem jak i urodzeniem! Ha! gdyby Juljan był służył pod Jarnac lub pod Moncontour, nie wątpiłabym o nim. W owych czasach jurności i siły, Francuzi nie byli lalkami. Dzień bitwy był niemal dniem najmniejszych wzruszeń.
Życie ich nie było spętane jak mumia egipska, w powijaku zawsze wspólnym, wciąż jednakim. Tak, dodała, więcej trzeba było odwagi aby wrócić samemu o jedenastej wieczór, wychodząc z pałacu de Soissons gdzie mieszkała Katarzyna Medycejska, niż dziś aby uganiać po Algierze. Życie było pasmem przypadków. Obecnie, cywilizacja wygnała przypadek, niema nic nieprzewidzianego. Jeśli objawi się w myślach, na wyprzódki smaga się je docinkami; jeśli w faktach, lęk wasz nie cofa się przed żadną nikczemnością. Do jakiegobądź szaleństwa popchnie nas strach, jest ono usprawiedliwione. Zwyrodniały, nudny wiek! Coby powiedział Bonifacy de la Mole, gdyby, wychylając z grobu uciętą głowę, ujrzał w 1793, jak siedemnastu jego potomków dało się ująć jak barany, aby w dwa dni potem dać szyję na gilotynie? Śmierć była rzeczą pewną, ale byłoby w złym tonie bronić się i zabić jednego lub dwóch jakobinów. Ach, w heroicznych czasach Francji, w wieku Bonifacego de la Mole, Juljan byłby dowódcą szwadronu, a mój brat młodym księdzem, skromnym i cnotliwym, o statecznym wzroku i odmierzonych słowach.
Na kilka miesięcy wprzód, Matylda zwątpiła aby mogła spotkać istotę nieco różną od wspólnego wzoru. Bawiło ją jakiś czas pisywać do paru młodych elegantów. Śmiałość ta, tak nierozważna, mogła ją zniesławić w oczach pana de Croisenois, księcia de Chaulnes jego ojca, i całej przyszłej rodziny, która, na wieść że zamierzone małżeństwo się rozchodzi, chciałaby znać powody. W dniu, w którym napisała taki list, Matylda nie mogła spać. Ale owe listy, to były jedynie odpowiedzi. Tutaj, ośmieliła się wyznać że kocha. Napisała pierwsza (straszne słowo!) do człowieka stojącego na najniższym szczeblu. Okoliczność ta groziła, w razie odkrycia, hańbą. Któraż z przyjaciółek matki ośmieliłaby się stanąć w jej obronie? Cóż za bajkę możnaby wymyślić, aby osłabić wzgardę salonów?
Już mówić byłoby okropne, ale pisać! Są rzeczy, których się nie pisze, wykrzyknął Napoleon, dowiadując się to kapitulacji Baylena. I to Juljan przytoczył jej to odezwanie! jakgdyby dając jej zawczasu naukę.
Wszystko to jeszcze nic, lęk Matyldy miał inne przyczyny. Zapominając o wadze tej zbrodni wobec świata, o plamie haniebnej i nie do zmycia — obrażała bowiem swoją kastę — Matylda gotowała się pisać do człowieka innego zgoła typu niż pp. de Croisenois, de Luz, de Caylus. Głębia i tajemniczość Juljana mogły przerażać, nawet w zwykłych stosunkach. A ona miała zeń zrobić swego kochanka, swego pana może!
Jakież będą jego uroszczenia, jeśli kiedykolwiek będzie miał władzę nademną! Więc dobrze! powiem sobie jak Medea: Wśród tylu niebezpieczeństw, zostałam sobie JA.
Juljan nie ma żadnego szacunku dla urodzenia, tak przypuszczała. Co więcej, może zupełnie mnie nie kocha!
W końcu, wśród tych straszliwych niepewności, uczuła nagły przypływ kobiecej dumy. — Wszystko powinno być niezwykłe w życiu istoty takiej jak ja, wykrzyknęła zniecierpliwiona. Duma, którą wszczepiano jej od dzieciństwa, walczyła z cnotą. W tej chwili doszedł jej wiadomości wyjazd Juljana, i ten przyspieszył wszystko.
(Takie charaktery są, na szczęście, bardzo rzadkie).
Wieczorem, bardzo późno, Juljan wpadł na chytry pomysł, aby kazać znieść do odźwiernego ciężką walizę; do pomocy wezwał lokaja zalecającego się do pokojówki. — To może nie zdać się na nic, myślał, ale, jeśli się powiedzie, panna będzie myślała żem wyjechał. Usnął bardzo rad ze swego konceptu. Matylda nie zmrużyła oka.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, Juljan wyszedł niepostrzeżenie z pałacu, ale wrócił przed ósmą.
Ledwie się znalazł w bibljotece, panna de la Mole zjawiła się w progu. Oddał jej odpowiedź. Uważał że powinien do niej przemówić; była przynajmniej wyborna sposobność; ale panna nie chciała słuchać; wyszła. Juljan był uszczęśliwiony, nie wiedziałby co mówić.
Jeśli to wszystko nie jest zabawką ułożoną z hrabią Norbertem, jasne jest, że to mój oziębły wzrok rozpalił pocieszną miłość w tej arystokratycznej pannie. Byłbym skończony dudek, gdybym sobie dał zawrócić w głowie tej jasnowłosej lali.
Pod wpływem tych rozważań, Juljan stał się jeszcze chłodniejszy i bardziej wyrachowany niż wprzódy.
W bitwie która się gotuje, dodał, duma będzie niby wyniosły pagórek, stanowiący jej obronną pozycję. Na tym terenie trzeba manewrować. Źle zrobiłem zostając w Paryżu; ta odwłoka poniża mnie i wystawia na sztych, jeśli to wszystko jest tylko gra. Jakiemż niebezpieczeństwem groził ten wyjazd? Ja sobie drwiłem z nich, jeśli oni drwili sobie ze mnie; a jeżeli jej sympatja jest szczera, pomnożyłbym ją tem stokrotnie.
List panny de la Mole dostarczył próżności Juljana tak żywych wzruszeń, że, ciesząc się tem co się stało, zapomniał rozważyć korzyści wyjazdu.
Nieszczęściem jego charakteru było to, że był zbyt wrażliwy na własne błędy. Ta omyłka podrażniła go bardzo; nie myślał już prawie o nieprawdopodobnym tryumfie który poprzedził tę drobną chybę, kiedy, około dziewiątej, panna zjawiła się w progu, rzuciła mu list i uciekła.
Zdaje się, że to będzie romans w listach, rzekł podnosząc list. Nieprzyjaciel robi fałszywy ruch, oszańcuję się oziębłością i cnotą.
Matylda prosiła go o stanowczą odpowiedź; list jej miał akcent bólu, który pomnażał radość Juljana. Zrobił sobie tę przyjemność, aby, przez dwie stronice, wodzić w ciemnościach osoby które chciałyby zeń sobie zadrwić, poczem, również dla żartu, oznajmiał pod koniec, że wyjazd postanowiony jest na jutro.
— W ogrodzie znajdę sposobność doręczenia jej listu, pomyślał; i udał się do ogrodu. Spojrzał w okno panny de la Mole.
Pokój jej znajdował się obok apartamentów matki, na pierwszem piętrze, ale nad antresolą. Piętro było tak wysokie, że, kiedy Juljan przechadzał się z listem w ręku w alei, panna de la Mole nie mogła go dojrzeć z okna. Strzyżone sklepienie lip zasłaniało widok. — Ech! rzekł Juljan podrażniony, nowa nieostrożność! Jeśli postanowiono zadrwić sobie ze mnie, wówczas, pokazując się z listem w ręku, wspomagam plany wrogów.
Pokój Norberta znajdował się tuż nad pokojem siostry; gdyby Juljan wychylił się z pod lip, hrabia i jego przyjaciele mogliby śledzić wszystkie jego ruchy.
Panna ukazała się za szybą; wysunął list; ona spuściła głowę. Natychmiast Juljan wrócił pędem do siebie; przypadkowo spotkał na schodach piękną Matyldę, która pochwyciła jego list z zupełną swobodą i z roześmianemi oczami.
Ileż uczucia było w oczach biednej pani de Rênal, pomyślał Juljan, kiedy, nawet po pół roku romansu, odważyła się przyjąć list odemnie! W życiu swojem, jak sądzę, nie popatrzyła na mnie tak wesoło.
Nie sformułował równie jasno dalszych refleksyj: czy wstydził się może błahości pobudek? — Ale też co za różnica, dodawała jego myśl; ten wykwint rannej sukienki, ta wytworność obejścia! Widząc pannę de la Mole, światowy człowiek odgadłby na trzydzieści kroków sferę, do której należy. To się nazywa wartość oczywista!
Żartując tak, Juljan nie przyznawał się jeszcze przed sobą do całej swej myśli: pani de Rênal nie miała sposobności poświęcić dlań margrabiego de Croisenois. Rywalem jego był jedynie ów ohydny podprefekt Charcot, który przezwał się de Maugiron, ponieważ Maugironów już niema.
O piątej, Juljan otrzymał trzeci list: rzucono mu go pod drzwi. Panna znowuż uciekła. — Cóż za manja pisania! pomyślał śmiejąc się, kiedy można tak wygodnie rozmawiać! Nieprzyjaciel chce mieć moje listy, to jasne, i to w większej ilości.
Nie śpieszył się z otwarciem. — Znowu frazesy, pomyślał; ale, czytając, pobladł. Było tylko kilka wierszy.
„Pragnę się rozmówić z panem; muszę z panem mówić dziś wieczór; proszę być w ogrodzie z uderzeniem pierwszej po północy. Znajdzie pan koło studni drabinę ogrodową; niech pan ją przystawi do okna i wejdzie. Będzie dziś księżyc, mniejsza o to“.


XLV. CZY SPISEK?

Ha! jakże okrutny jest czas między powzięciem wielkiego zamysłu a wykonaniem! Ileż lęków! ile niepewności! Chodzi o życie. — Chodzi o więcej: o honor!
Schiller.

To zaczyna być poważne, myślał Juljan... i nieco zbyt wyraźne, dodał po zastanowieniu. Jakto! ta piękna panna może ze mną mówić w bibljotece z najzupełniejszą, Bogu dzięki, swobodą; margrabia, w obawie bym mu nie pokazał rachunków, nie zagląda tam nigdy. Jakto! pan de la Mole i hrabia Norbert, jedyne osoby które tu zachodzą, są prawie cały dzień za domem, można z łatwością wiedzieć kiedy wracają, i oto wyniosła Matylda, dla której ręka udzielnego księcia nie byłaby zbyt szlachetna, chce abym popełnił najobrzydliwszą nieostrożność!
To jasne, chcą mnie zgubić, lub conajmniej zadrwić ze mnie. Zrazu chcieli mnie zgubić przez moje listy; okazały się zbyt ostrożne; trzeba im czynu jaśniejszego niż dzień. Ci piękni panicze mają zbyt wysokie pojęcie o mej głupocie lub próżności. Tam do licha, w najpiękniejszą noc księżycową piąć się dwadzieścia pięć stóp na pierwsze piętro! wszyscy będą mieli czas mnie oglądać, nawet z sąsiedztwa. Ładnie będę wyglądał na tej drabinie!
Juljan udał się do siebie i, pogwizdując, zaczął pakować walizę. Zdecydowany był jechać, nawet nie odpowiadając.
Ale to roztropne postanowienie nie wróciło mu spokoju. — Gdyby przypadkiem, rzekł nagle do siebie, Matylda działała z dobrą wiarą! wówczas odegrałbym rolę skończonego tchórza. Ja nie jestem urodzony, trzeba mi tęgich przymiotów, płatnych gotówką, nie na kredyt czyjejś życzliwości, trzeba czynów!
Kwadrans bił się z myślami. — Na co przeczyć? rzekł wreszcie; będę w jej oczach tchórzem. Tracę nietylko najświetniejszą ozdobę arystokracji, jak o niej mówiono na balu, ale, prócz tego, boską przyjemność zwycięstwa nad margrabią de Croisenois, synem księcia, dziedzicem jego mitry. Uroczy młodzian, posiadający wszystkie przymioty, których mnie zbywa; dowcip, urodzenie, majątek...
Wyrzut ten ścigałby mnie całe życie nie z powodu niej, tyle jest ładnych kobiet...

......Lecz honor jest jeden!

powiada stary don Diego. Otóż, tutaj, jasno i wyraźnie, cofam się przed pierwszem niebezpieczeństwem! które się nastręcza; pojedynek z panem de Beauvoisis, to był żart! Tu sprawa zupełnie inna. Mogę być ustrzelony przez lokaja, ale to najmniejsza: mogę być zniesławiony!
I o zaczyna być poważne, mój chłopcze, dodał wesoło przedrzeźniając gaskoński akcent. Tu idzie o honor. Nigdy biedaczyna, rzucony przez los równie nisko jak ja, nie odnajdzie takiej sposobności; będę miał sukcesy, ale ot, pokątne...
Zastanawiał się długo, przechadzał się szybkim krokiem, zatrzymując się od czasu do czasu. W pokoju znajdował się marmurowy biust kardynała Richelieu, na który, mimowoli, Juljan zwracał spojrzenie. Biust ten zdawał się nań patrzeć surowo, jakgdyby wyrzucając mu brak odwagi, będącej rasowym obowiązkiem Francuza. — Za twoich czasów, wielki człowieku, czyżbym się wahał?
W najgorszym razie, rzekł wreszcie, przypuściwszy że to pułapka, jest ona bardzo szpetna i bardzo kompromitująca dla młodej panny. Wiedzą, że nie jestem człowiek któryby zmilczał. Trzeba mnie będzie tedy zgładzić. To byłoby dobre w 1574, za Bonifacego de la Mole, ale dzisiejszy la Mole nie odważyłby się na to. To już nie ci ludzie. Panna de la Mole budzi tyle zawiści! Czterysta salonów głosiłoby jutro jej hańbę, i z jaką uciechą!
Lokaje szepcą już o szczególnych względach których jestem przedmiotem; wiem, słyszałem...
Z drugiej strony, te listy! mogą myśleć, że mam je przy sobie. Zdybawszy mnie u panny, odbiorą mi je. Będę miał sprawę z dwoma, trzema, czterema ludźmi, czy ja wiem? Ale skąd oni wezmą w Paryżu tylu ludzi? gdzie znaleźć w Paryżu dyskretnych służalców? Boją się sądów, trybunałów... ba, nawet tacy Caylus, Croisenois, de Luz, wszyscy. Ta chwila, ta głupia mina jaką będę miał wśród nich, to musiało ich skusić. Strzeż się losu Abelarda, mości sekretarzu!
Więc dobrze, do kroćset, nauczę was i ja, będę rąbał w twarz, jak żołnierze Cesarza pod Farsalus. Co do listów, mogę je złożyć w bezpiecznem miejscu.
Przepisał ostatnie dwa listy, ukrył je w ozdobnem wydaniu Woltera w bibljotece, i sam zaniósł oryginały na pocztę.
Na jakież szaleństwo się puszczam! mówił sobie ze zdumieniem i grozą wróciwszy do domu. Przez kwadrans nie pomyślał o tem, co miał uczynić jeszcze tej nocy.
Ale, jeśli się cofnę, będę pogardzał sam sobą. Całe życie czyn ten będzie dla mnie przedmiotem straszliwej wątpliwości, wątpliwość zaś taka jest dla mnie najdotkliwszem cierpieniem. Czyż nie doświadczyłem tego z kochankiem Amandy? Sądzę, że łatwiej darowałbym sobie zbrodnię; raz przyznawszy się, przestałbym o niej myśleć.
Jakto! byłbym rywalem człowieka noszącego jedno z najpiękniejszych nazwisk we Francji, i miałbym sam, dobrowolnie, uznać swą niższość? Tak; nie iść, to tchórzostwo. To słowo rozstrzyga o wszystkiem, rzekł Juljan wstając; a przytem panna jest bardzo ładna!
Jeśli to nie jest pułapka, jakież ona szaleństwo popełnia dla mnie!... Jeśli to mistyfikacja, do kroćset! panowie, odemnie zależy, aby żart przybrał obrót serjo, i tak też uczynię.
Ale jeśli mi zwiążą ręce gdy wejdę do pokoju? Mogą ustawić jakiś potrzask!
To tak jak w pojedynku, pomyślał śmiejąc się, jest zastawa na każde pchnięcie, powiada mój mistrz fechtunku; ale Opatrzność, która chce aby się to raz skończyło, sprawia że jeden z przeciwników zapomina się zastawić. Zresztą, oto moja odpowiedź: — tu Juljan wydobył pistolety i, mimo że panewka była opatrzona, odnowił kapslę.
Zostawało jeszcze kilka godzin; w oczekiwaniu, Juljan napisał do Fouquégo. „Mój przyjacielu, otworzysz załączony list jedynie w razie wypadku, jeśli usłyszysz, że stało się coś osobliwego. Wówczas, wymaż nazwiska z rękopisu który załączam, i sporządź osiem kopij, które roześlesz do dzienników w Marsylji, Bordeaux, Lyonie, Brukseli, etc.; w dziesięć dni później, każ wydrukować rękopis, prześlij egzemplarz margrabiemu; po dwóch tygodniach, porozrzucaj resztę egzemplarzy w nocy po ulicach Verrières“.
Ten krótki memorjał, który Fouqué miał otworzyć jedynie w razie wypadku, Juljan ułożył w sposób najmniej narażający pannę de la Mole; odmalował jednak wyraźnie swoje położenie.
Juljan wiązał właśnie paczkę, kiedy zadzwoniono na obiad; serce zaczęło mu bić. Wyobraźnia jego, rozgrzana opisem który nakreślił, pełna była tragicznych przeczuć. Widział siebie, schwytanego przez służbę, wleczonego do piwnicy z zakneblowanemi ustami. Tam, któryś ze sług strzegł go bezustanku, jeśli zaś honor dostojnej rodziny wymagał aby sprawa wzięła tragiczny obrót, łatwo było zakończyć wszystko zapomocą trucizny nie zostawiającej śladów; powiedzianoby, że umarł na jakąś chorobę i przeniesionoby zwłoki do pokoju.
Wzruszony własną powieścią niby autor dramatyczny, Juljan wchodził do jadalni z istotnym lękiem. Patrzał na służbę w wielkiej liberji. Badał fizjognomje. Których wybrano na nocną obławę? pytał sam siebie. W tej rodzinie, wspomnienia dworu Henryka III są tak żywe, tak często wskrzeszane, że w poczuciu zniewagi, potrafią oni być energiczniejsi, niż kto inny z tej sfery. Spojrzał na pannę de la Mole, aby wyczytać w jej oczach zamiary rodziny; była blada, fizjognomja jej miała coś zupełnie średniowiecznego. Nigdy nie wydawała mu się tak wspaniała; była naprawdę piękna i imponująca. Uczuł w sercu prawie miłość. Pallida morte futura, pomyślał. (Bladość jej zwiastuje wielkie zamiary).
Czemu nie powiedzieć prawdy? bał się. Ponieważ zdecydowany był na czyn, poddawał się temu uczuciu bez wstydu. Byłem, w chwili działania, miał dość odwagi, cóż znaczą moje uczucia w tej chwili?
Poszedł rozpatrzyć się w położeniu, zbadać ciężar drabiny.
Oto narzędzie, pomyślał ze śmiechem, którem mi jest przeznaczone posługiwać się! tu i w Verrières. Cóż za różnica! Wówczas, dodał z westchnieniem, nie musiałem się strzec osoby, dla której się narażałem. I cóż za różnica w niebezpieczeństwie!
Gdyby mnie zabito w ogrodzie pana de Rênal, nie byłoby w tem dla mnie hańby. Z łatwością zdołanoby upozorować śmierć. Tutaj, cóż za ohydne powiastki będą krążyć w pałacach de Chaulnes, de Caylus, de Retz, słowem wszędzie. Będę potworem w oczach potomności.
Przez dwa lub trzy lata, podjął śmiejąc się i drwiąc z samego siebie. Ale ta myśl była mu straszna. I co zdoła mnie usprawiedliwić? Przypuściwszy że Fouqué wydrukuje mój pośmiertny pamflet, to będzie tylko jedno bezeceństwo więcej. Jakto! Przyjmują mnie w dom, i, za cenę gościnności, łask, drukuję pamflet odsłaniający domowe tajemnice! znieważam honor kobiety! Och, tysiąc razy lepiej być ofiarą!
Był to dla Juljana straszliwy wieczór.


XLVI. PIERWSZA PO PÓŁNOCY.

Ogród był duży, urządzony przed kilku laty z wielkim gustem. Ale drzewa były przeszło stuletnie. Całość miała coś wiejskiego.
Massinger.

Miał pisać do Fouquégo z odwołaniem, kiedy wybiła jedenasta. Z hałasem przekręcił klucz jakgdyby zamykał się na noc. Obszedł na palcach cały dom, zwłaszcza czwarte piętro, gdzie mieszkała służba. Nie zauważył nic podejrzanego. Pokojówka margrabiny wydawała wieczór, służba zapijała poncz bardzo wesoło. — Ci którzy się tak śmieją, nie mogą być przeznaczeni do nocnej wyprawy, byliby poważniejsi.
Wreszcie zeszedł, aby się ukryć w ciemnym kącie ogrodu. — O ile to ma być sekret przed służbą, w takim razie muszą sprowadzić przez mur ludzi przeznaczonych na to aby mnie pochwycić. Jeżeli pan de Croisenois zachował jeszcze nieco rozwagi, musi rozumieć, że mniej będzie kompromitujące dla jego przyszłej żony, jeśli mnie pochwycą nim wejdę do sypialni.
Zbadał teren z wojskową ścisłością. Chodzi tu o mój honor, myślał; jeśli popełnię jaką nierozwagę, nie będzie żadnem usprawiedliwieniem powiedzieć sobie: Nie przewidziałem tego.
Czas był rozpaczliwie pogodny. Około jedenastej, księżyc wstał; o wpół do pierwszej, oświecał całą fasadę od ogrodu.
— Oszalała, powtarzał sobie Juljan.
Kiedy wybiła pierwsza, świeciło się jeszcze w oknach Norberta. W życiu swojem Juljan nie zaznał tyle strachu; widział jedynie niebezpieczeństwo, nie czuł żadnego zapału. Poszedł po ogromną drabinę, czekał pięć minut aby dać czas na odwołanie rozkazu, i pięć minut po pierwszej przystawił drabinę do okna. Wszedł powoli z pistoletem w ręku, zdziwiony, że go nikt nie napada. Skoro się zbliżył do okna, otwarło się zcicha:
— Jest pan, rzekła Matylda wzruszona; śledzę pańskie ruchy od godziny.
Juljan był bardzo zakłopotany, nie wiedział jak się zachować, nie czuł ani śladu miłości. W zakłopotaniu swojem myślał że trzeba być przedsiębiorczym, spróbował uścisnąć Matyldę.
— Fe! rzekła odpychając go.
Bardzo rad że go odtrąciła, rozejrzał się dokoła. Księżyc świecił tak jasno, że cienie, jakie rzucał w pokoju panny de la Mole, były zupełnie czarne. — Mogliby tam doskonale ludzie być ukryci, tak że ich nie widać, pomyślał.
— Co pan tam ma w kieszeni? spytała Matylda, uszczęśliwiona że znalazła temat do rozmowy. Czuła się bardzo nieszczęśliwa; wszystkie uczucia skromności i lęku, tak naturalne u panny z wielkiego domu, odzyskały swą władzę i zadawały jej tortury.
— Mam rozmaitą broń i pistolety, odparł Juljan, niemniej rad że może coś powiedzieć.
— Trzeba odsunąć drabinę, rzekła Matylda.
— Jest bardzo duża; może stłuc szybę.
— Nie trzeba tłuc szyb, odparła Matylda, starając się napróżno odzyskać naturalny ton. Mógłby ją pan, jak sądzę, spuścić na sznurze. Mam zawsze zapas sznurów.
— I to ma być kobieta zakochana, pomyślał Juljan, ona śmie mówić że kocha! co za zimna krew! co za rozwaga, ostrożność! Nie, to jasne, nie pobiłem margrabiego de Croisenois, jak w swej głupocie sądziłem: jestem poprostu jego następcą. Ale, w gruncie, cóż mi to znaczy? Alboż ja ją kocham? pobiłem margrabiego w tem rozumieniu, że on będzie bardzo nierad z tego że ma następcę, a jeszcze bardziej że tym następcą jestem ja. Z jaką dumą przyglądał mi się wczoraj u Tortoniego, udając że mnie nie poznaje! jak niechętnie przywitał się później, skoro już nie mógł inaczej!
Juljan przywiązał sznur do ostatniego szczebla i spuszczał pomału drabinę, wychylając się mocno, aby nie uderzyć w szybę.
— Doskonały moment aby mnie zabić, pomyślał, jeśli jest ktoś ukryty w pokoju Matyldy; — ale wciąż panowało głębokie milczenie.
Drabina dotknęła ziemi, Juljan zdołał ją ułożyć na grzędzie egzotycznych kwiatów pod murem.
— Co powie matka, rzekła Matylda, skoro ujrzy swoje krzewy połamane!... Trzeba rzucić sznur, dodała z zimną krwią. Gdyby ktoś spostrzegł sznur u balkonu, trudnoby to było usprawiedliwić.
A jak ja będę odejść? rzekł Juljan żartobliwie, naśladując gwarę kreolską. (Jedna z pokojówek pani de la Mole urodziła się na San-Domingo.)
Pan będzie odejść drzwiami, rzekła Matylda zachwycona tym konceptem.
Och, jakże ten człowiek godzien jest mojej miłości, pomyślała.
Juljan upuścił sznur, Matylda ścisnęła mu ramię. Sądząc że to nieprzyjaciel, odwrócił się żywo dobywając sztyletu. Matyldzie zdawało się, że ktoś otwiera okno. Stali nieruchomo, z zapartym oddechem. Księżyc świecił im prosto w twarz. Szmer nie powtórzył się, niepokój minął.
Wówczas wróciło zakłopotanie, równe po obu stronach. Juljan upewnił się, czy drzwi zaryglowane; miał ochotę zajrzeć pod łóżko, ale nie śmiał; mogło się tam doskonale kryć paru lokajów. Wreszcie, aby sobie później nie wyrzucać tego zaniedbania, zajrzał.
Matyldę znowuż ogarnęła trwoga. Położenie przejmowało ją grozą.
— Co pan zrobił z listami? rzekła wreszcie.
Cóż za sposobność sprawienia niespodzianki tym panom, jeśli słuchają, i uniknięcia bitwy! pomyślał Juljan.
— Pierwszy zaszyty jest w Biblji, którą wczorajszy dyliżans uwiózł bardzo daleko.
Mówił wyraźnie i szczegółowo, tak aby go mogły słyszeć osoby ukryte w dwóch mahoniowych szafach, do których nie śmiał zajrzeć.
— Dwa następne są na poczcie i podążają tą samą drogą.
— Ależ, Boże! poco te ostrożności? wykrzyknęła Matylda przerażona.
Pocóż kłamać? pomyślał Juljan, i wyznał jej wszystkie swoje podejrzenia.
— Oto więc przyczyna oziębłości twoich listów! wykrzyknęła Matylda z akcentem raczej szaleństwa niż tkliwości.
Juljan nie zauważył tego odcienia, owo „ty“ sprawiło że stracił głowę, lub conajmniej podejrzenia jego rozwiały się; ośmielił się wziąć w ramiona śliczną dziewczynę, która budziła w nim tyle respektu. Odepchnęła go, ale miękko.
Sięgnął do swej pamięci, jak niegdyś w Besançon wobec Amandy i wyrecytował kilka najładniejszych frazesów z Nowej Heloizy.
— Jesteś mężczyzną, odparła nie słuchając zbytnio jego tyrad; chciałam doświadczyć twej odwagi, wyznaję. Twoje pierwotne podejrzenia, twoja stanowczość, dowodzą, że jesteś mężniejszy jeszcze niż myślałam.
Matylda przemagała się aby go tykać; ten niezwykły sposób mówienia zaprzątał ją widocznie bardziej niż treść słów. Tykanie to, wyzute z czulszego akcentu, nie sprawiało Juljanowi żadnej przyjemności; dziwił się, że nie czuje drgnienia szczęścia; musiał je wzbudzać w sobie rozumowo. Widział, że budzi szacunek hardej dziewczyny, która nigdy nie chwaliła niczego bez zastrzeżeń; świadomość ta upoiła jego miłość własną.
Nie była to, trzeba przyznać, owa rozkosz, jaką znajdował niekiedy przy pani de Rênal. Pierwsze te chwile nie miały nic tkliwego. Było to upojenie ambicji, a Juljan był przedewszystkiem ambitny. Zaczął na nowo mówić o swoich podejrzeniach i ostrożności. Mówiąc, myślał jak skorzystać ze zwycięstwa.
Matylda, jeszcze zakłopotana i jakby zgnębiona swoim krokiem, rada była, że znaleźli temat do rozmowy. Zaczęli mówić o sposobach widywania się. Juljan upajał się inteligencją i tupetem, które rozwinął w tej dyskusji. Mieli do czynienia z ludźmi bardzo przenikliwymi, młody Tanbeau szpieguje niezawodnie, ale oni oboje też nie są znów tak niezręczni.
Cóż łatwiejszego niż spotykać się w bibljotece i tam się umawiać?
Mogę zjawiać się, bez obudzenia podejrzeń, we wszystkich apartamentach, dodał Juljan; prawie że w sypialni pani de la Mole. Trzeba było nieodzownie przejść przez ten pokój, aby się dostać do pokoju córki. Jeśli Matylda woli, aby zawsze wchodził po drabinie, narażać się na to błahe niebezpieczeństwo będzie dlań rozkoszą.
Matyldę drażniła jego tryumfująca mina. — Jest tedy moim panem! myślała. Już nękały ją wyrzuty. Rozsądek wzdrygał się przed tym bezmiarem szaleństwa. Gdyby mogła, unicestwiłaby siebie i Juljana. Kiedy, chwilami, siłą woli nakazywała milczenie wyrzutom, uczucie nieśmiałości i wstydu czyniły ją bardzo nieszczęśliwą. Nie przewidywała tego straszliwego stanu.
— Trzeba coś mówić, myślała, wypada przecie rozmawiać z kochankiem. Zaczem, jakby dla spełnienia obowiązku, z czułością raczej w słowach niż w tonie, opowiedziała mu wszystko co przeżyła w ciągu ostatnich dni.
Jeśli się odważy, zgodnie z jej rozkazem, wejść do niej po drabinie, wówczas (tak postanowiła) odda mu się zupełnie. Ale nikt nigdy nie powiedział rzeczy równie czułych zimniejszym i grzeczniejszym tonem. Dotąd, schadzka była lodowato chłodna; doprawdy, można było znienawidzić miłość. Cóż za nauka dla szalonej dziewczyny! Czy warto gubić przyszłość dla takiego momentu?
Po długich wahaniach, które powierzchownemu świadkowi mogłyby się wydać objawem wybitnego wstrętu — tak trudno jest instynktom kobiecym ustąpić nawet tak niezłomnej woli — Matylda stała się wreszcie powolną kochanką Juljana.
Zapały te były, coprawda, nieco wymuszone. Namiętna miłość była raczej naśladowaniem wzoru niż rzeczywistością.
Panna de la Mole mniemała, że dopełnia obowiązku względem siebie i względem kochanka. — Biedny chłopiec, powiadała sobie, okazał tyle dzielności, powinien być szczęśliwy, inaczej byłby to z mej strony brak charakteru. Ale byłaby rada, za cenę wiekuistego nieszczęścia, wykupić się z tej okrutnej konieczności.
Mimo strasznego gwałtu, jaki sobie zadawała, panowała w zupełności nad słowami.
Żaden wyrzut, żadna wymówka nie zepsuły tej nocy, która wydała się Juljanowi bardziej dziwna niż szczęśliwa. Cóż za różnica, wielki Boże, z ostatnią dobą w Verrières! — Te paryskie maniery potrafią wszystko zepsuć, nawet miłość, powiadał w bezmiernej niesprawiedliwości.
Myślom tym oddawał się stojąc w wielkiej mahoniowej szafie, gdzie go ukryła Matylda za pierwszym szmerem w sypialni pani de la Mole. Matylda udała się z matką na mszę, pokojówki opuściły niebawem apartament, i nim wróciły sprzątać, Juljan wymknął się z łatwością.
Siadł na koń i zapuścił się w lasy w okolicy Paryża. Był bardziej zdumiony niż szczęśliwy. Szczęście, które, od czasu do czasu, wypełniało jego duszę, podobne było do uczuć młodego podporucznika, którego, wskutek jakiegoś zdumiewającego czynu, wódz zamianował z miejsca pułkownikiem; czuł się wyniesiony na olbrzymią wyżynę. Wszystko co poprzedniego dnia było powyżej niego, znalazło się na równi lub niżej. Stopniowo, w miarę oddalenia, szczęście Juljana rosło.
Jeśli w uczuciach jego nie było nic tkliwości, to dlatego, że — mimo iż słowo to może się wydać dziwne — Matylda, w całem postępowaniu, dopełniła niejako obowiązku. We wszystkich wypadkach tej nocy nie było dla niej nic nieprzewidzianego, prócz męki i wstydu, które znalazła w miejsce owej doskonałej błogości opisywanej w powieściach.
— Czyżbym się omyliła, czyżbym go wcale nie kochała? rzekła sobie.


XLVII. STARA SZPADA.

I now mean to be serious; — it is time
Since laughter now-a-days is deem’d too serious
A jest at vice by virtue’s called a crime.
Don Juan, p. XIII.

Nie zjawiła się przy obiedzie. Wieczorem, zeszła na chwilę do salonu, ale nie patrzyła na Juljana. Wydało mu się to dziwne; ale, pomyślał, nie znam ich obyczajów; zapewne ona mi to wytłumaczy. Bądź co bądź, z najwyższą ciekawością śledził rysy Matyldy; nie mógł ukryć przed sobą, że mają wyraz oschły i niechętny. Wyraźnie, nie była to ta sama kobieta, która poprzedniej nocy odczuwała lub udawała wybuchy szczęścia, zbyt gwałtowne aby mogły być szczere.
Nazajutrz i trzeciego dnia, ten sam chłód; nie patrzyła nań, nie uważała jego obecności. Juljan, pożerany niepokojem, był o sto mil od uczuć pierwotnego tryumfu. Byłożby to przebudzenie cnoty? Ale to było zbyt płaskie słowo dla dumnej Matyldy.
W zwykłych okolicznościach, ona wcale nie wierzy w religję, myślał Juljan; ceni ją jako rzecz użyteczną dla interesów kasty. Ale czy, przez prosty wstyd, nie może sobie wyrzucać błędu? Juljan sądził, że jest jej pierwszym kochankiem.
Ale, powiadał znowuż, trzeba przyznać, że w całem jej obejściu niema cienia prostoty, tkliwości; nigdy nie zdała mi się wynioślejsza. Czyżby mną gardziła? Toby było godne jej: wyrzucać sobie to co uczyniła, jedynie z powodu mego urodzenia.
Gdy Juljan, dręczony uprzedzeniami czerpanemi w książkach i we wspomnieniach z Verrières, ścigał majak tkliwej kochanki, nie myślącej już o własnem istnieniu od chwili gdy uszczęśliwiła lubego, próżność Matyldy burzyła się.
Ponieważ od dwóch miesięcy przestała się nudzić, nie lękała się już nudy; w ten sposób, nie mając o tem pojęcia, Juljan stracił swą największą zaletę.
— Mam tedy władcę! powtarzała panna de la Mole, tonąc w zgryzocie. Jest człowiekiem honoru, doskonale; ale, jeśli urażę jego próżność, zemści się rozgłaszając nasz stosunek. Matylda nie miała dotąd kochanka i, w tej okoliczności która daje jakieś tkliwe złudzenie nawet najoschlejszym duszom, wydana była na łup gorzkich refleksyj.
— Ma nademną straszliwą władzę, skoro panuje grozą i może mnie okrutnie skarać, jeśli go doprowadzę do ostateczności. Sama ta myśl wystarczała, aby pannę de la Mole pchnąć do wyzywania Juljana. Odwaga stanowiła główną jej cechę. Nic nie było w stanie jej poruszyć, ani zagasić w niej uczucia wciąż odradzającej się nudy, prócz myśli że stawia na kartę całe istnienie.
Trzeciego dnia, gdy panna de la Mole wytrwale udawała, że go nie widzi, Juljan udał się za nią, po obiedzie, wyraźnie wbrew jej woli, do sali bilardowej.
— Sądzi pan widocznie, że pan zyskał nademną jakieś prawa, rzekła z ledwie wstrzymywanym gniewem, skoro, wbrew mej oczywistej woli, upiera się pan mówić ze mną? Wie pan, że nikt nie zdobył się na taką śmiałość?
Nic zabawniejszego nad tę rozmowę kochanków; bezwiednie żywili dla siebie uczucia nienawiści. Ponieważ żadne nie odznaczało się łagodnością, przeto, zachowując wzorowe formy, oświadczyli sobie niebawem że zrywają na zawsze.
— Przysięgam pani wieczną tajemnicę, rzekł Juljan, dodałbym nawet, że nigdy nie odezwę się do pani, gdyby tak wyraźna odmiana nie musiała zaszkodzić jej reputacji.
Skłonił się z szacunkiem i wyszedł.
Dopełniał mniemanego obowiązku bez zbytniego trudu; nie przypuszczał aby był zakochany w pannie de la Mole. To pewna, że jej nie kochał trzy dni wprzódy, gdy siedział ukryty w mahoniowej szafie. Ale wszystko zmieniło się nagle, z chwilą gdy się poróżnił z Matyldą na zawsze.
Okrutna pamięć zaczęła mu odtwarzać najdrobniejsze szczegóły nocy, która, w rzeczywistości, zostawiła go tak chłodnym.
Tejże samej nocy, która nastąpiła po wiekuistem zerwaniu, Juljan omal nie oszalał, zmuszony wyznać przed sobą, że kocha pannę de la Mole.
Okropne walki nastąpiły po tem odkryciu: sprawiło ono przewrót we wszystkich jego uczuciach.
W dwa dni później, zamiast nadymać się wobec pana de Croisenois, byłby go niemal uścisnął zalewając się łzami.
Oswoiwszy się nieco z tą męką, uczuł błysk rozsądku: postanowił jechać do Languedoc, spakował walizę i udał się na pocztę.
Serce w nim zamarło, kiedy, przybywszy do biura, dowiedział się, że przypadkowo jest na jutro miejsce w dyliżansie. Zatrzymał je i wrócił oznajmić wyjazd margrabiemu.
Pan de la Mole wyszedł. Juljan, wpół martwy, poszedł nań czekać w bibljotece. Jakież było jego uczucie, kiedy ujrzał tam pannę de la Mole.
Na jego widok, przybrała wyraz niechęci, co do którego nie podobna było się mylić.
Zmożony cierpieniem, oszołomiony niespodzianką, Juljan miał tę słabość, że przemówił do niej najtkliwszym, z duszy płynącym tonem:
— Więc nie kocha mnie już pani?
— Brzydzi mnie, że oddałam się pierwszemu lepszemu, rzekła płacząc z wściekłości.
Pierwszemu lepszemu! wykrzyknął Juljan, i porwał stary średniowieczny miecz, przechowywany w bibljotece jako osobliwość.
Ból jego, już tak dotkliwy w chwili gdy odezwał się do panny de la Mole, pomnożyły stokrotnie łzy wstydu, które wylewała w jego oczach. Byłby najszczęśliwszy, gdyby ją mógł zabić.
W chwili gdy z trudem wyciągał miecz z zardzewiałej pochwy, Matylda, szczęśliwa z nowego wrażenia, podeszła dumnie; przestała płakać.
Myśl o margrabi de la Mole, swoim dobroczyńcy, stanęła Juljanowi żywo przed oczami. — Zabić jego córkę! rzekł sobie, cóż za ohyda! Już miał odrzucić szpadę. — Ani chybi, pomyślał, ona parsknie śmiechem na widok tego melodramatycznego gestu! Ta myśl sprawiła, że odzyskał zimną krew. Obejrzał ciekawie brzeszczot, jakgdyby szukał na nim rdzawej plamy; następnie schował go do pochwy i spokojnie powiesił na złoconym gwoździu.
Czynność ta, dokończona bardzo wolno, trwała z minutę; panna patrzyła nań zdziwiona. Omal tedy nie zginęłam z ręki kochanka! powtarzała sobie.
Myśl ta przenosiła ją w najpiękniejsze czasy Karola IX i Henryka III.
Stała nieruchomo przed Juljanem, który właśnie powiesił broń, patrzała nań już bez nienawiści. Trzeba przyznać, że była urocza w tej chwili, nie było w niej śladu lalki paryskiej (główny zarzut Juljana wobec Paryżanek).
— Znowu gotowabym ulec, myślała Matylda; dopierożby się uważał za mego pana i władcę i to właśnie w chwili gdym doń mówiła tak ostro. Uciekła.
— Boże! jaka ona piękna! rzekł Juljan patrząc za odchodzącą: pomyśleć, że niespełna przed tygodniem ta istota rzucała mi się w ramiona z taką furją... I te chwile nie wrócą nigdy! i to z mojej winy! i, w chwili tak niezwykłego, tak chlubnego dla mnie zdarzenia byłem na nie nieczuły!... Trzeba przyznać, że natura dała mi płaski i nieszczęśliwy charakter!
Wszedł margrabia; Juljan czemprędzej oznajmił wyjazd.
— Dokąd? spytał pan de la Mole.
— Do Languedoc.
— O nie, za pozwoleniem, mam dla ciebie ważniejsze przeznaczenia; jeśli pojedziesz, to na północ... a nawet, mówiąc po wojskowemu, internuję cię w pałacu. Bądź łaskaw nie oddalać się na dłużej, mogę cię potrzebować w każdej chwili.
Juljan skłonił się i wyszedł bez słowa, ku zdumieniu margrabiego. Nie był w stanie mówić, zamknął się w pokoju. Tam, mógł swobodnie rozpamiętywać całą okropność swego położenia.
— Tak więc, myślał, nie mogę nawet się oddalić! Bóg wie, jak długo margrabia zatrzyma mnie w Paryżu; Boże! cóż się ze mną stanie? i nie mam przyjaciela któregobym się mógł poradzie: ksiądz Pirard nie pozwoliłby mi dokończyć pierwszego zdania, hrabia Altamira zaproponowałby mi udział w jakim spisku.
A tymczasem ja oszaleję, czuję to, oszaleję!
Któż mną pokieruje, co się stanie ze mną?


XLVIII. OKRUTNE CHWILE.

I ona mi to wyznaje! Rozwodzi się nad najdrobniejszemi szczegółami. Piękne jej oczy, utkwione w moich, malują jej miłość dla innego!
Schiller.

Panna de la Mole, zachwycona, myślała jedynie o tem szczęściu, że jej omal nie zabito. Chwilami mówiła sobie: Wart jest być moim panem, skoro już gotów był mnie zabić. Iluż salonowych lalusiów trzebaby stopić w jedno, aby uzyskać taki odruch?
Trzeba przyznać, że był bardzo piękny w chwili gdy wszedł na krzesło aby powiesić szpadę, ściśle w tej samej malowniczej pozycji, jaką jej nadał tapicer! Ostatecznie, to nie było takie szaleństwo żem go pokochała.
W tej chwili, gdyby się nastręczył jaki sposób nawiązania z Juljanem, chwyciłaby się go z przyjemnością. Juljan, zamknąwszy się na dwa spusty, oddał się rozpaczy. W przystępie szaleństwa, myślał już iść się jej rzucić do nóg. Gdyby, miast tkwić w pokoju, puścił się na wędrówkę po ogrodzie i pałacu, tak aby otworzyć furtkę sposobności, męczarnia jego zmieniłaby się może w jednej chwili w szczęście.
Ale ten spryt, którego brak mu zarzucamy, wykluczyłby ów wzniosły gest, jakim pochwycił miecz, który to gest nadał mu tyle powabu w oczach panny. Zwrot ten na korzyść Juljana trwał cały dzień; Matylda przedstawiała sobie w uroczych barwach krótkie chwile miłości, żałowała tych chwil.
W istocie, mówiła sobie, miłość moja do tego biednego chłopca, trwała, w jego pojęciu, od pierwszej po północy, kiedy go ujrzałam jak wchodzi po drabinie z pistoletem w kieszeni, aż do ósmej rano. W kwadrans potem, kiedym słuchała mszy, przyszło mi na myśl, że on może mnie niewolić postrachem.
Po obiedzie, panna de la Mole nietylko nie unikała Juljana, ale zagadnęła go i zachęciła poniekąd aby się udał za nią do ogrodu; usłuchał. Brakło mu jeszcze tej próby. Matylda ulegała bezwiednie odradzającej się miłości. Znajdowała przyjemność w tem aby się z nim przechadzać, patrzała z ciekawością na ręce, które chwyciły miecz aby ją zabić.
Po takim postępku, po wszystkiem co się stało, nie mogło być już mowy o zwadzie.
Stopniowo, Matylda zaczęła mu się zwierzać ze stanu swego serca. Znajdowała rozkosz w takiej rozmowie; opowiadała mu o swych przelotnych sympatjach dla pana de Croisenois, dla pana de Caylus...
— Jakto! Caylus także! wykrzyknął Juljan; gorycz i zazdrość opuszczonego kochanka buchnęły w tem słowie. Matylda odczuła to; nie było jej to niemiłe.
Dręczyła dalej Juljana, kreśląc mu swoje dawniejsze uczucia obrazowo, z akcentem prawdy. Wiedział, że mówi szczerze. Z bólem widział, że, w miarę opowiadania, Matylda czyni odkrycia we własnem sercu.
Męka zazdrości nie może iść dalej!
Podejrzewać, że rywal cieszy się względami kochanki, to już dość okrutne, ale słuchać opisu uczuć kobiety, którą się samemu ubóstwia, to chyba szczyt męczarni.
Och! jakże się czuł ukarany za pychę, w której wynosił się nad Caylusów i Croisenois! Z jakąż męką przeceniał w duchu ich najlżejsze przewagi! Z jak żarliwą szczerością pogardzał sam sobą!
Matylda wydawała mu się urocza, wszelkie słowo jest za słabe aby wyrazić bezmiar jego podziwu. Idąc obok niej, spoglądał ukradkiem na jej ramiona, ręce, na jej królewskie ruchy. Gotów był paść do jej stóp, zmiażdżony miłością i męką, krzycząc: Litości!
I ta osoba tak piękna, tak niepospolita, która raz jeden darzyła mnie swą łaską, teraz pokocha zapewne pana de Caylus.
Juljan nie mógł wątpić o szczerości panny de la Mole; we wszystkiem co mówiła dźwięczał ton prawdy. Na domiar niedoli Juljana, bywały chwile, w których Matylda, zagłębiając się w swoje chwilowe uczucie dla pana de Caylus, zaczynała mówić o nich tak jakby one jeszcze trwały. W głosie jej przebija miłość, Juljan to czuł.
Cierpiał bardziej niż gdyby mu lano w piersi roztopiony ołów. W jaki sposób, doszedłszy do tego bezmiaru męki, biedny chłopiec mógłby zgadnąć, że, jeśli panna de la Mole znajduje tyle przyjemności w rozpamiętywaniu cienia sympatji dla pana de Caylus lub pana de Luz, to dlatego że rozmawia o tem z nim, z Juljanem?
Niepodobna opisać męczarni Juljana. Słuchał zwierzeń mitowi Matyldy do innych, w tej samej alei lipowej, gdzie, tak niedawno, czekał aż wybije godzina aby wejść do jej pokoju. Niepodobna udźwignąć więcej cierpienia.
Ta bolesna rola trwała długi tydzień. Panna zdawała się szukać Juljana, lub bodaj nie unikała rozmowy; tematem zaś, do którego wracali oboje z okrutną rozkoszą, były uczucia Matyldy do innych. Streszczała mu listy, które niegdyś pisywała, przytaczała słowa, zdania całe. Przyglądała się Juljanowi ze złośliwą radością. Cierpienia jego sprawiały jej rozkosz.
Widać z tego, że Juljan nie miał doświadczenia, że nie czytywał nawet romansów; gdyby był nieco sprytniejszy i gdyby z zimną krwią powiedział ubóstwianej dziewczynie, przerywając jej te zwierzenia: Przyznaj, że, choć nie mam tylu zalet co tamci, pomimo to kochasz mnie...
Może byłaby rada, że ją odgadł; a przynajmniej powodzenie zależałoby najzupełniej od chwili i od wdzięku, z jakim Juljan wyraziłby tę myśl. W każdym razie, położyłby — może z korzyścią dla siebie — koniec sytuacji, która zaczynała już być monotonna.
— Nie kochasz mnie już, a ja cię uwielbiam! wykrzyknął raz Juljan, oszalały z miłości i męki. Było to chyba największe niezgrabstwo, jakie mógł popełnić.
Odezwanie to stłumiło w mgnieniu oka przyjemność, którą panna de la Mole znajdowała w rozbieraniu przed nim stanów swego serca. Zaczynała się dziwić, że, po tem co zaszło między nimi, nie oburzają go jej zwierzenia; w chwili gdy Juljan zdradził się tak głupio, była już gotowa sobie wyobrazić, że on jej wcale nie kocha. — Widocznie duma zdławiła w nim miłość, myślała. To nie jest człowiek, któryby bezkarnie zniósł rywalizację takich panów de Caylus, de Luz, de Croisenois, mimo iż rzekomo uznaje ich wyższość. Nie, już go nie ujrzę u swych stóp!
W poprzednich dniach, w naiwności swego cierpienia, Juljan wysławiał przed nią przymioty tych panów: dochodził w tem do przesady. Odcień ten nie uszedł uwagi panny de la Mole, była zdziwiona, ale nie zgadywała przyczyny. Namiętna dusza Juljana, wychwalając szczęśliwego rzekomo rywala, współżyła z jego szczęściem.
Wykrzyknik ten, tak szczery, ale taki płaski, zmienił wszystko w jednej chwili. Upewniona o miłości Juljana, Matylda zlekceważyła go zupełnie.
Przechadzała się z nim w chwili gdy padły te niezręczne słowa: odeszła; ostatnie jej spojrzenie wyrażało wzgardę. W salonie, wieczór, nie spojrzała nań. Nazajutrz, wzgarda ta wypełniła całe jej serce; uczucie, które przez tydzień kazało jej znajdować tyle przyjemności w przestawaniu z Juljanem na serdecznej stopie, pierzchło; widok jego sprawiał jej przykrość. Wyrażenie to dochodziło do wstrętu: nic nie zdołałoby wyrazić bezmiaru wzgardy, ilekroć oczy jej napotykały Juljana.
Juljan nie rozumiał tego, co od tygodnia działo się w sercu Matyldy, ale odczuł jej wzgardę. Miał ten rozsądek, aby się jej pokazywać jak najrzadziej, i nie patrzył na nią nigdy.
Ale to wyrzeczenie nie obeszło się bez okrutnej męki. Czuł się jeszcze nieszczęśliwszy. — Więcej serce ludzkie nie może znieść, myślał. Pędził dni przy okienku na poddaszu, za szczelnie zamkniętą żaluzją: stamtąd mógł bodaj przyglądać się pannie de la Mole, kiedy się zjawiła w ogrodzie.
Cóż się z nim działo, kiedy ją widział przechadzającą się z panem de Caylus, de Luz, lub innym jakimś figurantem z jej zwierzeń?
Juljan nie miał pojęcia o takiej męce; musiał się powściągać aby nie krzyczeć; tę niezłomną duszę przeorało w końcu cierpienie nawskroś.
Wszelka myśl nie tycząca panny de la Mole stała mu się wstrętna; niezdolny był napisać najmniejszego listu.
— Ty masz jakiegoś bzika, mówił margrabia.
Juljan, drżąc aby go nie odgadnięto, zaczął bąkać o chorobie; w końcu uwierzono mu. Szczęściem dlań, margrabia zrobił przy obiedzie żartobliwą aluzję do przyszłej podróży: Matylda zrozumiała, że ta podróż może być długa. Już od wielu dni Juljan unikał jej, świetni zaś młodzieńcy posiadający wszystko czego brakło temu blademu, posępnemu człowiekowi, niegdyś tak jej drogiemu, nie umieli rozprószyć jej zadumy.
— Zwykła panna, myślała Matylda, poszukałaby sobie wybrańca wśród tej młodzieży ściągającej w salonie wszystkie spojrzenia; ale, cechą duszy wyższej jest to, że nie zdoła się wlec myślą po kolejach wyjeżdżonych przez pospólstwo.
Stawszy się towarzyszką człowieka takiego jak Juljan (brak mu jedynie majątku, a ten ja mam!), będę budziła nieustanną uwagę, nie przejdę niepostrzeżona. Nietylko nie będę się wciąż obawiała rewolucji, jak moje kuzynki, które, ze strachu przed ludem, nie śmieją połajać opieszałego woźnicy, ale będę pewna że odegram rolę, i ważną rolę, gdyż człowiek, którego kocham, ma charakter i ambicję bez granic. Czego mu brak? przyjaciół, pieniędzy? ja mu to dam. Ale, myśląc o Juljanie, widziała w nim istotę niższą, której miłość ma się na skinienie.



XLIX. OPERA KOMICZNA.

O how this spring of love resembleth
The uncertain glory of an April day;
Which now shows all the beauty of the sun
And by and by a cloud takes all away!
Shakespeare.

Pochłonięta marzeniami o przyszłości i o ważnej roli którą miała odegrać, Matylda zaczęła niebawem żałować nawet suchych i filozoficznych dysput z Juljanem. Znużona górnemi myślami, niekiedy także żałowała szczęścia którego zaznała przy nim; wspomnienia te nie były wolne od wyrzutu i nękały ją chwilami.
— Ostatecznie, można mieć słabostkę, mówiła sobie; kobieta taka jak ja może się zapomnieć jedynie dla wyższego człowieka; nikt nie powie, że mnie uwiodły jego ładne wąsiki ani jazda konna, ale jego głębokie wywody o przyszłości Francji, jego poglądy w których rozwija analogję grożących nam wypadków z rewolucją z r. 1668 w Anglji. — Uległam, odpowiadała na swoje wyrzuty, jestem słabą kobietą; ale, przynajmniej, nie omamiły mnie jak lalkę zewnętrzne powaby.
Jeśli przyjdzie do rewolucji, czemu Juljan Sorel nie miałby być Rolandem, a ja panią Roland? wolę to, niż rolę pani de Staël: nasza epoka nie ścierpiałaby niemoralności, obyczajów. To pewna, że nie dopuszczę się w życiu powtórnej słabości; umarłabym ze wstydu.
Rojenia Matyldy nie zawsze, trzeba przyznać, były tak surowe. Przyglądała się Juljanowi, znajdowała uroczy wdzięk w całem jego zachowaniu się.
— Niema wątpienia, mówiła sobie, zdołałam w nim zniweczyć najlżejszy cień myśli o jakichś prawach nademną. Nieszczęśliwy i namiętny wyraz, z jakim ten biedny chłopiec oświadczył mi się przed tygodniem, dowodzi tego wyraźnie; trzeba przyznać, że to było dzikie z mej strony pogniewać się o słowa, w których błyszczało tyle szacunku, tyle miłości. Czyż nie jestem jego żoną? Ten wykrzyknik był bardzo naturalny i, trzeba przyznać, bardzo ujmujący. Juljan kochał mnie jeszcze po tych nielitościwych rozmowach, w których drażniłam go okrutnie memi kaprysami dla tych paniczów, o których tak jest zazdrosny. Och! gdyby wiedział, jak mało są groźni! jak bardzo, w porównaniu z nim, wydają mi się mizerni i szablonowi.
Podczas tych rozmyślań, Matylda wodziła ołówkiem po kartce albumu. Naszkicowany profil zdumiał ją i zachwycił: był uderzająco podobny do Juljana. — To głos nieba! to istny cud miłości, wykrzyknęła z uniesieniem: bezwiednie narysowałam jego portret.
Uciekła do swego pokoju, zamknęła się wzięła się do pracy, próbowała serjo zrobić portret Juljana, ale nie mogła; profil skreślony przypadkiem okazał się najpodobniejszy. Matylda była uszczęśliwiona, widziała w tem oczywisty dowód wielkiego uczucia.
Rozstała się z albumem bardzo późno, dopiero kiedy trzeba było jechać z matką na operę. Miała tylko jedną myśl: szukała Juljana wzrokiem, aby matka zaprosiła go do teatru.
Nie zjawił się; jedynie zwykli znajomi odwiedzili panie w loży. Przez pierwszy akt, Matylda marzyła o ukochanym z najżywszą namiętnością; w drugim, fraza, której towarzyszyła melodja godna Cimarozy, przeniknęła jej serce. Bohaterka mówiła: „Muszę się skarać za nadmiar mego uwielbienia, nadto go kocham!“
Świat cały znikł dla Matyldy, gdy usłyszała tę boską kantylenę. Mówiono do niej, nie odpowiadała; matka łajała ją, ale panna ledwie mogła się przemóc aby na nią spojrzeć. Egzaltacja jej dorównywała najżywszym wzruszeniom. Pełna boskiego uroku kantylena, której słowa zadziwiająco odpowiadały jej położeniu, zaprzątała wszystkie chwile nie wypełnione wprost myślą o Juljanie. Miłość z głowy jest, zapewne, inteligentniejsza niż prawdziwa miłość, ale miewa jedynie rzadkie chwile upojenia; zbyt jest świadoma, bezustanku sądzi siebie samą, nietylko nie przesłania myśli, ale istnieje wyłącznie siłą myśli.
Za powrotem, nie zważając na matkę, Matylda oświadczyła że ma gorączkę, i przesiedziała do późna, powtarzając przy fortepianie kantylenę, którą ją oczarowała:

Devo punirmi, devo punirmi,
Se troppo amai, etc.

Rezultatem tej szalonej nocy było przeświadczenie, że zdołała zapanować nad swą miłością. (Ta stronica wielce zaszkodzi nieszczęsnemu autorowi. Dusze z lodu oskarżą go o nieprzystojność. Otóż, autor nie wyrządza zgoła tej zniewagi młodym gwiazdom paryskich salonów, aby przypuszczać że bodaj jedna z nich zdolna jest do szaleństw obniżających charakter Matyldy. Jestto postać zupełnie wymyślona, poza sferą obyczajów, które zapewnią tak szacowne miejsce wiekowi XIX-mu. Jeżeli czego, to nie rozwagi brakuje młodym pannom, stanowiącym ozdobę balów ostatniej zimy. Nie sądzę również, aby je można było oskarżać że zanadto lekceważą świetny los, konie, majątki i wszystko co zapewnia pozycję w świecie. Nietylko nie żywią wstrętu do tych rzeczy, ale marzą o nich wytrwale; jeżeli co, to właśnie to pobudza bicie ich serca. Nie miłość też zapewnia los ludziom posiadającym pewne zdolności, jak Juljan; czepiają się oni kurczowo jakiejś koterji i, kiedy ta koterja zwycięży, wszystkie pomyślności spływają na nich. Biada człowiekowi głębszemu, nie należącemu do żadnej koterji: wezmą mu za złe jego błahe i wątpliwe powodzenia, a nieskazitelna cnota będzie tryumfować okradając go. Ba, drogi panie, powieść to jest zwierciadło przechadzające się po gościńcu. To odbija lazur nieba, to błoto przydrożnej kałuży. Człowieka tedy, który nosi zwierciadło w swoim plecaku, będziecie obwiniali o niemoralność! Jego zwierciadło odbija kał, a wy oskarżacie zwierciadło! Oskarżajcie raczej gościniec gdzie jest bagno, a bardziej jeszcze dróżnika, który pozwala aby woda gniła i aby się tworzyły bajora. A teraz, kiedyśmy się już zgodzili, że taki charakter jak Matyldy niemożliwy jest w naszej roztropnej i cnotliwej epoce, mogę, z mniejszą obawą obrażenia uszu, opowiadać dalej szaleństwa tej sympatycznej dziewczyny).
Cały dzień szukała sposobności, któraby potwierdziła jej tryumf nad szaloną miłością do Juljana. Głównym jej celem było dokuczać mu na każdym kroku; ale żaden jego ruch nie uszedł jej uwagi.
Juljan zbyt był nieszczęśliwy, a zwłaszcza zbyt wzruszony aby odgadnąć tak skomplikowany manewr; tem mniej nie umiał dostrzec zwrotu w sercu Matyldy: przypłacił to ciężko, nigdy może tyle nie cierpiał. Tak dalece nie panował nad swemi czynnościami, że, gdyby jakiś zgryźliwy filozof powiedział mu: „Staraj się szybko skorzystać z pomyślnego nastroju; w tego rodzaju miłości mózgowej, jaką widuje się w Paryżu, kaprys nie może trwać dłużej niż parę dni“, Juljan zrozumiałby go. Ale, mimo swego szaleństwa, był człowiekiem honoru. Pierwszym jego obowiązkiem była dyskrecja; czuł to. Spytać kogokolwiek o radę, opowiedzieć swą mękę, byłoby dlań szczęściem człowieka, któremu, w skwarze pustyni, spadnie z nieba kropla chłodnej rosy. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, lękał się aby nie odpowiedział wybuchem płaczu na jakie pytanie; zamknął się u siebie.
Matylda przechadzała się długo; kiedy wreszcie wróciła do pałacu, on zeszedł do ogrodu; zbliżył się do krzaka róży i uszczknął zeń kwiat.
Noc była ciemna, mógł się oddać cierpieniu bez obawy świadków. Jasne było, że panna de la Mole kocha jednego z młodych wojskowych, z którymi dopiero co rozmawiała tak wesoło. Kochała wprzód jego, ale rychło poznała jego nicość!
W istocie, czemże ja jestem! powiadał sobie Juljan z przeświadczeniem; istotą bardzo płaską, pospolitą, nudną dla drugich, nieznośną dla siebie. Uczuł wstręt do wszystkich swych zalet, do rzeczy które wprzód kochał z zapałem; i, w tym zupełnym rozstroju wyobraźni chciał sądzić życie zapomocą wyobraźni! Częsta omyłka niepospolitych ludzi.
Niejednokrotnie nastręczała nm się myśl o samobójstwie; był to obraz pełen uroku, rozkoszny odpoczynek; szklanka wody ofiarowana nieszczęśnikowi, który kona w pustyni ze skwaru i pragnienia.
— Śmierć moja pomnoży jeszcze jej wzgardę! wykrzyknął. Jakież wspomnienie zostawię!
Skoro istota ludzka osunie się w tę otchłań, pozostaje jej jedynie determinacja. Juljan nie był dość jasnowidzący, aby sobie powiedzieć: „Trzeba się odważyć“; ale, patrząc w okno Matyldy, ujrzał przez żaluzję że gasi światło; wyobraził sobie ten uroczy pokoik, który widział, niestety, jeden raz w życiu. Wyobraźnia jego nie sięgała dalej.
Wybiła pierwsza: usłyszeć dźwięk zegara i powiedzieć sobie „Wejdę tam“, było sprawą jednej chwili.
Był to błysk jasnowidzenia; argumenty cisnęły się tłumnie. — Mogęż być nieszczęśliwszy? powiadał sobie. Pobiegł do drabiny; ogrodnik przywiązał ją łańcuchem. Kurkiem z pistoletu, który połamał, Juljan, ożywiony w tej chwilą nadludzką siłą, skruszył ogniwo łańcucha, uwolnił w parę sekund drabinę i przystawił ją do okna.
— Pogniewa się, zmiażdży mnie wzgardą, więc cóż? Pocałuję ją, pocałuję po raz ostatni, pójdę do siebie i palnę sobie w łeb... wargi moje dotkną jej policzków, zanim umrę!
Pędem wbiega po drabinie, puka do żaluzji; po chwili Matylda słyszy go, chce otworzyć okno, drabina nie puszcza: Juljan czepia się żelaznego prętu służącego do przytrzymywania żaluzji i, narażając się na spadnięcie, popycha gwałtownie drabinę i usuwa ją nieco. Matylda może otworzyć.
Wpada do pokoju ledwie żywy.
— Więc to ty! mówi Matylda rzucając mu się w ramiona.

· · · · · · · · · · · ·
Któż zdoła opisać bezmiar szczęścia Juljana? szczęście Matyldy było niemal równie wielkie. Obsypywała się wyrzutami, oskarżała się przed nim.

— Ukarz mnie za mą piekielną dumę, mówiła dławiąc go w ramionach; jesteś mój pan, ja twoja niewolnica, powinnam cię na kolanach błagać o przebaczenie za to że chciałam się buntować. Wysuwała mu się z ramion aby mu paść do nóg. Tak, ty jesteś moim panem, mówiła pijana jeszcze szczęściem i miłością; panuj zawsze nademną, karz swą niewolnicę, kiedy się zechce buntować.
To znów, za chwilę, wydziera się z jego objęć, zapala świecę, i Juljan musi używać wszystkich sił, aby ją wstrzymać w chwili gdy chce sobie uciąć całą połać włosów.
— Niech mi to przypomina, mówiła, że jestem twą niewolnicą; jeżeli kiedy ta ohydna duma mnie opęta, pokaż mi te włosy i powiedz: Nie chodzi już o miłość, nie chodzi o wzruszenia jakich możesz doznawać w tej chwili; przysięgałaś słuchać, honor nakazuje ci słuchać.
Ale roztropniej jest poniechać opisu tych szaleństw i upojeń.
Charakter Juljana okazał się na wyżynie jego szczęścia. Muszę zejść po drabinie, rzekł do Matyldy, skoro ujrzał że świt jawi się na widnokręgu, hen poza ogrodem. Ofiara, którą sobie nakładam, jest godną ciebie; pozbawiam się kilku chwil najwyższego szczęścia jakiego dusza ludzka może kosztować. Czynię to poświęcenie dla twej dobrej sławy; jeśli znasz moje serce, ocenisz gwałt jaki sobie zadaję. Czy zawsze będziesz dla mnie tem, czem jesteś w tej chwili?... Ale honor przemawia, to dosyć. Wiedz, że, po naszej pierwszej schadzce, nie wszystkie podejrzenia zwróciły się na złodziei. Pan de la Mole kazał ustawić straż w ogrodzie. Croisenois otoczony jest szpiegami, wiadomo co porabia każdej nocy.
Na myśl o tem, Matylda parsknęła głośnym śmiechem. Matka i panna służąca zbudziła się i zaczęła coś do niej mówić przez drzwi. Juljan spojrzał na nią; zbladła, połajała służącą, matce nie raczyła nawet odpowiedzieć.
— Jeśli im przyjdzie na myśl otworzyć okno, zobaczą drabinę! rzekł Juljan.
Uścisnął jeszcze raz Matyldę, skoczył na drabinę i zsunął się raczej niż zszedł; w jednej chwili był na ziemi.
W trzy sekundy później, drabina znalazła się pod lipami, honor Matyldy był ocalony. Juljan, oprzytomniawszy, spostrzegł że jest cały we krwi i prawie nagi: skaleczył się zsuwając się nieostrożnie.
Nadmiar szczęścia wrócił mu całą energję: gdyby się znalazł w obliczu dwudziestu ludzi, rzucić się na nich samemu, byłoby dlań w tej chwili jedną rozkoszą więcej. Szczęściem, waleczność jego nie spotkała się z żadną próbą; położył drabinę na zwykłem miejscu, owinął ją łańcuchem, zatarł ślady na grządkach pod oknem Matyldy.
Gdy wodził po ciemku ręką po miękkiej ziemi aby się upewnić że ślad jest zupełnie zatarty, uczuł że coś mu pada na rękę, był to warkocz Matyldy: obcięła połowę włosów i rzuciła mu je.
Stała w oknie.
— Posyła ci to twoja służebnica, rzekła dość głośno, na znak wiekuistej wdzięczności. Wyrzekam się własnej woli, rozumu, bądź moim panem.
Juljan, zwyciężony, omal nie pobiegł po drabinę aby wrócić do jej pokoju. Wreszcie, rozsądek zwyciężył.
Dostać się z ogrodu do pałacu nie było rzeczą łatwą. Udało mu się otworzyć siłą drzwi do piwnicy; znalazłszy się w domu, musiał wyważyć, możliwie najciszej, drzwi do swego pokoju. Opuszczając wpół przytomnie sypialnię Matyldy, zostawił nawet klucz, który miał w kieszeni ubrania. Byleby (myślał) ona pamiętała o tem, aby ukryć ten zewłok śmiertelny!
Wreszcie, znużenie wzięło górę nad szczęściem; kiedy słońce wstawało, Juljan zapadł w głęboki sen.
Dzwon na śniadanie ledwie go rozbudził; zeszedł do jadalni. Niebawem zjawiła się Matylda. Duma Juljana zaznała chwili upojenia, na widok miłości błyszczącej w oczach tej pięknej i otoczonej hołdami kobiety; ale niebawem przeląkł się.
Pod pozorem braku czasu na dokończenie fryzury, Matylda ułożyła włosy tak, iż Juljan mógł od pierwszego rzutu oka spostrzec rozmiary poświęcenia, jakie dlań uczyniła. Gdyby tak piękną twarz mogło cokolwiek oszpecić, Matylda byłaby to osiągnęła; połowa popielatych włosów była odcięta na pół cala przy głowie.
Przy śniadaniu, całe zachowanie Matyldy zgodne było z tą nierozwagą. Możnaby mniemać, że się sili okazać całemu światu swą szaloną miłość. Szczęściem, tego dnia, pan de la Mole i margrabina bardzo byli zajęci kwestją ostatniego rozdania orderów, przy którem pominięto księcia de Chaulnes. Pod koniec śniadania, zdarzyło się Matyldzie, mówiąc do Juljana, rzec: Panie mój. Zaczerwienił się po białka.
Przypadkiem czy też z umysłu, pani de la Mole nie zostawiła tego dnia córki ani na chwilę samej. Ale wieczorem, przechodząc do salonu, panna znalazła sposobność, aby rzec Juljanowi:
— Czy będziesz myślał, że to mój wybieg? Mama zarządziła, że garderobiana ma sypiać w moim pokoju.
Ten dzień przemknął jak błyskawica. Juljan był u szczytu szczęścia. Nazajutrz, od siódmej rano, siedział już w bibljotece; miał nadzieję, że panna de la Mole raczy się zjawić: napisał do niej długi list.
Ujrzał ją znacznie później, przy śniadaniu. Była starannie uczesana; sztuką zdołała zasłonić ubytek włosów. Spojrzała parę razy na Juljana, ale spokojnie i uprzejmie; nie było już mowy o nazywaniu go swoim panem.
Zdumienie Juljana tamowało mu oddech... Matylda wyrzucała sobie niemal wszystko co dlań uczyniła.
Po dojrzałej rozwadze, doszła do przekonania, że to jest osobnik, jeśli nie zupełnie pospolity, to w każdym razie nie wyrastający natyle ponad średnią miarę, aby zasługiwał na szaleństwa na które się dlań odważyła. Razem wziąwszy, nie w głowie jej była miłość; tego dnia, miała dość kochania.
Juljan przechodził wzruszenia godne siedemnastoletniego chłopca. Wątpliwości, zdumienie, rozpacz, nawiedzały go kolejno podczas tego śniadania, które wlekło się jak wieczność.
Skoro tylko mógł bez nieprzyzwoitości wstać od stołu, popędził raczej niż pobiegł do stajni, osiodłał konia i puścił się galopem; lękał się shańbić jaką słabością. — Trzeba mi zabić w sobie serce fizycznem zmęczeniem, powiadał sobie galopując po Meudon. Com ja uczynił, com rzekł, aby zasłużyć na takie obejście?
Nie trzeba nic robić, nic mówić dzisiaj, myślał wracając do pałacu, trzeba być martwym fizycznie, jak jestem moralnie. Juljan nie żyje już, to jego trup miota się jeszcze.


L. JAPOŃSKI WAZON.

Serce jego nie obejmuje zrazu bezmiaru nieszczęścia: jest bardziej zmięszany niż wzruszony. Ale, w miarę powrotu przytomności, czuje głębię swej niedoli. Radość życia przestała dlań istnieć; zdolny jest czuć jedynie ukłucia rozpaczy. Ale co mówić o bólu fizycznym? Jakiż ból jedynie cielesny można porównać z tym bólem?
Jean Paul.

Zadzwoniono na obiad, Juljan ledwie zdążył się ubrać; zastał w salonie Matyldę, która nalegała na brata i na pana de Croisenois, aby nie jechali na wieczór do Suresnes, do marszałkowej de Fervaques. Starała się być miła i czarująca. Po obiedzie, zjawili się panowie de Luz, de Caylus, z kilkoma przyjaciółmi. Możnaby rzec, iż panna de la Mole, wraz z czułością siostrzaną, odzyskała skrupuły konwenansu. Mimo że wieczór był prześliczny, nie chciała iść do ogrodu, ani też oddalić się od berżerki pani de la Mole. Całe grono skupiło się koło błękitnej kanapy, jak w zimie.
Matylda miała wstręt do ogrodu, lub przynajmniej wydał się jej bardzo nudny: związany był ze wspomnieniem Juljana.
Nieszczęście paraliżuje inteligencję. Nasz bohater popełnił tę niezręczność, że zbliżył się do krzesełka, które niegdyś było świadkiem jego tryumfów. Dziś, nikt nie odezwał się doń, nikt go nie zauważył, lub gorzej jeszcze. Przyjaciele panny de la Mole, którzy siedzieli na kanapce najbliżej Juljana, odwracali się plecami, lub przynajmniej jemu się tak zdawało.
— Jestem w niełasce u dworu, pomyślał. Przyjrzał się bacznie ludziom, którzy chcieli go przytłoczyć wzgardą.
Wuj pana de Luz piastował wysokie stanowisko przy osobie króla; stąd, piękny oficerek zaczynał rozmowę z każdą zjawiającą się osobą od tego interesującego faktu: wuj pojechał o siódmej do Saint-Cloud i ma tam zostać na noc. Natrącał o tem niby mimochodem, ale stale.
Przyglądając się panu de Croisenois surowem okiem nieszczęścia, Juljan zauważył, że ten sympatyczny i poczciwy młodzian wierzy w ogromny wpływ spraw nadnaturalnych. Tak dalece, że go martwi i drażni, skoro widzi, że ktoś przypisuje jakiś ważniejszy wypadek prostej i zwyczajnej przyczynie. — Jest w tem coś z szaleństwa, myślał Juljan. To charakter zadziwiająco podobny do cesarza Aleksandra, jak mi go opisał książę Korazow. W pierwszym roku pobytu w Paryżu, biedny Juljan, świeżo wypuszczony z seminarjum, olśniony tak nowemi dlań urokami tych ujmujących młodych ludzi, zdolny był jedynie podziwiać. Prawdziwy ich charakter zaczynał się dopiero rysować jego oczom.
— Odgrywam tu niegodną rolę, pomyślał nagle. Chodziło o to, aby opuścić krzesełko w sposób nie zanadto niezręczny. Chciał coś wymyślić, silił się wycisnąć coś nowego z wyobraźni pochłoniętej innemi myślami. Próbował znaleźć coś w pamięci; ale, musimy przyznać, pamięć Juljana była niezbyt bogata w tego rodzaju sztuczki; biedny chłopiec był jeszcze bardzo nieobyty; toteż, kiedy wstał aby opuścić salon, uczynił to niezręcznie i rażąco. Przygnębienie malowało się zbyt wyraźnie w całej jego postawie. Odgrywał od trzech kwadransów rolę natrętnego famulusa, przed którym nikt się nie krępuje z okazaniem co o nim myśli.
Krytyczne obserwacje, jakim dopiero co poddał swoich rywali, nie pozwoliły mu wziąć swego nieszczęścia zbyt tragicznie: przedwczorajsze wspomnienie działało nań krzepiąco. — Mimo wszystkich ich przewag, myślał zapuszczając się w ogród, Matylda nie była dla żadnego z nich tem, czem dwa razy w życiu raczyła być dla mnie.
Myśl jego nie sięgała dalej. Nie pojął zgoła charakteru osoby, która, zrządzeniem losu, stała się bezwzględną panią jego szczęścia.
Cały następny dzień zamordowywał siebie i swego wierzchowca. Nie próbował wieczór zbliżyć się do niebieskiej kanapy, której Matylda pozostała wierna. Zauważył, że hrabia Norbert nie raczy nań spojrzeć, kiedy go spotka w domu. — Musi sobie zadawać osobliwy gwałt, myślał Juljan: on, z natury tak grzeczny!
Sen byłby dla Juljana szczęściem. Naprzekór fizycznemu utrudzeniu, zbyt urocze wspomnienia jęły owładać całą jego wyobraźnią. Nie umiał sobie zdać sprawy, że forsowne wycieczki konne oddziałują jedynie na niego samego, w żadnej zaś mierze na serce lub umysł Matyldy; że więc, tem samem, zostawia trafowi decyzję swego losu.
Miał uczucie, że jedna rzecz przyniosłaby mu ulgę w tej męce: rozmowa z Matyldą. Ale coby jej powiedział?
Pewnego dnia, o siódmej rano, dumał głęboko na ten temat, kiedy nagle ona sama zjawiła się w bibljotece.
— Wiem, że pan pragnie ze mną mówić.
— Wielki Boże! kto to pani powiedział?
— Cóż panu na tem zależy? dość że wiem. Jeśli pan jesteś człowiekiem bez honoru, możesz mnie zgubić lub bodaj próbować tego; ale to niebezpieczeństwo, którego zresztą nie przypuszczam, nie przeszkodzi mi być szczerą. Nie kocham już pana, moja szalona wyobraźnia oszukała mnie...
Rażony tym ciosem, Juljan, oszołomiony miłością i bólem, próbował się usprawiedliwiać. Nic głupszego. Czy może się ktoś usprawiedliwić z tego że się nie podoba? Ale rozsądek nie miał już władzy nad jego postępkami. Ślepy instynkt parł go ku temu aby opóźnić rozstrzygnięcie jego losu. Zdawało mu się, że póki mówi, jeszcze nie wszystko skończone. Matylda nie słuchała tego co mówi, drażnił ją sam dźwięk jego głosu, nie mogła zrozumieć jak on się ośmiela jej przerywać.
Wyrzuty i duma nękały ją porówni tego ranka. Uginała się pod tą okropną myślą, że dała nad sobą prawa mizernemu klerykowi, synowi chłopa. — To prawie to samo, powtarzała przesadzając swe nieszczęście, co gdybym się zapomniała z lokajem.
W dumnych i śmiałych charakterach, jest tylko jeden krok od gniewu na siebie do oburzenia na innych; w takim razie wybuch wściekłości sprawia wielką przyjemność.
W jednej chwili, panna de la Mole obsypała Juljana wyrazami wzgardy. Była to dziewczyna bardzo inteligentna, a inteligencja ta błyszczała zwłaszcza w sztuce dręczenia i zadawania okrutnych ran.
Pierwszy raz w życiu, Juljan znalazł się pod uciskiem wyższego umysłu, ziejącego nienawiścią. Nie próbował się bronić, gardził w tej chwili sam sobą. Słysząc jak panna de la Mole obrzuca go słowami tak okrutnie wzgardliwemi, tak dobrze obmyślonemi na to aby zniweczyć w nim wszelkie dobre mniemanie o sobie, miał uczucie, że ona ma słuszność i że to wszystko jeszcze nie dosyć.
Co do niej, doznawała rozkosznego zadowolenia, karząc w ten sposób jego i siebie za swoje urzeczenie.
Nie potrzebowała szukać i wymyślać bolesnych rzeczy, któremi bryzgała mu w twarz z taką przyjemnością. Powtarzała jedynie to, co od tygodnia powiadał jej głos serca wzdragający się przeciw tej miłości.
Każde słowo mnożyło mękę Juljana. Chciał uciec; ona zatrzymała go rozkazującym gestem.
— Raczy pani zauważyć, rzekł, że pani mówi bardzo głośno; może ktoś usłyszeć.
— Więc cóż! odparła dumnie panna, któż się ośmieli powiedzieć mi że słyszał! Chcę na zawsze uleczyć pańską mizerną ambicję z pewnych fałszywych pojęć.
Skoro Juljan zdołał wyjść z bibljoteki, był tak zdziwiony, że tem samem mniej odczuwał swoje nieszczęście. — Więc tak! nie kocha mnie już, powtarzał głośno, jakgdyby zdając przed sobą sprawę z położenia. Kochała mnie może jaki tydzień lub dwa, ja zaś będę ją kochał całe życie.
Czy to możliwe, nie była niczem! niczem dla mego serca tak niedawno temu!
Duma zalewała serce Matyldy. Zdołała tedy zerwać raz na zawsze! To, że mogła odnieść pełny tryumf nad skłonnością tak potężną, napełniało ją szczęściem. — Nareszcie ten chłopak zrozumie, i to raz na zawsze, że nie ma i nie będzie miał nigdy żadnej władzy nademną. Czuła się tak szczęśliwa, że istotnie w tej chwili nie było w niej ani śladu miłości.
Po tak okrutnej, upokarzającej scenie, u człowieka mniej namiętnego niż Juljan miłość byłaby niemożliwa. Nie uchybiając ani na chwilę temu co była winna samej sobie, panna de la Mole powiedziała mu mnóstwo rzeczy przykrych, a tak dobrze obliczonych, że mogły robić wrażenie prawdy, nawet rozważane z zimną krwią.
W pierwszej chwili, Juljan wyciągnął z tej zdumiewającej sceny wniosek, że Matylda jest bezgranicznie dumna. Wierzył, że wszystko między nimi skończone; mimo to, nazajutrz, okazał się w jej obecności zmieszany i wystraszony. Była to wada, której dotąd nie można mu było wyrzucać. Zarówno w małych jak wielkich rzeczach, wiedział jasno co powinien i co chce uczynić.
Po śniadaniu, kiedy pani de la Mole poprosiła go o rewolucyjną a mimo to dość rzadką broszurę, którą proboszcz przyniósł jej rano w sekrecie, Juljan, biorąc druk z konsoli, strącił niebieski porcelanowy wazon zresztą bardzo brzydki.
Pani de la Mole zerwała się wydając krzyk rozpaczy i podeszła aby obejrzeć szczątki ukochanego wazonu. — To stara japońszczyzna, rzekła; miałam go po ciotecznej babce, przeoryszy w Chelles; był to dar Holendrów dla księcia regenta, który go dał swojej córce...
Matylda podeszła wraz z matką, uszczęśliwiona z katastrofy niebieskiego wazonu, którego nie cierpiała. Juljan stał milczący i bynajmniej niezmieszany; znalazł się tuż obok panny.
— Wazon ten, rzekł, strzaskany jest na zawsze; tak i uczucie które władało mem sercem; proszę, byś pani raczyła mi darować wszystkie szaleństwa, do których mnie przywiodło. — To rzekłszy, wyszedł.
— Możnaby rzec w istocie, rzekła pani de la Mole, że ten Sorel jest dumny i szczęśliwy z tego co uczynił.
Słowa te ugodziły Matyldę wprost w serce. — To prawda, pomyślała, matka odgadła: to w istocie uczucie które go przenika.
Wówczas dopiero pierzchła radość ze sceny, którą mu zrobiła wczoraj. — A więc, wszystko skończone, rzekła sobie z pozornym spokojem; mam naukę na przyszłość; straszny, upokarzający błąd; nauczy mnie rozsądku na całe życie.
— Ach, czemuż to co rzekłem nie jest prawdą? pomyślał Juljan, czemu miłość do tej szalonej dziewczyny dręczy mnie jeszcze?
Miłość ta, miast wygasnąć, jak się spodziewał, czyniła szybkie postępy. — Szalona jest, powiadał sobie, ale czy nie jest urocza? czy może być coś wdzięczniejszego? Czyż wszystkie upojenia najwykwintniejszej kultury nie skupiają się w jej osobie? Wspomnienia minionego szczęścia oblegały Juljana i zniweczyły niebawem wpływ rozsądku. Rozum daremnie walczy przeciw takim wspomnieniom; jego surowe zakazy mnożą jedynie ich urok.
W dwadzieścia cztery godzin po stłuczeniu starego japońskiego wazonu, Juljan był stanowczo jednym z najnieszczęśliwszych ludzi.


LI. SEKRETNE ZLECENIE.

Wszystko co opowiadam widziałem; i jeśli mogłem się łudzić patrząc, z pewnością nie oszukuję was powiadając wam o tem.
List do autora.

Margrabia wezwał Juljana: pan de la Mole zdawał się odmłodzony, oczy mu błyszczały.
— Musimy trochę spróbować twej pamięci, rzekł do Juljana; powiadają o niej cuda. Czy mógłbyś się nauczyć na pamięć czterech stronic i wyrecytować je w Londynie? ale nie zmieniając ani słowa?
Margrabia miął gniewnie świeży numer Quotidienne; próżno silił się pokryć bardzo poważny wyraz twarzy, jakiego Juljan nie widział u niego nigdy, nawet kiedy była mowa o procesie z księdzem Frilair.
Juljan miał już natyle sprytu, aby zrozumieć, że powinien podjąć bez zdziwienia lekki ton margrabiego.
— Ten numer Quotidienne nie jest może zbyt zabawny, ale, jeśli pan margrabia pozwoli, jutro rano będę miał zaszczyt powtórzyć go w całości.
— Jakto! nawet ogłoszenia?
— Najdokładniej, nie braknie ani słówka.
— Dajesz słowo? rzekł margrabia poważniejąc nagle.
— Tak, panie margrabio; jedynie obawa chybienia słowu mogłaby zmącić mą pamięć.
— Zapomniałem spytać cię o to już wczoraj. Nie żądam przysięgi, że nigdy nie powtórzysz tego co usłyszysz: nadto cię dobrze znam, aby ci czynić tę zniewagę. Zaręczyłem za ciebie, wprowadzę cię do salonu gdzie będzie jakieś dwanaście osób, zapiszesz sobie wszystko co kto powie. Nie obawiaj się, mówcy będą się trzymali kolei, nie mówię porządku, dodał margrabia wracając do sceptycznego tonu, który mu był właściwy. Z tego co będziemy mówili, spiszesz jakie dwadzieścia stronic; wrócisz tu ze mną, ściągniemy je do czterech. Te cztery stronice wyrecytujesz mi jutro rano w miejsce numeru Quotidienne. Natychmiast potem, puścisz się w drogę, pocztą, jak młody furfant podróżujący dla rozrywki. Chodzi o to, aby cię nikt nie zauważył. Dotrzesz do wysokiej osobistości. Tam, trzeba będzie jeszcze więcej sprytu. Chodzi o to aby oszukać całe otoczenie: ile że między sekretarzami i służbą znajdują się ludzie zaprzedani wrogom i czyhający na naszych wysłanników aby ich przytrzymać.
Otrzymasz zdawkowy list polecający.
W chwili gdy Jego Ekscelencja spojrzy na ciebie, wyjmiesz ten zegarek, którego ci pożyczam na drogę. Weź go odrazu i daj mi wzamian swój.
Sam książę osobiście spisze pod twem dyktandem owe cztery stronice, których nauczysz się na pamięć.
Dokonawszy tego, ale nie wcześniej, zauważ to dobrze, będziesz mógł, o ile Jego Ekscelencja zapyta, opowiedzieć przebieg posiedzenia.
Aby się nie nudzić w podróży, pamiętaj wciąż, że, między Paryżem a rezydencją ministra, znajdują się ludzie, którzy chętnie wygarnęliby z fuzji do pana Sorel. Wówczas, koniec twojej misji, i — co za tem idzie — fatalne opóźnienie; jakże bowiem, mój drogi, zdołalibyśmy się dowiedzieć o twej śmierci? Gorliwość twoja nie sięga tak daleko, abyś nas o tem powiadomił.
Biegnij natychmiast sprawić sobie kostjum, ciągnął margrabia z niewzruszoną powagą. Ubierz się, ot, modą z zaprzeszłego roku. Dziś wieczór, trzeba abyś był nieco zaniedbany; na drogę, przeciwnie, ubierz się jak zwyczajnie. Dziwi cię to, zgadujesz już?... Tak, chłopcze, jedna z czcigodnych osobistości, które będą dziś głos zabierać, snadnie mogłaby przesłać wskazówki, przy pomocy których uraczonoby cię conajmniej porcyjką opjum, wieczorem, w jakiej zacnej gospodzie, gdziebyś się zatrzymał na kolację.
— Lepiej, rzekł Juljan, nadłożyć trzydzieści mil, a nie jechać prostą drogą. Chodzi tu, jak przypuszczam, o jazdę do Rzymu...
Margrabia przybrał wyniosły i niezadowolony wyraz, którego Juljan nie widział u niego od Bray-le-Haut.
— Dowiesz się wówczas, kiedy uznam za stosowne ci powiedzieć. Nie lubię pytań.
— To nie było pytanie, rzekł Juljan z zapałem, przysięgam, poprostu myślałem głośno, szukałem w głowie najpewniejszej drogi.
— Tak, ale na razie podrwiłeś tą głową. Nie zapominaj nigdy, że poseł, zwłaszcza w twoim wieku, nie powinien przemocą wdzierać się w zaufanie.
Juljan bardzo upokorzony, zamilkł. Jego miłość własna szukała wymówki i nie mogła znaleźć.
— Zrozum i to, dodał pan de la Mole, że, ile razy kto strzeli głupstwo, zawsze powołuje się na swoje serce.
W godzinę potem, Juljan zjawił się w gabinecie margrabiego w niepozornej postaci, w starem ubraniu, w krawacie wątpliwej białości; było coś arcy-mieszczańskiego w każdym jego rysie.
Widząc go, margrabia parsknął śmiechem: dopiero wówczas Juljan dostąpił zupełnego odpustu.
— Jeśli ten chłopak mnie zdradzi, myślał pan de la Mole, komu zaufać? a kiedy się działa, trzeba komuś ufać. Mój syn i jego przyjaciele, to ludzie dzielni, wierni bez granic; gdyby się trzeba było bić, zginęliby na stopniach tronu; umieją wszystko... z wyjątkiem tego czego trzeba. Niech mnie licho porwie, jeśli znam jednego z nich, który byłby zdolny nauczyć się na pamięć czterech wielkich stronic i zrobić sto mil nie dając się wytropić. Norbert umiałby zginąć jak jego przodkowie; przymiot dobry dla rekruta...
Margrabia zadumał się głęboko. — A nawet, gdyby chodziło o to aby zginąć, dodał z westchnieniem, może ten Sorel potrafiłby to równie dobrze jak on...
— Powóz czeka, siadajmy, rzekł margrabia, jakby chcąc odpędzić natrętną myśl.
— Panie margrabio, rzekł Juljan, gdy mi sporządzono to ubranie, nauczyłem się na pamięć pierwszej stronicy z dzisiejszego numeru Quotidienne.
Margrabia ujął dziennik, Juljan wyrecytował nie zmyliwszy ani słowa. — Dobrze, pomyślał margrabia osobliwie dyplomatyczny tego wieczora, przez ten czas chłopak nie zauważy którędy jedziemy.
Weszli do wielkiego dość ponurego salonu, obitego zielonym aksamitem. Na środku chmurny lokaj kończył ustawiać wielki stół jadalny, który zmienił później w stół do pracy zapomocą olbrzymiego zielonego sukna poplamionego atramentem; zapewne spuścizna po jakiemś ministerjum.
Gospodarz domu (nazwiska nie wymieniono), był to otyły mężczyzna, którego fizjognomja i wymowa wyrażały mozół trawienia.
Na znak margrabiego, Juljan usiadł na szarym końcu. Nie wiedząc co z sobą począć, jął zacinać pióra. Zerkając z pod oka, doliczył się siedmiu uczestników, ale widział tylko ich grzbiety. Dwaj rozmawiali z panem de la Mole dosyć poufale; reszta odnosiła się doń mniej lub więcej uniżenie.
Zjawiła się nowa osobistość, bez oznajmiania. — Dziwne, pomyślał Juljan, nie oznajmiają tutaj. Czyżby ta ostrożność była na moją cześć?
Wszyscy powstali na powitanie nowoprzybyłego. Miał ten sam wysoki order, co trzej obecni. Mówiono dość cicho; Juljan mógł tedy sądzić o nim jedynie z postawy i fizjognomji. Był niski, krępy i rumiany; w błyszczącem oku widniała wściekłość odyńca.
Prawie równocześnie, uwagę Juljana odciągnęła bardzo odmienna postać. Był to człowiek wysoki, chudy, mający na sobie kilka kamizelek. Oko miał łagodne, gesty uprzejme.
Kubek w kubek stary biskup z Besançon, pomyślał Juljan. Człowiek ten widocznie należał do Kościoła, miał lat pięćdziesiąt parę i minę nadzwyczaj ojcowską.
Przybył też młody biskup z Agde i wydał się bardzo zdumiony, skoro, czyniąc przegląd obecnych, spostrzegł Juljana. Nie odezwał się doń ani słowem od uroczystości w Bray-le-Haut. Zdziwione jego spojrzenie zakłopotało i podrażniło Juljana. — Cóż u licha! myślał, czy zawsze to że kogoś znam będzie mi się obracało na złe? Wszyscy ci wielcy panowie, których nigdy nie widziałem, nie onieśmielają mnie wcale, natomiast spojrzenie tego biskupiątka mrozi mnie. Trzeba przyznać, że ze mnie jest bardzo dziwaczna i nieszczęśliwa figura.
Niebawem, wszedł z hałasem mały, bardzo czarny człowiek i zaczął mówić od samych drzwi; miał żółtą cerę i minę narwańca. Z przybyciem tego niezmordowanego gaduły potworzyły się grupy, wyraźnie w tym celu aby uniknąć jego nudnych wywodów.
Oddalając się od kominka, rozmawiający zbliżyli się do szarego końca stołu, gdzie był Juljan. Pozycja jego stawała się coraz kłopotliwsza; ostatecznie, mimo wysiłków, nie mógł nie słyszeć. Minio swego niedoświadczenia, rozumiał całą wagę rzeczy o których mówiono bez osłonek; a jak bardzo musiało owym osobom zależeć na tem, aby te rzeczy zostały tajemnicą!
Już, czyniąc to jak mógł najwolniej, Juljan zaciął ze dwa tuziny piór; niebawem, ucieczka ta miała się wyczerpać. Próżno szukał jakiegoś rozkazu w oczach pana de la Mole; margrabia zapomniał o nim.
— To śmieszne co ja robię, myślał Juljan zacinając pióra, ale ci ludzie wyglądający na miernoty a dźwigający z własnej lub cudzej woli tak wielkie sprawy, muszą być bardzo podejrzliwi, Moje nieszczęśliwe spojrzenie ma w sobie coś pytającego, coś nie dość pełnego szacunku, coby ich niezawodnie dotknęło. Jeśli spuszczę oczy, będzie wyglądało jakbym nadsłuchiwał.
Był niezmiernie zakłopotany, słyszał osobliwe rzeczy.


LII. DYSKUSJA.

Republika! Na jednego, który poświęciłby wszystko dla sprawy, są dziś tysiące i miljony znające jedynie własne przyjemności, własną próżność. W Paryżu, o szacunku dla człowieka rozstrzyga jego powóz, nie jego cnota.
Napoleon, Pamiętnik.

Nagle wpadł lokaj, wołając: Książę de ***.
— Milcz, durniu, rzekł książę wchodząc. Powiedział to tak dobrze, z takim majestatem, że Juljan pomyślał, że umieć się zgniewać na lokaja stanowi całą umiejętność tej wielkiej figury. Juljan podniósł oczy i spuścił je natychmiast. Tak dobrze odgadł rolę nowoprzybyłego, że drżał aby spojrzenie nie było niedyskrecją.
Książę był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, wytwornie ubrany, poruszający się jak na sprężynach. Miał wąską głowę, duży nos, twarz martwą i wydatną; trudno o połączenie szlachetniejszej i bardziej nieznaczącej zarazem fizjognomji. Przybycie jego dało hasło do otwarcia posiedzenia.
Obserwacje Juljana przerwał nagłe głos pana de la Mole. — Przedstawiam panom księdza Sorel, rzekł margrabia; obdarzony jest zdumiewającą pamięcią; przed godziną wspomniałem mu o misji, którą może być zaszczycony i, aby dać dowód pamięci, nauczył się na pamięć pierwszej stronicy Quotidienne.
— Hehe! zagraniczne nowinki tego poczciwego N..., rzekł gospodarz domu. Wziął żywo dziennik, popatrzył na Juljana z miną tak ważną że przez to aż komiczną, i rzekł: Mów pan.
Zapanowało milczenie, wszystkie oczy zwróciły się na Juljana; recytował tak płynnie, że, po dwudziestu wierszach, książę rzekł: „Wystarczy“. Mały człowiek z wzrokiem odyńca usiadł. Był snadź przewodniczącym zebrania, zająwszy bowiem miejsce, dał znak Juljanowi, aby przysunął stolik karciany stojący opodal. Juljan usiadł, zaopatrzywszy się w przybór do pisania. Policzył osoby siedzące dokoła zielonego sukna; było ich dwanaście.
— Panie Sorel, rzekł książę, przejdź pan do sąsiedniego pokoju, zawołamy pana.
Pan domu przybrał niespokojną minę. — Okienice nie zamknięte, szepnął do sąsiada. — Niema potrzeby wyglądać oknem, krzyknął dość głupio za Juljanem. — Ot, wpakowałem się conajmniej w spisek, pomyślał Juljan. Szczęściem, nie jest on z tych, które prowadzą na rusztowanie. Gdyby zresztą i było niebezpieczeństwo, winien to jestem, i, więcej jeszcze, margrabiemu. Szczęśliwy byłbym, gdyby mi dane było okupić wszystkie strapienia, jakie mogą mu sprawić moje szaleństwa!
Wciąż myśląc o swoich szaleństwach i o swem nieszczęściu, rozglądał się tak aby nie zapomnieć żadnego szczegółu. Przypomniał sobie dopiero wówczas, że nie wołano, na wsiadanem, nazwy ulicy i że margrabia przybył tu dorożką, co mu się nigdy nie zdarzało.
Długo zostawiono Juljana jego dumaniom. Salon, w którym się znalazł, obity był czerwonym aksamitem z szeroką taśmą złotej lamy. Na konsoli stał duży krucyfiks z kości słoniowej, na kominku książka pana de Maistre O Papieżu, wspaniale oprawna, ze złoconemi brzegami. Juljan otworzył ją, aby się nie wydawało że podsłuchuje. Od czasu do czasu mówiono w sąsiednim pokoju bardzo głośno. Wreszcie, drzwi się otwarły; zawołano go.
— Pomnijcie, panowie, rzekł przewodniczący, że, od tej chwili, mówimy w obecności księcia ***. Ten pan, rzekł wskazując na Juljana, to młody lewita oddany świętej sprawie; dzięki swej zadziwiającej pamięci, potrafi oddać najdrobniejsze słowo dyskusji.
— Pan ma głos, rzekł wskazując jegomościa z ojcowską miną i w kilku kamizelkach. Juljan pomyślał, że właściwiej byłoby go nazywać panem w kamizelkach. Wziął papier i pilnie notował.
(Tutaj, autor chciał wykropkować całą stronicę. To będzie pretensjonalne, rzekł wydawca, dla utworu zaś tak błahego jak pański, pretensjonalność, to śmierć.
— Polityka, odpowiada autor, to kamień u szyi literackiego dzieła; musi je zatopić w pół roku. Polityka wśród gry wyobraźni, to niby wystrzał z pistoletu na koncercie: hałas brutalny a pozbawiony siły. Nie harmonizuje z żadnym instrumentem. Ta polityka urazi śmiertelnie połowę czytelników, a znudzi drugą połowę, która ma ją, w formie o wiele energiczniejszej, w porannym dzienniku...
— Jeśli pańscy bohaterowie nie będą mówili o polityce, przestaną być Francuzami z 1830, a pańska książka nie będzie zwierciadłem, jak masz do tego pretensje...)
Protokół, spisany przez Juljana, miał dwadzieścia sześć stronic; oto jego wyciąg bardzo blady, trzeba było bowiem, jak zawsze, opuścić rysy zbyt śmieszne, których nadmiar mógłby się wydać wstrętny lub nieprawdopodobny. (Patrz Gazetę sądową).
Człowiek w kamizelkach i z ojcowską miną (może jaki biskup?) uśmiechał się często; wówczas, oczy jego, przesłonięte mrugającemi powiekami, przybierały szczególny blask i wyraz mniej niepewny niż zazwyczaj. Jemu pierwszemu kazano przemówić wobec księcia (co to za książę? myślał Juljan), widocznie w tym celu, aby, niby generalny adwokat, wyłożył przekonania wszystkich. Juljan odniósł wrażenie, że mówca grzeszy mglistością, oraz brakiem stanowczych konkluzyj. W ciągu dyskusji, sam książę uczynił mu nawet ten zarzut.
Po kilku wielce moralnych i filozoficznych ogólnikach, człowiek w kamizelkach rzekł:
— Szlachetna Anglja, sterowana przez wielkiego człowieka, nieśmiertelnego Pitta, wydała czterdzieści miljardów franków na walkę z rewolucją. Jeśli szanowne zgromadzenie pozwoli mi poruszyć szczerze myśl dość smutną, powiem tak: Anglja nie zrozumiała, że z człowiekiem takim jak Bonaparte, zwłaszcza gdy, jako broń przeciw niemu, rozporządza się jedynie dobremi intencjami, jedyną wartość mają środki osobiste...
— Och! znowu apologja morderstwa! żachnął się pan domu.
— Niechże pan nam oszczędzi sentymentalnych kazań, wykrzyknął niechętnie przewodniczący, przyczem jego dzicze oko zalśniło okrutnym blaskiem. Mów pan dalej, rzekł do jegomości w kamizelkach. Czoło i policzki przewodniczącego oblały się purpurą.
— Szlachetna Anglja, ciągnął dalej mówca, jest dziś zmiażdżona, gdyż każdy Anglik, kupując bochenek chleba, musi płacić procent od czterdziestu miljardów franków użytych przeciw jakobinom. Niema już Pitta.
— Jest książę Wellington, rzekł jakiś wojskowy nadymając się powagą.
— Proszę o ciszę, panowie, wykrzyknął przewodniczący, jeśli mamy jeszcze dysputować, niepotrzebnie fatygowaliśmy pana Sorel.
— Wiadomo, że pan ma swoje sposoby, rzekł książę cierpko, spoglądając na jegomościa który przerwał, ex-generała napoleońskiego. Juljan domyślił się, że to słowo kryło jakąś osobistą i mocno obrażającą aluzję. Wszyscy uśmiechnęli się; generał-odstępca był wściekły.
— Niema już Pitta, panowie, podjął sprawozdawca z miną człowieka który stracił już nadzieję dogadania się. Gdyby nawet znalazł się w Anglji drugi Pitt, nie da się dwa razy zmistyfikować narodu temi samemi środkami.
— Dlatego też zwycięski generał, nowy Bonaparte, niemożliwy jest już we Francji, wykrzyknął znów wojskowy.
Tym razem, ani przewodniczący, ani książę nie śmieli okazać niezadowolenia, mimo że Juljan czytał w ich oczach że mają ochotę. Spuścili oczy; książę poprzestał na ostentacyjnem westchnieniu.
Ale referent nie krył swego podrażnienia.
— Komuś jest pilno abym skończył, rzekł z ogniem, odrzucając nagle uśmiechniętą maskę dworności i taktu, którą Juljan uważał za wyraz jego charakteru: komuś pilno abym skończył; daremne, widzę, są wysiłki jakie czynię aby nie obrazić niczyich uszu, chociażby najdłuższych. Zatem, panowie, będę zwięzły.
Powiem poprostu. Anglja nie ma już ani grosza na ofiarę dla dobrej sprawy. Gdyby sam Pitt zmartwychwstał, nie potrafiłby, przy całym genjuszu, otumanić drobnych posiadaczy, którzy wiedzą, że krótka bitwa pod Waterloo kosztowała ich, sama jedna, miljard. Skoro żądacie aby mówić poprostu, dodał zapalając się, powiem: Myślcie sami o sobie, Anglja nie ma ani gwinei na wasze usługi, kiedy zaś Anglja nie płaci, wówczas Austrja, Rosja, Prusy, które mają jedynie odwagę a nie mają pieniędzy, mogą się zdobyć conajwyżej na jedną lub dwie kampanje przeciw Francji.
Wolno mieć nadzieję, że młodzi żołnierze skupieni pod hasłem jakobinizmu dostaną cięgi w pierwszej bitwie, może i w drugiej; ale w trzeciej, choćbym miał uchodzić w waszych zaślepionych oczach za rewolucjonistę, w trzeciej ujrzycie żołnierzy z 1794, innych zgoła niż wówczas gdy ich powołano w 1792.
Tu rozległy się sprzeciwy.
— Młodzieńcze, rzekł przewodniczący, idź do drugiego pokoju przepisać początek protokółu.
Juljan z wielkim żalem wyszedł. Sprawozdawca poruszył możliwości stanowiące przedmiot najczęstszych dumań Juljana.
— Boją się, abym sobie z nich nie drwił, myślał. Kiedy go przywołano z powrotem, przemawiał pan de la Mole. Mówił z powagą, która znającemu go dobrze Juljanowi wydała się bardzo zabawna.
...Tak, panowie, zwłaszcza o tym nieszczęśliwym narodzie można powiedzieć:

Będzie-li bogiem, stołem albo miską?

Będzie bogiem! woła bajkopis. Do was-to, panowie, zdają się odnosić te tak szlachetne i głębokie słowa. Działajcie sami, osobiście, a szlachetna Francja wstanie niemal taka, jaką ją uczynili nasi przodkowie i jaką oglądały jeszcze nasze oczy przed śmiercią Ludwika XVI.
Anglja (przynajmniej jej szlachetni lordowie) nienawidzi narówni z nami plugawego jakobinizmu: bez angielskiego złota, Austrja, Prusy, mogą stoczyć ledwie parę bitew. Czy to wystarcza, aby sprowadzić szczęśliwą okupację, jak ta, którą pan de Richelieu tak głupio zmarnotrawił w 1817? Nie sądzę.
Ktoś przerwał, ale zgłuszyło go ogólne pst! Był to znów generał napoleoński, który marzył o błękitnej wstędze i chciał się zaznaczyć między redaktorami tajemnej noty.
— Ja nie sądzę, podjął pan de la Mole skoro się uciszyło; położył nacisk na tem ja, z dumą która zachwyciła Juljana. — To się nazywa gracz, mówił biegnąc piórem prawie równo ze słowami margrabiego. Jednem dobrze zaakcentowanem słówkiem, pan de la Mole unicestwił dwadzieścia bitew tego sprzedawczyka.
— Nietylko samej zagranicy, ciągnął margrabia tonem bardzo umiarkowanym, możemy zawdzięczać nową okupację wojskową. Cała ta młodzież, która pisuje podburzające artykuły w Globie, dostarczy kilku tysięcy przywódców, pomiędzy którymi może się znaleźć taki Kleber, Hoche, Jourdan, Pichegru, tylko niebezpieczniejszy.
— Nie umieliśmy mu stworzyć glorji, rzekł przewodniczący; trzeba go było uczynić nieśmiertelnym.
— Trzebaż wreszcie, aby Francja rozpadła się na dwa stronnictwa, podjął pan de la Mole, ale dwa stronnictwa nietylko z nazwy, dwa stronnictwa bardzo wyraźne, odgraniczone. Musimy wiedzieć, kogo trzeba zmiażdżyć. Z jednej strony, dziennikarze, wyborcy, słowem opinja; młodzież i jej satelici. Gdy oni się odurzają brzękiem czczych słów, my mamy tę niezawodną przewagę, że zjadamy budżet.
Nowe przerywania.
— Pan, proszę pana, rzekł margrabia do przerywającego z niezrównaną wyniosłością i swobodą, pan nie zjadasz, jeśli to słowo pana razi; pan pożerasz czterdzieści tysięcy franków z budżetu państwa i ośmdziesiąt tysięcy które otrzymujesz z listy cywilnej. A więc, drogi panie, skoro mnie pan zmusza, biorę pana śmiało za przykład. Jak pańscy szlachetni przodkowie, którzy szli za św. Ludwikiem na wojnę krzyżową, powinienbyś pan, za tych stodwadzieścia tysięcy franków, wystawić nam conajmniej pułk, kompanję, co mówię! pół kompanji, złożonej bodaj z pięćdziesięciu ludzi gotowych walczyć i oddanych dobrej sprawie na śmierć i życie. Macie tylko lokajów, którzy, w razie buntu, napędziliby strachu wam samym.
Tron, ołtarz, szlachta, mogą zginąć jutro, panowie, o ile nie stworzycie sobie w każdym departamencie pięciuset oddanych ludzi; mówię oddanych, nietylko z całą francuską odwagą, ale z hiszpańską wytrwałością.
Połowa tej armji powiną się składać z naszych dzieci, wnuków, z prawdziwej szlachty. Każdy z nich będzie miał przy boku nie jakiegoś łyka-gadułę, gotowego przywdziać trójkolorową kokardę, jeśli się zdarzy nowy rok 1815, ale tęgiego chłopa, szczerego i prostego jak Cathelineau; szlachcic wpoi weń zasady: niech to będzie, o ile możliwe, jego mleczny brat. Niech każdy z nas poświęci piątą część swego dochodu, aby stworzyć tę małą oddaną armję, pięciuset ludzi na każdy departament. Wówczas będziecie mogli liczyć na obcą okupację. Nigdy cudzoziemski żołnierz nie dostanie się ani do Dijon, jeśli nie będzie miał pewności, że znajdzie pięciuset sprzymierzeńców w każdym departamencie.
Cudzoziemscy monarchowie tylko wtedy zechcą z wami gadać, jeśli im zapewnicie dwadzieścia tysięcy szlachty gotowej chwycić za broń, aby im otworzyć bramy Francji. Ciężka to ofiara, powiecie; otóż, panowie, bezpieczeństwo naszych głów zależy od niej. Między wolnością prasy a naszem istnieniem jako szlachty jest walka na śmierć i życie. Zostańcie rękodzielnikami, chłopami, albo bierzcie karabin. Bądźcie tchórzami, jeśli chcecie, ale nie głupcami: otwórzcie oczy.
Strójcie bataljony, powiem wam słowami pieśni jakobinów; Wówczas znajdzie się jaki szlachetny Gustaw-Adolf, który, poruszony grożącą zagładą monarchicznej zasady, pogna trzysta mil i uczyni dla was to, co Gustaw dla protestanckich książąt. Chcecie nadal rozprawiać a nie działać? Za pięćdziesiąt lat, będą w Europie sami prezydenci republik, ani jednego króla. A wraz z temi czterema literami: K, R, Ó, L, zginą i księża i szlachta. Widzę już tylko kandydatów, robiących słodkie oczy do plugawej większości.
Darmo mówilibyście, że Francja nie ma w tej chwili popularnego wodza, znanego, ukochanego; że armja oddana jest jedynie interesom tronu i ołtarza, że wyłączono z niej starych wiarusów, gdy w każdym pruskim i austrjackim pułku znajdzie się pięćdziesięciu podoficerów, którzy byli w ogniu. Dwieście tysięcy młodzieży z drobnego mieszczaństwa rwie się do wojny...
— Dość już tych przykrych prawd, rzekła pewnym siebie tonem poważna osobistość, piastująca widocznie jakąś wysoką godność kościelną, gdyż pan de la Mole uśmiechnął się przyjaźnie zamiast się pogniewać, co było nieomylnym znakiem dla Juljana.
Dosyć przykrych prawd, streśćmy się, panowie: człowiek, któremu trzeba uciąć zgangrenowaną nogę, żleby uczynił, gdyby zapewniał chirurga: Ta noga jest zupełnie zdrowa. Darujcie mi porównanie, panowie, szlachetny książę *** jest naszym chirurgiem.
Wreszcie padło wielkie słowo, pomyślał Juljan; zatem to do.... będę gnał tej nocy.


LIII. KLER, LASY, WOLNOŚĆ.

Pierwszem prawem każdej istoty jest zachowanie istnienia, życie. Siejecie szalej, a chcecie aby zeszły kłosy!
Machiawel.

Poważny dostojnik mówił dalej; czuło się że wie; z łagodną i umiarkowaną powagą, która niezmiernie podobała się Juljanowi, wykładał te wielkie prawdy.
1° Anglja nie ma ani gwinei na nasze usługi; w modzie są tam ekonomja i Hume. Nawet Święci nie dadzą nam pieniędzy, a pan Brougham wyśmieje się z nas.
2° Niepodobna bez angielskiego złota wycisnąć z monarchów Europy więcej niż dwie kampanje; dwie kampanje zaś nie wystarczą przeciw drobnemu mieszczaństwu.
3° Konieczne jest utworzyć we Francji zbrojne stronnictwo, inaczej monarchiczna Europa nie zaryzykuje ani tych dwóch kampanij.
Czwarty punkt, który ośmielę się panom przedstawić jako oczywisty, jest ten:
Nie podobna stworzyć we Francji zbrojnej partji bez pomocy kleru. Mówię to śmiało, ponieważ to udowodnię. Trzeba dać wszystko duchowieństwu.
1° Ponieważ, zajmując się swemi sprawami noc i dzień, pod kierunkiem ludzi wysoce uzdolnionych, przebywających, zdala od wszelkich burz, o trzysta mil poza waszemi granicami...
— Och! Rzym! Rzym! wykrzyknął gospodarz domu.
— Tak, panie, Rzym! odparł kardynał dumnie. Bez względu na mniej lub więcej dowcipne żarciki, które były w modzie za pańskiej młodości, oświadczam głośno, w r. 1830, że jedynie duchowieństwo prowadzone przez Rzym umie trafić do ludu. Pięćdziesiąt tysięcy księży powtarza te same słowa w dniu wskazanym przez przełożonych; do ludu zaś, który, ostatecznie, dostarcza żołnierzy, bardziej przemawia głos kapłana, niż głosy wszystkich robaków ziemnych... (Ta wycieczka osobista wywołała szmery).
Duchowieństwo przewyższa was rozumem, myślą, panowie, ciągnął podniesionym głosem kardynał; wszystko, coście uczynili aby się zbliżyć do tego zasadniczego punktu, a mianowicie aby mieć we Francji zbrojne stronnictwo, było naszem dziełem.
Tu nastąpiły fakta... Kto poruszył osiemdziesiąt tysięcy strzelb w Wandei? etc., etc.
Póki duchowieństwo nie ma swoich lasów, nic nie ma w ręku. Przy pierwszej wojnie, minister wojny wytłumaczy swoim podwładnym, że niema pieniędzy dla nikogo, oprócz dla proboszcza. W gruncie, Francja nie jest zbyt wierząca, a lubi wojnę. Ktokolwiek mu ją da, będzie podwójnie popularny, prowadzić bowiem wojnę, znaczy wygłodzić jezuitów, mówiąc gwarą pospólstwa; prowadzić wojnę, znaczy uwolnić tych pyszałków Francuzów od grozy zagranicznej interwencji.
Słuchano kardynała z uznaniem... Pan de Nerval, rzekł, powinienby ustąpić z ministerjum; jego nazwisko niepotrzebnie drażni.
Na te słowa, wszyscy wstali i zaczęli mówić naraz. Znów mnie wyprawią, pomyślał Juljan; ale nawet roztropny przewodniczący upomniał o istnieniu Juljana.
Wszystkie oczy zwróciły się w jedną stronę: Juljan poznał pana de Nerval, prezydenta ministrów, którego widział na balu u księcia de Retz.
Zamięszanie doszło szczytu, jak powiadają dzienniki w sprawozdaniach z Izby. Po dobrym kwadransie, uciszyło się nieco.
Wówczas, powstał pan de Nerval i rzekł tonem apostoła:
— Nie będę twierdził, panowie, rzekł szczególnym głosem, że nie zależy mi na tece. Rozumiem, że moje nazwisko zdwaja siły jakobinów, zwracając przeciw nam wielu umiarkowanych. Usunąłbym się tedy chętnie; ale drogi Pana widome są jedynie dla niewielu; ale, dodał wpatrując się bystro w kardynała, ja mam misję; niebo powiedziało mi: Dasz głowę na rusztowaniu, lub odbudujesz we Francji monarchję, sprowadzisz parlament do tego czem był parlament za Ludwika XV; i dokonam tego, panowie.
Zamilkł, usiadł, zapanowała cisza.
— Tęgi aktor, pomyślał Juljan. Mylił się jak zawsze, przypisując ludziom za wiele inteligencji. Podniecony utarczkami ożywianego wieczoru, a zwłaszcza szczerością dyskusji, pan de Nerval wierzył w tej chwili w swą misję. Przy wielkiej odwadze, człowiek ten nie miał rozumu.
Północ wybiła podczas ciszy, która zaległa po owem pięknem słowie: dokonam tego. Zdawało się Juljanowi, że dźwięk zegara ma coś imponującego i posępnego. Czuł się wzruszony.
Niebawem, dyskusja wybuchła na nowo z rosnącą energją, a zwłaszcza z nieprawdopodobną naiwnością. — Ci ludzie każą mnie otruć, myślał Juljan. Jak można mówić podobne rzeczy wobec plebejusza?
Biła druga, kiedy rozprawiano jeszcze. Gospodarz oddawna spał, pan de la Mole musiał dzwonić aby podano nowe świece. Pan de Nerval, minister, wyszedł o trzy kwadranse na drugą, przypatrzywszy się dobrze twarzy Juljana w lustrze. Po jego odejściu wszyscy uczuli ulgę.
— Bóg wie, co ten człowiek opowie królowi, szepnął do sąsiada pan w kamizelkach, gdy zakładano świece. Może nas bardzo ośmieszyć i zwichnąć nam przyszłość. Trzeba przyznać, że to był rzadki tupet, a nawet bezczelność z jego strony aby się tu zjawić. Bywał tu, nim był ministrem; ale teka zmienia wszystko, pochłania człowieka; powinienby to czuć.
Ledwie minister wyszedł, generał napoleoński zamknął oczy. Zaczął mówić o swojem zdrowiu, o ranach, spojrzał na zegarek, poczem wyszedł.
— Założyłbym się, rzekł człowiek w kamizelkach, że generał pędzi za ministrem; będzie się tłumaczył z tego że był tutaj i będzie utrzymywał że nami powoduje.
Skoro nawpół drzemiąca służba uporała się ze świecami, przewodniczący rzekł:
— Radźmyż wreszcie, panowie, nie silmy się już przekonywać wzajem. Pomyślmy nad treścią noty, która, za czterdzieści ośm godzin, dojdzie wiadomości naszych zagranicznych przyjaciół. Wspomniano o ministrach. Możemy powiedzieć teraz, kiedy pana de Nerval już niema: co nas obchodzą ministrowie? Zmusimy ich do okazania woli.
Kardynał przytwierdził subtelnym uśmiechem.
— Bardzo łatwo, zdaje mi się, streścić naszą pozycję, rzekł młody biskup z Agde z ogniem fanatyzmu. Dotąd, biskup milczał; oko jego, zrazu spokojne i zimne, rozpłomieniło się już w pierwszej godzinie dyskusji. Obecnie, dusza jego kipiała jak Wezuwjusz.
Od 1806 do 1814 (mówi), Anglja popełniła jeden tylko błąd, mianowicie że nie wzięła na cel wprost i osobiście Napoleona. Z chwilą kiedy ten człowiek utworzył książąt i szambelanów, z chwilą gdy odbudował tron, misja jaką Bóg mu powierzył była skończona; wówczas należało go poświęcić. Pismo św. uczy nas w niejednem miejscu, w jaki sposób można uporać się z tyranem. (Tu kilka cytatów łacińskich).
Dziś, panowie, nie jednego człowieka trzeba poświęcić, ale Paryż. Cała Francja wzoruje się na Paryżu. Po co uzbrajać po pięciuset ludzi na każdy departament? Ryzykowne i bezpożyteczne. Poco mięszać Francję w rzecz, która dotyczy osobiście Paryża? Paryż sam, ze swemi dziennikami i salonami, jest przyczyną złego; niech nowy Babilon zginie. Niema wyboru między Paryżem a ołtarzem. Ta katastrofa leży nawet w świeckich interesach tronu. Czemu Paryż nie ośmielił się pisnąć za Bonapartego? Spytajcie o to armat z pod św. Rocha...
Ledwie o trzeciej rano, Juljan wyszedł z panem de la Mole.
Margrabia był zmęczony i zawstydzony. Kiedy mówił do Juljana, pierwszy raz w akcencie jego brzmiała prośba. Prosił go o przyrzeczenie, że nigdy nie zdradzi nadmiaru świętej gorliwości (to było jego wyrażenie), której przypadkowo stał się świadkiem. — Nie wspominaj o tem naszemu przyjacielowi zagranicą, chyba że koniecznie zechce poznać ducha naszych młodych zapaleńców. Cóż im znaczy, że Państwo runie, oni zostaną kardynałami i czmychną do Rzymu. Nas, w naszych zamkach, wyrżną chłopi.
Poufna nota, którą margrabia sporządził z dwudziestu sześciu stronic protokółu Juljana, była gotowa ledwo o trzy kwadranse na piątą.
— Zmęczony jestem śmiertelnie, rzekł margrabia; znać to po tej notatce, która pod koniec nie jest dość przejrzysta; mało z czego w życiu byłem równie niezadowolony. Teraz, chłopcze, dodał, idź spocząć na kilka godzin; z obawy zaś aby cię nie wykradziono, zamknę cię na klucz.
Nazajutrz margrabia zawiózł Juljana do ustronnego zamku, dość daleko od Paryża. Zastali tam osobliwych gości, którzy mocno wyglądali Juljanowi na księży. Wręczono mu paszport wystawiony na fałszywe nazwisko, ale wskazujący prawdziwy cel podróży, którego Juljan wciąż niby się nie domyślał. Wsiadł sam do kolaski.
Margrabia nie miał obawy o jego pamięć; Juljan wyrecytował mu kilkakrotnie poufną notę. Pan de la Mole lękał się tylko, aby go nie przytrzymano w drodze.
— Staraj się zwłaszcza mieć minę furfanta, który podróżuje jedynie dla zabicia czasu, rzekł przyjaźnie, gdy opuszczali salon. Był może niejeden zdrajca wśród nas na wczorajszem zebraniu.
Podróż była szybka i smutna. Ledwie Juljan stracił z oczu margrabiego, zapomniał i o nocie i o misji, aby myśleć jedynie o wzgardzie Matyldy.
O kilka mil za Metzem, poczmistrz powiedział mu że niema koni. Była dziesiąta wieczór; Juljan, bardzo nierad, poprosił o wieczerzę. Przechadzał się koło domu i nieznacznie zajrzał do stajni. Koni nie było.
— A jednak ten człowiek wyglądał podejrzanie, myślał Juljan; w tem chamskiem oku było coś szpiegowskiego.
Jak widzimy, Juljan zaczynał nie brać dosłownie wszystkiego co mu mówiono. Zamierzał się wymknąć po wieczerzy; aby zaś dowiedzieć się czegoś o okolicy, poszedł zagrzać się w kuchni. Jakaż była jego radość, kiedy ujrzał sławnego śpiewaka, signor Geronima!
Wyciągnięty w fotelu który kazał przystawić do ognia, Neapolitańczyk lamentował na cały głos i sam jeden gadał więcej niż dwudziestu niemieckich chłopów dokoła niego.
— Ci ludzie mnie rujnują, zawołał do Juljana: przyrzekłem śpiewać jutro w Moguncji. Siedmiu panujących książąt zbiegło się aby mnie słyszeć. Ale chodźmy się przejść, dodał znacząco.
Skoro się oddalili o jakie sto kroków, tak aby nikt nie mógł ich podsłuchać, śpiewak rzekł:
— Wie pan co się tu święci? ten pocztmistrz, to prosty oszust. Dałem, w czasie przechadzki, dwadzieścia su małemu smykowi, który mi wszystko wyśpiewał. Jest dwanaście koni na drugim końcu wioski. Chcą przytrzymać jakiegoś kurjera.
— Doprawdy? rzekł Juljan niewinnym tonem.
To jeszcze było mało, wykryć zdradę; trzeba było móc wyjechać: na to ani Geronimo ani jego przyjaciel nie umieli poradzić. — Czekajmy dnia, rzekł wreszcie śpiewak, nie ufają nam. Może podejrzewają mnie, może pana. Jutro zamówimy dobre śniadanie: gdy je nam będą gotować, wymkniemy się, najmiemy konie i dobijemy do najbliższej poczty.
— A pańskie rzeczy? spytał Juljan, któremu przyszło na myśl, że może sam Geronimo wysłany jest aby go przytrzymać.
Trzeba było zjeść kolację i iść spać. Juljan dopiero niedawno zasnął, kiedy go nagle obudził głos dwóch osób, które, nie krępując się zbytnio, rozmawiały w jego pokoju.
Poznał poczmistrza, uzbrojonego w ślepą latarkę. Światło padało na walizę, którą Juljan kazał wnieść do pokoju. Obok pocztmistrza znajdował się jakiś mężczyzna, który spokojnie grzebał w otwartym kufrze. Juljan dostrzegł jedynie rękawy jego ubrania, czarne i bardzo wąskie.
— To sutanna, pomyślał ujmując ostrożnie pistolety, które umieścił pod poduszką.
— Niech się ksiądz nie lęka, nie zbudzi się, rzekł poczmistrz. Potraktowałem ich wczoraj owem winem, które ksiądz sam przyrządził.
— Nie widzę żadnych papierów, odparł ksiądz. Dużo bielizny, pachnideł, pomady, fatałachów: to jakiś światowy laluś, pochłonięty uciechami. Emisarjuszem będzie raczej ten drugi, który udaje włoski akcent.
Zbliżyli się, aby przetrząsnąć ubranie Juljana. Miał chętkę zabić ich jako złodziejów. Nie pociągnęłoby to groźnych następstw. Szaloną miał ochotę... To byłoby głupstwo, rzekł sobie, naraziłbym swoją misję.
— To nie jest dyplomata, rzekł ksiądz przetrząsnąwszy odzież, poczem oddalił się, i dobrze uczynił.
— Jeśli mnie tknie w łóżku, biada mu, myślał Juljan; może on przyszedł poto aby mnie zasztyletować, tegobym nie zniósł.
Ksiądz odwrócił głowę, otworzył do połowy oczy: jakież było zdumienie Juljana! był to ksiądz Castanède. W istocie, mimo iż silili się mówić po cichu, jeden głos wydał się Juljanowi od początku znajomy. Uczuł pokusę, aby uwolnić ziemię od jednego z najnikczemniejszych łajdaków...
— A moja misja! rzekł sobie w duchu.
Ksiądz i jego akolita wyszli. W kwadrans potem, Juljan udał że się zbudził. Poruszył cały dom.
— Otruty, jestem, krzyknął, cierpię straszliwie! Chciał znaleźć jakiś pozór, aby pospieszyć na pomoc Geronimowi. Znalazł go wpół-odurzonego, pod wpływem laudanum zawartego w winie.
Juljan, przewidując tego rodzaju psikusa, przyrządził sobie na wieczerzę czekoladę przywiezioną z Paryża. Nie był w stanie rozbudzić śpiewaka, aby go skłonić do wyjazdu.
— Gdyby mi dawano całe królestwo Neapolu, powiadał artysta, nie wyrzekłbym się w tej chwili rozkoszy spania.
— Ale siedmiu panujących?
— Niech czekają.
Juljan odjechał sam, i dobił, bez dalszych przygód, do wysokiej osobistości. Stracił cały ranek na zabiegach o audjencję. Szczęściem, około czwartej, książę wybrał się na przechadzkę. Juljan ujrzał go idącego pieszo, i nie zawahał się poprosić o jałmużnę. Zbliżywszy się na dwa kroki do dostojnika, wydobył zegarek margrabiego i pokazał go znacząco. Proszę iść za mną zdaleka, rzekł książę nie patrząc.
Uszedłszy z ćwierć mili, książę wstąpił nagle do małej kawiarenki. W tej-to nędznej gospodzie, w jakiejś ciupie, Juljan miał zaszczyt wyrecytować księciu cztery stronice noty.
Proszę jeszcze raz, i wolniej, brzmiała odpowiedź.
Książę porobił notatki. Idź pan pieszo do najbliższej stacji pocztowej. Zostaw tu rzeczy i kolaskę. Dostań się, jak zdołasz, do Strassburga, dwudziestego drugiego zaś (było to dziesiątego) bądź o wpół do pierwszej w południe w tej samej oberży. Nie wychodź aż za pół godziny. Milczenie!
Oto jedyne słowa, jakie Juljan usłyszał. Wystarczyły, aby go przejąć uwielbieniem. Oto jak załatwia się sprawy, pomyślał; cożby powiedział ten wielki mąż Stanu, gdyby słyszał przed trzema dniami naszych gadułów?
Juljan dostał się za dwa dni do Strassburga; był przeświadczony, że nie ma tam nic do roboty. Nadłożył drogi dla zmylenia tropu. Jeśli ten czart Castanède mnie poznał, nie łatwo spuści mnie z oka... Z jakąż rozkoszą zadrwiłby ze mnie i udaremniłby mą misję!
Ksiądz Castanède, naczelnik policji Kongregacji na całej północnej granicy, nie poznał go na szczęście; Jezuici zaś w Strassburgu, mimo że czujni, nie wpadli na myśl śledzenia Juljana. W swoim błękitnym fraczku, z orderem, wyglądał na młodego wojskowego mocno zajętego swą osobą.


LIV. STRASSBURG.

O urzeczenie! ty posiadasz całą potęgą miłości, całą jego moc wytrwania w nieszczęściu. Jedynie jej urocze słodycze, jej lube upojenia znajdują się poza twą sferą. Nie mogłem powiedzieć widząc ją śpiącą: ta anielska piękność, tak rozkosznie słaba, należy do mnie! Oto ją mam w swojej mocy, ją, którą niebo stworzyło w swem miłosierdziu, aby zachwycić serce mężczyzny.
Oda Schillera.

Zniewolony spędzić tydzień w Strassburgu, Juljan silił się rozerwać myślami o chwale wojennej i poświęceniu dla ojczyzny. Byłże tedy zakochany? nie miał pojęcia; czuł tylko w udręczonej duszy, że Matylda jest bezwzględną panią jego szczęścia jak i wyobraźni. Potrzebował całej siły charakteru, aby się nie poddać rozpaczy. Nie było w jego mocy myśleć o rzeczach nie mających związku z panną de la Mole. Ambicja, zadowolona próżność odrywały go nieraz od uczuć jakie budziła w nim pani de Rênal. Matylda pochłonęła wszystko; znajdował ją w każdej myśli o przyszłości.
W którąkolwiek stronę Juljan spojrzał, przyszłość wydawała się nędzna i chybiona. Ten sam człowiek, w Verrières tak pełen zarozumienia i pychy, obecnie popadł w nadmiar śmiesznej skromności.
Trzy dni wprzódy, byłby zabił z przyjemnością księdza Castanède; w Strassburgu zaś, gdyby dziecko wszczęło z nim kłótnię, ustąpiłby dziecku. Rozmyślając na nowo o przeciwnikach i wrogach których spotkał w życiu, dochodził zawsze do wniosku że wina była po jego stronie.
Pochodziło to stąd, że obecnie nieubłaganą jego nieprzyjaciółką stała się owa potężna wyobraźnia, niegdyś wciąż zatrudniona obrazami świetnej przyszłości.
Zupełna samotność potęgowała jeszcze władzę czarnej wyobraźni. Jakimś skarbem byłby mu przyjaciel! — Ale, powiadał sobie Juljan, czy jest serce, któreby biło dla mnie? A gdybym miał przyjaciela, czyż honor nie nakazywałby mi wiekuistego millenia?
W tak smutnem usposobieniu, objeżdżał konno okolice Kehl; jestto miasteczko nad Renem, unieśmiertelniane przez Dessaixa i Gouvion-Saint-Cyr. Wieśniak niemiecki pokazywał mu strumyki, drogi, wysepki na Renie, wsławione męstwem tych wielkich wodzów. Juljan, powodując koniem lewą ręką, trzymał w prawej wspaniałą mapę zdobiącą Pamiętniki marszałka Saint-Cyr. Naraz, Usłyszał wesoły okrzyk; podniósł głowę.
Był to książę Korazow, ów przyjaciel z Londynu, który, przed kilku miesiącami, odsłonił mu zasady dandyzmu. Wierny tej wielkiej sztuce, Korazow, bawiący, po drodze ze Strassburga, od pół godziny w Kehl, nie przeczytawszy zresztą w życiu ani wiersza o oblężeniu z 1796, zaczął wszystko tłumaczyć Juljanowi. Niemiecki chłopak spoglądał nań zdziwiony; rozumiał tyle po francusku, aby ocenić grube omyłki jakie popełniał książę. Juljan był o sto mil od myśli o tem, patrzał olśniony na pięknego młodzieńca, podziwiał jego wdzięk w dosiadaniu konia.
— Szczęśliwa natura, myślał. Jak te spodnie doskonale leżą; jak wytwornie ostrzyżony! Ach, gdybym ja był taki, nie zbrzydziłaby mnie sobie może po trzech dniach miłości.
— Wyglądasz jak trapista, rzekł książę, skończywszy wykład: przeholowałeś w powadze, którą ci wszczepiłem w Londynie. Smutek nie jest nigdy w dobrym tonie: należy być znudzonym. Jeżeliś smutny, to znaczy że ci czegoś brakuje, że coś ci się nie powiodło. To znaczy przyznawać się do upośledzenia. Przeciwnie, być znudzonym, znaczy, że niełatwo coś ci się zdoła spodobać. Zrozum-że, mój drogi, tę olbrzymią różnicę.
Juljan rzucił talara wieśniakowi, który słuchał z rozdziawioną gębą.
— Dobrze, rzekł książę: w tem był wdzięk, była szlachetna wzgarda! doskonale!
I puścił się galopa. Juljan pognał za nim, przejęty cielęcym podziwem.
Och! gdybym był doń podobny, nie przełożyłaby nademnie takiego Croisenois! Im bardziej odczuwał rozumowo śmiesznostki księcia, tem bardziej gardził sobą że je podziwia i cierpiał że ich nie posiada. Niepodobna dalej posunąć wstrętu do samego siebie.
Książę zauważył jego smutek. — Ejże, mój drogi, rzekł kiedy wjeżdżali do Strassburga, czyś zgrał się do nitki, czy też zakochałeś się w jakiej aktoreczce?
Rosjanie naśladują francuskie obyczaje, ale zawsze z pięćdziesięcioletniem opóźnieniem. Obecnie są w wieku Ludwika XV.
Te romansowe aluzje sprowadziły łzy do oczu Juljana: — Czemu nie miałbym się poradzić tego miłego chłopca? pomyślał nagle.
— Więc tak, książę, odparł, spotykasz mnie tu w Strassburgu mocno zakochanym, nawet opuszczonym. Urocza kobieta w sąsiedniem mieście puściła mnie kantem po trzechdniowem miłowaniu, i ta zdrada zabija mnie.
Pod zmienionem nazwiskiem odmalował księciu postępowanie i charakter Matyldy.
— Nie mów dalej, rzekł Korazow: aby wzbudzić w tobie zaufanie do lekarza, dokończę twego zwierzenia. Mąż tej młodej osoby posiada olbrzymi majątek, lub raczej ona sama należy do najwyższej arystokracji miejscowej. Wogóle, musi być z czegoś dumna.
Juljan skinął głową, nie miał już siły mówić.
— Doskonale, rzekł książę, oto trzy gorzkie mikstury, które zażyjesz bez zwłoki.
1° Odwiedzać codziennie panią... jak się nazywa?
— Pani de Dubois.
— Cóż za nazwisko, rzekł książę, parskając śmiechem; ale przepraszam, dla ciebie jest wspaniałe. Chodzi o to, aby widywać codzień panią de Dubois; nie bądź zwłaszcza chłodny ani urażony; przypomnij sobie wielką zasadę epoki: bądź przeciwieństwem tego, czego po tobie oczekują. Okazuj się ściśle taki, jakim byłeś tydzień wprzód nim cię zaszczyciła swemi łaskami.
— Och! byłem wówczas spokojny, wykrzyknął Juljan z rozpaczą, myślałem że nią gardzę...
— Motyl spala się od świecy, ciągnął książę, porównanie stare jak świat.
1° Będziesz ją widywał codzień.
2° Będziesz się zalecał do którejś z jej przyjaciółek, ale bez pozorów namiętności, rozumiesz? Nie taję ci, rola twoja jest trudna; masz grać komedję, a jeśli wyda się że grasz, jesteś zgubiony.
— Ona ma tyle sprytu, a ja tak mało! Jestem zgubiony, rzekł Juljan smutnie.
— Nie, jesteś tylko bardziej zakochany niż myślałem. Pani de Dubois jest głęboko zajęta sobą, jak wszystkie kobiety którym Bóg dał albo za wiele szlachectwa albo za wiele pieniędzy. Przygląda się sobie, zamiast przyglądać się tobie, temsamem nie zna cię. W czasie kilku paroksyzmów miłości, na jakie z wielkim wysiłkiem wyobraźni się zdobyła, widziała w tobie marzonego bohatera, nie to czem jesteś w istocie. Cóż u djabła, toż to elementarz, drogi Sorel; czy z ciebie zupełny uczniak?
Brawo! wstąpmy do tego magazynu; cóż za wspaniały czarny halsztuk, możnaby rzec, że wyszedł z pracowni Johna Anderson, przy Burlingtonstreet. Zrób to dla mnie, i kup go sobie, wyrzuć oknem ten czarny postronek który masz na szyi.
A ba, ciągnął książę, wychodząc z najwykwintniejszego sklepu w Strassburgu, w jakim świecie obraca się pani de Dubois? wielkie bogi! co za nazwisko! nie gniewaj się, drogi Sorel, ale to nad moje siły... Do kogo będziesz się zalecał?
— Do pewnej skromnisi, córki bogatego pończosznika. Ma śliczne oczy, bardzo w moim guście; zajmuje pierwsze stanowisko w okolicy; ale mimo tych wielkości, rumieni się i mięsza, skoro przy niej wspomnieć o handlu i sklepie. Nieszczęściem, ojciec był jednym z najbardziej znanych kupców w Strassburgu.
— Zatem, kiedy mowa o przemyśle, rzekł książę śmiejąc się, jesteś pewny, że piękna pani myśli o sobie, nie o tobie. Cudowna śmiesznostka, i bardzo użyteczna w tym wypadku: nie pozwoli ci ani na chwilę stracić głowy dla jej pięknych oczu. Powodzenie zapewnione.
Juljan miał na myśli marszałkową de Fervaques, która bywała często w pałacu de la Mole. Była to piękna cudzoziemka, zaślubiła marszałka na rok przed jego śmiercią. Całe jej życie miało jakgdyby tylko jeden cel, mianowicie pokryć niepamięcią to, że jest córką przemysłowca. Aby grać w Paryżu jakąś rolę, stanęła na czele stronnictwa cnoty.
Juljan podziwiał szczerze księcia; czegóż nie dałby aby mieć jego śmiesznostki! Gawęda przyjaciół ciągnęła się bez końca; Korazow był zachwycony: nigdy żaden Francuz nie słuchał go tak długo.
— Tak więc, doszedłem wkońcu do tego, powiadał sobie w upojeniu, że mogę dawać lekcje swoim mistrzom!
— Porozumieliśmy się zatem, powtarzał Juljanowi dziesiąty raz: żadnych objawów miłosnych, kiedy, w obecności pani de Dubois, będziesz rozmawiał z piękną córą pończosznika. W zamian za to, płomienne listy. Czytać dobrze napisany list miłosny, to dla skromnisi największa przyjemność; to moment wytchnienia. Wreszcie, przez chwilę, nie gra komedji, ośmiela się słuchać swego serca! Zatem, dwa listy dziennie.
— Nie, nigdy! rzekł Juljan zniechęcony; raczej dałbym się utłuc w moździerzu, niżbym sklecił bodaj trzy frazesy; jestem trup, mój przyjacielu, nie wydobędziesz ze mnie nic. Pozwól mi zamrzeć przy gościńcu.
— A któż mówi o składaniu frazesów? Mam, w neseserze, sześć tomów listów miłosnych w rękopisie. Są tam odmiany na wszelkie charaktery kobiece, nawet na najwyższą cnotę. Alboż Kaliski nie zalecał się, w Richemond la Terrasse, wiesz, o trzy mile od Londynu, do najładniejszej kwakierki w całej Anglji?
Rozstając się z przyjacielem o drugiej zrana, Juljan czuł się mniej nieszczęśliwy.
Nazajutrz, książę wezwał kopistę i w dwa dni później Juljan miał pięćdziesiąt trzy listy miłosne, skrupulatnie ponumerowane, przeznaczone dla najbardziej wzniosłej i melancholijnej cnoty.
— Niema ich więcej, bo Kaliskiego wystrychnięto na dudka; ale co ci to szkodzi że córka pończosznika będzie dla ciebie okrutna, skoro chcesz tylko oddziałać na serce pani de Dubois?
Codziennie jeździli konno na spacer: książę szalał za Juljanem. Nie wiedząc, jak mu okazać swą nagłą przyjaźń, ofiarował mu wreszcie rękę którejś z kuzynek, bogatej dziedziczki w Moskwie: skoro raz się z nią ożenisz, dodał, przy moich stosunkach i przy orderze który już posiadasz, zostaniesz pułkownikiem do dwóch lat.
— Ależ ten krzyż nie jest z ręki Napoleona, całkiem przeciwnie.
— Cóż to znaczy, rzekł książę, czyż nie on go ustanowił? I tak, ten krzyż jest pierwszy w Europie.
Juljan omal już nie przyjął; ale obowiązek kazał mu jechać do wysokiej osobistości; rozstając się z Korazowem, obiecał pisywać. Otrzymał odpowiedź na swą tajemną notę i pomknął do Paryża; ale, zaledwie dwa dni spędził sam, uczuł że opuścić Francję i Matyldę byłoby dlań gorsze niż śmierć.
— Nie zaślubię miljonów które mi ofiaruje Korazow, powiedział sobie, ale pójdę za jego radą. Ostatecznie, uwodzenie, to jego zawód; myśli wyłącznie o tem od piętnastu lat, bo ma trzydzieści. Nie można powiedzieć aby był głupi; jest sprytny i przebiegły; entuzjazm, poezja są zupełnie obce tej naturze; to istny prokurator: tem bardziej nie powinien się mylić. Tak trzeba: będę się zalecał do pani de Fervaques. Znudzę się może trochę, ale będę patrzył w te oczy tak piękne, i tak podobne do oczu które mnie kochały najbardziej w świecie. Jest cudzoziemką: nowy charakter do obserwacji. Szaleniec ze mnie, gubię się; trzeba mi iść za radami przyjaciela i nie dowierzać sobie.


LV. MISTERIUM CNOTY.

Ale, jeśli będę zażywał przyjemności tak rozważnie i ostrożnie, przestanie być przyjemnością.
Lope de Vega.

Ledwie wróciwszy do Paryża, po wyjściu z gabinetu margrabiego, który zdawał się bardzo zbity z tropu otrzymanemi depeszami, bohater nasz pobiegł do hrabiego Altamira. Z urokiem skazańca, piękny ten cudzoziemiec łączył wielką powagę oraz szczęśliwą cnotę nabożności: te dwa przymioty, przedewszystkiem zaś wysokie urodzenie, zjednały mu względy pani de Fervaques, która zapraszała go często.
Juljan zwierzył mu się bardzo serjo, że jest w niej zakochany.
— Jestto osoba wysokiej i nieskazitelnej cnoty, odparł Altamira, tylko nieco przesadna i jezuitka. Bywają dnie, że rozumiem każde ze słów któremi się posługuje, ale nie rozumiem całego zdania. Często budzi we mnie uczucie, że nie posiadam języka francuskiego tak dobrze jak ludzie twierdzą. Znajomość ta ściągnie na ciebie uwagę, doda ci znaczenia w świecie. Ale chodźmy do Bustosa, rzekł hrabia Altamira, który miał umysł systematyczny; on, swego czasu, zalecał się do marszałkowej.
Don Diego Bustos wysłuchał w milczeniu niby adwokat udzielający konsultacji. Miał pulchną twarz mnicha, czarne wąsy i odznaczał się niezrównaną powagą; pozatem szczery carbonaro.
— Rozumiem, rzekł. Czy marszałkowa de Fervaques miała przygody miłosne czy nie? czy pan ma jakie widoki powodzenia? Oto kwestja. Rozumie pan tem samem, że, co do mnie, nie powiodło mi się. Teraz, kiedy mi już o to nie chodzi, patrzę jasno: jestto osoba podlegająca kaprysom i, jak to panu zaraz opowiem, porządnie mściwa.
Nie widzę w niej owego żółciowego temperamentu, który bywa udziałem płomiennych dusz i powleka wszystkie uczucia pokostem namiętności. Przeciwnie, rzadką swą piękność i świeże kolory zawdzięcza marszałkowa spokojnej naturze Flamandki.
Powolność i niezachwiany spokój Hiszpana niecierpliwiły Sorela; od czasu do czasu wymykało mu się kilka słów.
— Czy raczy mnie pan słuchać? rzekł poważnie don Diego Bustos.
— Daruj pan moją furia francese: cały zmieniam się w słuch, rzekł Juljan.
— Marszałkowia umie tedy nienawidzić; prześladuje bez litości ludzi których nigdy nie widziała, adwokatów, biednych piosenkarzy à la Collé, zna pan?

Moja gosposia,
Luba Małgosia, etc.

Juljan musiał wysłuchać cytatu w całości. Hiszpan lubował się swoim francuskim śpiewem.

Nikt chyba nie wysłuchał cierpliwiej tej rozkosznej piosenki. — Marszałkowa, podjął don Diego skończywszy śpiewać, pozbawiła posady autora tej piosenki:

Jednego dnia, dzieweczka hoża...

Juljan zadrżał, że zechce ją odśpiewać. Hiszpan zadowolił się rozbiorem: utwór był w istocie bezbożny i nieobyczajny.
— Kiedy marszałkowa zaczęła się miotać na tę piosenkę, rzekł don Diego, zwróciłem jej uwagę, że kobieta na tem stanowisku nie powinna czytać wszystkich głupstw które ukazują się w druku. Mimo postępów jakie czynią w tym kraju nabożność i powaga, zawsze będzie istniała we Francji literatura karczemna. Kiedy pani de Fervaques sprawiła, że autorowi, spensjonowanemu oficerowi, odebrano posadę przynoszącą tysiąc ośmset franków rocznie, rzekłem: Niech się pani ma na baczności, zaczepiła pani tego rymarza swoją bronią, może pani odpowiedzieć rymami: kropnie piosenkę na cnotę. Salony będą po stronie pani, ale ludzie którzy się lubią pośmiać, będą powtarzali jego koncepty. Wie pan, drogi panie, co mi odpowiedziała marszałkowa? „Dla religji, zniosłabym męczeństwo w oczach całego Paryża; byłoby to dla Francji nowe widowisko. Byłby to najpiękniejszy dzień mego życia“. Nigdy oczy jej nie lśniły się tak pięknie.
— Wspaniałe ma oczy! wykrzyknął Juljan.
— Widzę, że pan zakochany... Zatem, ciągnął poważnie don Diego Bustos, nie posiada ona owego gwałtownego temperamentu, który popycha do zemsty. Jeżeli, mimo to, lubi szkodzić, to stąd że jest nieszczęśliwa: podejrzewam jakąś niedolę moralną. Może znużona jest własną cnotą?
Hiszpan popatrzył na Juljana w milczeniu, które trwało dobrą minutę.
— Oto całe pytanie, dodał poważnie, i oto na czem możesz budować niejakie nadzieje. Dużo zastanawiałem się nad tem w ciągu dwóch lat przez które byłem jej służką. Przyszłość pańskiej miłości zależy od tego problemu: Czy ona jest znużona własną cnotą i zła dlatego że jest nieszczęśliwa?
— Lub, rzekł Altamira ocknąwszy się z głębokiego milczenia, może to ot, co ci powiadałem dwadzieścia razy, poprostu francuska próżność: wspomnienie ojca, słynnego fabrykanta sukna, dręczy ten charakter z natury oschły i smutny. Dla tej osoby byłoby tylko jedno szczęście: mieszkać w Toledo, pod obuchem spowiednika, któryby jej codziennie ukazywał ziejące piekło.
Kiedy Juljan się żegnał, don Diego, coraz poważniejszy, rzekł: Altamira wspomniał mi, że pan jesteś jednym z naszych. Kiedyś dopomożesz nam odzyskać wolność, otóż, ja chcę panu dopomóc wzajem w tej rozrywce. Dobrze jest, abyś znał styl marszałkowej; oto cztery listy jej pióra.
— Przepiszę je, wykrzyknął Juljan i odniosę.
— I nigdy nikt nie dowie się ani słowa z togo cośmy tu mówili?
— Nigdy, honorem ręczę! wykrzyknął Juljan.
— W imię Boże tedy! dodał Hiszpan; poczem przeprowadził w milczeniu Altamirę i Juljana na schody.
Ta scena ubawiła nieco naszego bohatera; omal się nie uśmiechnął. — I oto nabożny Altamira, pomyślał, pomaga mi w zamierzonem cudzołóstwie.
Podczas całego poważnego wywodu don Diega, Juljan pilnie nadsłuchiwał godzin, które wydzwaniał zegar pałacowy.
Zbliżała się pora obiadu, miał tedy ujrzeć Matyldę! Udał się do siebie i ubrał się bardzo starannie.
— Pierwsze głupstwo, mruknął idąc po schodach; trzeba dosłownie spełnić zlecenia księcia.
Wrócił do siebie i włożył najskromniejszy strój podróżny.
— A teraz, pomyślał, chodzi o spojrzenia. Było dopiero wpół do szóstej, obiad był o szóstej. Juljan zaszedł do salonu; nie było nikogo. Na widok niebieskiej kanapki, łzy napłynęły mu do oczu; policzki zaczęły go palić. — Trzeba się uporać z tą głupią czułostkowością, rzekł z gniewem: zdradziłbym się. Wziął dziennik, aby sobie dodać swobody, i przeszedł się kilka razy z salonu do ogrodu.
Drżąc cały, ukryty za wielkim dębem, ledwie ośmielił się spojrzeć w okno panny de la Mole. Było szczelnie zamknięte; Juljan omal nie upadł; długi czas stał tak oparty o dąb, następnie, chwiejnym krokiem, poszedł obejrzeć drabinę.
Łańcucha, skruszonego przezeń w tak odmiennych, niestety, okolicznościach, dotąd nie naprawiono. Oszalały Juljan przycisnął go do ust.
Nabłądziwszy się długo, Juljan uczuł się straszliwie znużony; rad był z tej pierwszej zdobyczy. — Będę miał zgaszone spojrzenie i nie zdradzę się! Pomału, goście zaczęli napływać do salonu; każde otwarcie drzwi przejmowało śmiertelnem wzruszeniem serce Juljana.
Zajęto miejsca. Wreszcie, zjawiła się panna de la Mole, spóźniona jak zwykle. Zarumieniła się na widok Juljana; nie wiedziała nic o jego powrocie. Zgodnie ze wskazówką Korazowa, Juljan popatrzył na jej ręce i ujrzał że drżą. Zmięszany nad wszelki wyraz tem odkryciem, zdołał ukryć swe szczęście pod maską znużenia.
Pan de la Mole rzucił mu kilka słów pochwały. W chwilę później zwróciła się doń margrabina, winszując mu jego zmęczonej miny; Juljan powtarzał sobie co chwila: „Nie powinienem zbytnio się przyglądać pannie, ale nie należy też uciekać z oczami. Trzeba być takim, jakim byłem w istocie na tydzień przed swem nieszczęściem...“
Juljan, rad z powodzenia, został w salonie. Pierwszy raz siląc się na uprzejmość wobec pani domu, dołożył starań aby rozgadać towarzystwo i podsycać rozmowę.
Grzeczność jego znalazła nagrodę: koło ósmej oznajmiono marszałkową. Juljan wysunął się z salonu; niebawem wrócił, ubrany najstaranniej. Pani de la Mole rada była niezmiernie z tej oznaki szacunku; chcąc wyrazić zadowolenie, rozgadała się przed panią de Fervaques o podróży Juljana. Juljan siadł koło marszałkowej w ten sposób, że Matylda nie mogła widzieć jego oczu. Tak się umieściwszy wedle wszelkich reguł sztuki, rozpłynął się wobec pani de Fervaques w bezgranicznym podziwie. Tyrada na temat tego uczucia stanowiła początek pierwszego z listów darowanych mu przez księcia.
Marszałkowa wspomniała, że się wybiera do Opery; Juljan pospieszył tam, spotkał kawalera de Beauvoisis, który go zaprosił do loży szambelanów, tuż obok pani de Fervaques. Juljan wpatrywał się w nią bez przerwy. — Muszę, powiadał sobie wracając, prowadzić dziennik oblężenia: inaczej zapomniałbym swoich strategicznych kroków. Zmusił się do napisania paru stronic o tym nudnym przedmiocie, i osiągnął to, że — o cudzie! — prawie przestał myśleć o pannie de la Mole.
Matylda prawie zapomniała o Juljanie w czasie jego podróży. — Ostatecznie, ten pan, to bardzo płaska figura, myślała: imię jego będzie mi zawsze przypominało największy błąd mego życia. Trzeba szczerze wrócić do utartych pojęć cnoty i honoru; zbyt wiele traci kobieta zapominając o nich.
Okazała się skłonna uwieńczyć układy z margrabią de Croisenois, prowadzone od tak dawna. Szalał z radości; byłby mocno zdziwiony, gdyby mu kto powiedział, że, na dnie uczuć Matyldy które napełniały go taką dumą, jest — rezygnacja.
Wszystkie pojęcia panny de la Mole uległy zmianie na widok Juljana. — Niema co, to jest naprawdę mój mąż, mówiła sobie: jeżeli szczerze mam wrócić na drogę cnoty, powinnam zaślubić jego.
Była przygotowana na natręctwo, na nieszczęśliwe miny Juljana; przygotowała sobie odpowiedzi, była pewna, że po obiedzie spróbuje przemówić do niej kilka słów. Tymczasem, wręcz przeciwnie, został w salonie; nawet nie spojrzał w stronę ogrodu. (Bóg wie, ile go to kosztowało!) Lepiej pozbyć się odrazu tych wyjaśnień, pomyślała panna de la Mole; zeszła sama do ogrodu, Juljan nie zjawił się. Matylda zaczęła się przechadzać w pobliżu oszklonych drzwi; ujrzała jak Juljan z zapałem opisuje pani de Fervaques ruiny, które zdobią wybrzeża Renu i dają im tyle wyrazu. Zaczynał nieźle używać sentymentalno-malowniczych frazesów, cieszących się takiem powodzeniem w pewnych salonach.
Książę Korazow byłby bardzo dumny, gdyby był w tej chwili w Paryżu: wieczór odbył się zgodnie z jego przepowiednią. Byłby również pochwalił Juljana przez dni następne.
Klika członków tajemnego rządu miała do rozdania kilka wysokich odznaczeń; marszałkowa de Fervaques domagała się, aby jej stryjeczny dziadek otrzymał błękitną wstęgę. Margrabia de la Mole życzył sobie tego samego dla teścia; zespolili swe usiłowania. Marszałkowa zachodziła niemal codziennie do pałacu la Mole. Od niej Juljan dowiedział się, że margrabia ma zostać ministrem: przedstawił kamaryli genjalny plan unicestwienia w ciągu trzech lat Konstytucji bez najmniejszych wstrząśnień.
W razie gdyby pan de la Mole doszedł do władzy, Juljan mógł się spodziewać infuły, ale wszystkie te wielkie interesy przesłoniły się w jego oczach jakby mgłą. Wyobraźnia jego widziała je jedynie mętnie i, można rzec, w wielkiem oddaleniu. Straszliwe cierpienie zmieniło go w manjaka: treść życia skupiała się dlań w tem, jak się ułoży jego stosunek do panny de la Mole. Obliczył, że, po kilku latach starań, zdoła obudzić w niej na nowo miłość.
Ten zimny umysł doszedł, jak widzimy, do zupełnego szaleństwa. Ze wszystkich przedmiotów które wyróżniały go niegdyś, zostało mu jedynie nieco silnej woli. Wierny strategji Korazowa, siadał codzień przy pani de Fervaques, ale niepodobna mu było znaleźć coś do powiedzenia.
Wysiłek, jaki sobie nakładał aby się wydać w oczach Matyldy uleczonym, pochłaniał wszystkie siły jego duszy; siedział przy marszałkowej wpół żywy; oczy jego nawet, jak bywa przy nadmiarze fizycznego bólu, straciły cały blask.
Ponieważ pani de la Mole patrzała na świat jedynie oczami męża, który mógł ją uczynić księżną, od kilku dni dama ta wynosiła pod niebiosa zasługi Juljana.


LVI. MIŁOŚĆ MORALNA.

There also was of course in Adeline
That calm patrician polish in the adresse.
Which ne’er can pass the equinoctial line
Of any thing which Nature would express:
Just as a Mandarin finds nothing fine,
At least his manner suffers not to guess
That any thing he views can greatly please.
Don Juan, XIII, 84.

Cała ta rodzina ma trochę źle w głowie, myślała marszałkowa; zacietrzewili się w swoim księżyku, który umie jedynie słuchać i patrzeć, dość ładnemi oczami, to prawda.
Dla Juljana znowuż, marszałkowa była doskonałym niemal wzorem patrycjuszowskiego spokoju, który zasadza się na drobiazgowej grzeczności, a jeszcze bardziej na niezdolności do wszelkiego wzruszenia. Żywość ruchów, brak panowania nad sobą zgorszyłyby panią de Fervaques niemal tyle, co brak majestatu wobec niższych. Najmniejsza oznaka wrażliwości uchodziłaby w jej oczach za pijaństwo moralne, za które należy się rumienić jako za rzecz przynoszącą ujmę temu, co osoba wysoko położona winna jest sobie samej. Największem jej szczęściem było mówić o ostatniem polowaniu królewskiem, ulubioną zaś jej książką były Pamiętniki księcia de Saint-Simon, zwłaszcza ich część genealogiczna.
Juljan wiedział już, które miejsce, przez swoje oświetlenie, odpowiada typowi urody pani de Fervaques. Siadał tam zawczasu, ale starannie odwracał krzesło tak aby nie widzieć Matyldy. Zdziwiona tem wytrwałem unikaniem jej, opuściła, jednego dnia, niebieską kanapę i siadła z robótką opodal fotela marszałkowej. Juljan widział ją dosyć dobrze ponad kapelusz pani de Fervaques. Oczy te, władnące jego losem, przeraziły go zrazu, następnie zaś wyrwały go gwałtownie ze zwykłej apatji: zaczął rozmawiać, i to z wielkiem ożywieniem.
Zwracał się do marszałkowej, ale jedynym jego celem było działać na Matyldę. Zapalił się tak, że pani de Fervaques przestała go rozumieć.
Był to pierwszy tryumf. Gdyby Juljanowi wpadło na myśl uzupełnić go zapomocą kilku z niemiecka-mistycznych, religijnych i jezuickich frazesów, marszałkowa zaliczyłaby go do ludzi wyższych, powołanych do odrodzenia epoki.
Skoro ma natyle zły smak, mówiła sobie panna de la Mole, aby rozmawiać tak długo i z takim ogniem z panią de Fervaques, nie będę już słuchała.
I, przez resztę wieczoru, dotrzymała postanowienia, mimo iż z trudem.
O północy, kiedy Matylda odprowadzała ze świecznikiem matkę, pani de la Mole zatrzymała się na schodach, rozwodząc się nad Juljanem. Matylda zmarkotniała do reszty, nie mogła zasnąć. Jedna myśl ją uspokoiła: „Człowiek którym ja gardzę, może być jeszcze niepospolity w oczach marszałkowej“.
Co się tyczy Juljana, epizod ten stał się dlań odtrutką przeciw przygnębieniu; przypadkowo, oczy jego padły na teczkę z rosyjskiej skóry, w której książę Korazow wręczył mu owe pięćdziesiąt trzy listy miłosne. U spodu pierwszego listu Juljan ujrzał dopisek: Posyła się Nr. 1 w tydzień po poznaniu.
Spóźniłem się! wykrzyknął Juljan, toć już oddawna znam panią de Fervaques. Zabrał się do przepisania pierwszego listu; była to śmiertelnie nudna elukubracja o cnocie; szczęściem, Juljan zasnął przy pierwszej stronicy.
W kilka godzin później, słońce zaskoczyło go śpiącego z łokciami na stole. Jedną z najprzykrzejszych chwil był moment, kiedy, każdego rana, budząc się, dowiadywał się o swojem nieszczęściu. Tego dnia, dokończył przepisywać list prawie wesoło. Czy podobna, powiadał sobie, aby istniał młody człowiek piszący w ten sposób? Niektóre zdania miały po dziewięć wierszy. U spodu, ujrzał tę notatkę ołówkiem:
Doręcza się te listy samemu: konno, w czarnej krawatce, w niebieskim surducie. Oddaje się list odźwiernemu ze zbolałą miną, z wzrokiem brzemiennym melancholją. Jeśli się spotka pannę służącą, obetrzeć oczy i zagadać do niej.
Wszystko to wypełnił najściślej.
Popełniam wielkie zuchwalstwo, pomyślał Juljan wychodząc z pałacu pani de Fervaques, ale to wina Korazowa. Odważyć się pisać do tak słynnej cnotki! Zmiażdży mnie wzgardą, co mnie bajecznie zabawi. To, w gruncie, jedyna rozrywka, jaką jestem zdolny odczuć. Tak, okryć śmiesznością wstrętną istotę która się nazywa mną, cóż za uciecha. Chętnie popełniłbym zbrodnię, byle się rozerwać.
Od miesiąca, najpiękniejszą chwilą w życiu Juljana był moment kiedy odprowadzał konia do stajni. Korazow zabronił mu wyraźnie, pod jakimbądź pozorem, patrzeć na hardą kochankę. Ale krok konia tak dobrze jej znany, sposób w jaki Juljan pukał szpicrutą do stajni aby zawołać stajennego, zwabiały niekiedy Matyldę do okna. Muślin firanek był tak lekki, że Juljan mógł go przejrzeć; zerkając ukradkiem z pod kapelusza, widział kibić Matyldy, mimo że nie widział jej oczu.
Wieczorem, pani de Fervaques odnosiła się do Juljana tak, jakby nie otrzymała filozoficzno-mistyczno-religijnej rozprawy, którą tego samego rana wręczył odźwiernemu z taką melancholją. W wilję, przypadkowo, Juljan odkrył sposób pobudzenia swojej wymowy: usiadł w ten sposób, że widział oczy Matyldy. Ona sama, w chwilę po przybyciu marszałkowej, opuściła kanapę, gardząc niejako dotychczasowem towarzystwem. Pan de Croisenois był zmiażdżony tym nowym kaprysem: jego widoczne cierpienie sprawiło ulgę męce Juljana.
Ten niespodziany zwrot w jego życiu uczynił go złotoustym; że zaś miłość własna czai się nawet w sercach będących świątynią najdostojniejszej cnoty, marszałkowa, siadając do powozu, pomyślała: „Pani de la Mole ma słuszność; ten młody kleryk jest bardzo do rzeczy. Widocznie w pierwszych dniach obecność moja onieśmieliła go. Trzeba przyznać, że zwykły skład tego salonu jest dość lekkiego autoramentu; same cnoty wspierane powagą wieku, którym to ostudzenie było bardzo potrzebne. Ten młody człowiek musiał odczuć różnicę; pisze wcale dobrze; lękam się tylko, aby ta prośba o światło i o rady zawarta w jego liście, nie kryła bezświadomie innego uczucia.
Bądź co bądź, ileż nawróceń zaczęło się w ten sposób! Dobrze wróży w moich oczach różnica między jego stylem a stylem młodych ludzi których listy miałam sposobność widywać. Niesposób nie odczuć namaszczenia, powagi i przekonania w liście tego młodego lewity; tak, on posiądzie słodką cnotę biskupa Massillon“.


LVII. NAJPIĘKNIEJSZE PORADY DUCHOWNE.

Praca! talent! zasługi! ha! przedewszystkiem trzeba należeć do jakiejś koterji.
Telemak.

Tak więc, myśl o infule zjednoczyła się pierwszy raz z myślą o Juljanie w głowie kobiety, która wcześniej lub później miała rozrządzać najtłustszemi posadami we francuskim kościele. Korzyść ta nie byłaby wzruszyła Juljana; w tej chwili myśl jego nie ogarniała nic poza obecnem nieszczęściem; wszystko je potęgowało, widok własnego pokoju stał mu się nieznośny. Wieczorem, kiedy wracał ze świecą, każdy mebel, każdy ornament jakgdyby mówił do niego, głosząc cierpko jakiś nowy szczegół jego cierpienia.
Dziś bodaj mam przymusowe roboty, rzekł wchodząc do pokoju z oddawna już nieznaną żywością; miejmy nadzieję, że drugi list będzie równie nudny jak pierwszy.
Był jeszcze nudniejszy. Wydał mu się tak głupi, że w końcu kopjował wiersz po wierszu, nie myśląc o sensie.
To jeszcze bardziej napuszone, myślał, niż oficjalne dokumenty Münsterskiego traktatu, które mój profesor dyplomacji dał mi do przepisywania w Londynie.
Wówczas dopiero przypomniał sobie listy pani de Fervaques, których oryginałów zapomniał zwrócić poważnemu Hiszpanowi. Odszukał je: były niemal równie górnolotne jak listy rosyjskiego panka. Zupełna mgła; mogły znaczyć wszystko i nic. To harfa eolska stylu, myślał Juljan. Wśród najwznioślejszych maksym o nicości, nieskończoności, czemś rzeczywistem jest tu tylko straszliwy lęk przed śmiesznością.
Monolog, któryśmy tu skrócili, powtarzał się dwa tygodnie z rzędu. Usnąć przepisując swój komentarz do Apokalipsy, odnieść nazajutrz list z melancholijną miną, odprowadzić konia do stajni z nadzieją ujrzenia sukni Matyldy, pracować, wieczór wpaść do Opery o ile pani de Fervaques nie było w pałacu de la Mole, oto jednostajne życie Juljana. Bogaciej przedstawiało się ono, kiedy pani de Fervaques zawitała do margrabiny; wówczas, popod skrzydło kapelusza marszałkowej, Juljan mógł dojrzeć oczy Matyldy i stawał się wymowny. Jego malownicze i sentymentalne frazesy zaczęły nabierać śmielszej i wykwintniejszej formy.
Czuł, że to co mówi musi się wydać Matyldzie głupie, ale chciał ją olśnić dystynkcją wysłowienia. Im bardziej to co mówię jest nienaturalne, tem bardziej musi się jej podobać, myślał Juljan: zaczem, z monstrualną śmiałością, wydymał swój styl. Spostrzegł rychło, iż, aby się nie stać pospolitym w oczach marszałkowej, trzeba mu się zwłaszcza wystrzegać prostoty i rozsądku. Tej drogi trzymał się, skracając lub rozwijając swoje perory, wedle tego czy widział uznanie czy obojętność w oczach dwóch wielkich dam, którym pragnął się podobać.
Naogół, życie stało mu się mniej okropne niż wówczas kiedy dni płynęły w bezczynności.
Hm, powiadał sobie jednego wieczora, oto już przepisuję piętnastą z tych elukubracyj; czternaście poprzednich oddałem wiernie odźwiernemu marszałkowej. Będę miał zaszczyt zapełnić wszystkie szuflady jej biurka. Mimo to, traktuje mnie tak jakby nic nie otrzymała! Do czego doprowadzi to wszystko? Trzeba przyznać, że ten Moskal, przyjaciel Korazowa, zakochany w pięknej kwakierce z Ryszmondu, to nielada figura; niepodobna być rozpaczliwiej nudnym.
Jak wszystkie mierne istoty, którym los pozwoli przyglądać się działaniom wielkiego wodza, Juljan nie rozumiał zgoła szturmu przypuszczonego przez młodego Rosjanina do serca młodej Angielki. Pierwsze cztery dziesiątki listów miały za cel jedynie przebłagać za śmiałość pisania. Trzeba było zaszczepić tej słodkiej osóbce, która zapewne nudziła się śmiertelnie, nałóg odbierania listów, może nieco mniej bezbarwnych niż jej codzienne życie.
Jednego ranka, oddano Juljanowi list, poznał herby pani de Fervaques. Złamał pieczęć z pośpiechem, który kilka dni wprzódy wydałby mu się niepojęty: było to tylko zaproszenie na obiad.
Uciekł się do instrukcji księcia Korazow. Nieszczęściem, młody Rosjanin chciał być lekki jak Dorat, tam gdzie należało być prostym i zrozumiałym; Juljan nie mógł odszukać dla siebie dyrektywy na czas tego obiadu.
Salon był bezgranicznie wspaniały, wyzłocony jak galerja Djany w Tuillerjach, z obrazami olejnemi w boazerjach. Na obrazach tych lśniły się jasne plamy. Juljan dowiedział się później, że tematy wydały się pani domu nie dość obyczajne, kazała tedy poprawić obrazy. O wieku moralności! pomyślał.
W salonie zauważył tych samych dostojników, którzy byli obecni przy układaniu tajnej noty. Jeden z nich, biskup ***, wuj marszałkowej, miał w ręku wydział beneficjów i, jak mówiono, nie umiał siostrzenicy niczego odmówić. Jakiż olbrzymi krok uczyniłem, rzekł sobie w duchu Juljan uśmiechając się melancholijnie, i jak bardzo jest mi to obojętne! Jem oto obiad ze słynnym biskupem ***.
Obiad był nietęgi, a rozmowa niecierpliwiąca. To spis rzeczy lichej książki, myślał Juljan. Poruszają zuchwale najwyższe przedmioty; ale, po trzech minutach, człowiek pyta sam siebie, co większe: emfaza, czy jego nieuctwo.
Czytelnik zapomniał zapewne o gryzipiórku Tanbeau, siostrzeńcu Akademika i przyszłym profesorze, który niskiemi potwarzami zatruwał powietrze w pałacu la Mole.
Figurka ta obudziła raz w Juljanie pierwszą myśl, iż mimo że pani de Fervaques nie odpowiada na listy, patrzy z pobłażliwością na uczucie które je dyktuje. Czarną duszę pana Tanbeau dręczyły tryumfy Juljana; ale że, z drugiej strony, niepospolity człowiek, tak samo jak i cymbał, nie może być w dwóch miejscach naraz, przeto, jeśli Sorel zostanie kochankiem wzniosłej marszałkowej (powiadał sobie przyszły profesor), dama ta umieści go na jakiejś tłustej posadce duchownej, a ja pozbędę się go z pałacu la Mole.
Ksiądz Pirard wypalił Juljanowi długie kazanie z przyczyny jego powodzeń w pałacu Fervaques. Była w tem sekciarska zazdrość surowego jansenisty, wobec jezuickiego i neo-monarchicznego salonu cnotliwej marszałkowej.


LVIII. MANON LESCAUT.

Owóż, raz upewniwszy się o głupocie i osielstwie przeora, dość często wygrywał sprawę, mieniąc czarnem białe, a białem czarne.
Lichtenberg.

Wskazówki Rosjanina zalecały stanowczo nie sprzeciwiać się w rozmowie osobie do której się pisuje. Nie należy, pod żadnym pozorem, wypadać z ekstatycznego podziwu: to był zasadniczy ton każdego listu.
Pewnego wieczora, w Operze, w loży pani de Fervaques, Juljan wysławiał balet Manon Lescaut. Jedyną przyczyną tego entuzjazmu było to, że balet wydał mu się dość mierny.
Marszałkowa rzekła, iż balet niedorównywa bynajmniej powieści księdza Prévost. — Jakto! pomyślał Juljan zdziwiony i ubawiony, osoba tak cnotliwa może wychwalać romanse! Zazwyczaj, pani de Fervaques wyrażała się z najwyższą wzgardą o pisarzach, którzy, zapomocą tych płaskich bajek, silą się uwodzić młodzież, aż nadto, niestety, podatną zbłąkaniu zmysłów.
Wśród tych niemoralnych i niebezpiecznych utworów, ciągnęła marszałkowa, Manon Lescaut zajmuje, jak powiadają, jedno z pierwszych miejsc. Słabości i zasłużone męczarnie występnego serca są tam (powiadają) odmalowane prawdziwie i głęboko; co nie przeszkodziło pańskiemu Bonapartemu wyrazić się na wyspie św. Heleny, że jestto romans pisany dla lokajów.
To odezwanie wróciło duszy Juljana całą jej energję. Chciano mnie zgubić w oczach marszałkowej; powiedziano jej o moim entuzjazmie dla Napoleona. Dotknęło ją to niemile i nie mogła się wstrzymać, aby mi nie dać tego uczuć. Odkrycie to zabawiło Juljana na cały wieczór i rozbudziło jego werwę. Kiedy, w przedsionku, żegnał się z marszałkową, rzekła: „Niech pan pamięta, że nie można równocześnie kochać mnie i Bonapartego; można, co najwyżej, brać go jako konieczne zło zesłane przez Opatrzność. Zresztą ten człowiek nie miał duszy dość wrażliwej, aby odczuwać arcydzieła sztuki“.
Kochać mnie! powtarzał sobie Juljan; to nie znaczy nic, albo znaczy wszystko. Oto sekrety języka, których brak jest nam, biednym parafjanom. I przypomniał sobie żywo panią de Rênal, przepisując równocześnie olbrzymi list przeznaczony dla marszałkowej.
— Czem się dzieje, spytała go nazajutrz marszałkowa ze źle udaną obojętnością, że pan mi mówi o Londynie i Ryszmondzie, w liście, który pisałeś, jak się zdaje, wczoraj po operze?
Juljan zmięszał się; kopjował wiersz po wierszu nie myśląc o tem co pisze, i widocznie zapomniał podstawić Paryż i Saint-Cloud w miejsce Londynu i Ryszmondu znajdujących się w oryginale. Zaczął coś pleść, ale nie mógł dokończyć; czuł niepohamowaną chęć parsknięcia śmiechem. Wreszcie, szukając wymówki, wpadł na tę myśl: Byłem tak podniecony tą rozmową o najwznioślejszych, najwyższych celach duszy, że, pisząc do pani, mogłem ulec roztargnieniu.
— Zrobiłem wrażenie, pomyślał, mogę sobie tedy oszczędzić nudy przez resztę wieczoru. Wybiegł pędem z pałacu Fervaques. Wieczorem, przeglądając oryginał listu skopiowanego w wilję, odnalazł szybko nieszczęsne miejsce, gdzie młody Rosjanin mówi o Londynie. Juljan spostrzegł ze zdziwieniem, że list jest niemal czuły.
Kontrast, jaki pozorna lekkość Juljana tworzyła z wzniosłą, apokaliptyczną niemal głębią jego listów, obudził zainteresowanie marszałkowej. Podobała się jej zwłaszcza rozciągłość zdań; to nie był ów skoczny styl wprowadzony w modę przez Woltera, potwora niemoralności! Mimo że nasz bohater robił co mógł aby się wyzbyć w rozmowie wszelkich śladów zdrowego sensu, zachował jednak pewne antymonarchiczne i bezbożne zabarwienie, które nie uszło czujności pani de Fervaques. Otoczona osobami niezmiernie moralnemi, ale które często nie zdobyły się ani na jeden błysk myśli w ciągu całego wieczora, dama ta była niezmiernie tkliwa na wszystko co trąciło cieniem nowości; ale równocześnie uważała za swój obowiązek czuć się zgorszona. Wadę tę nazywała piętnem lekkomyślnej epoki...
Ale takie salony może odwiedzać jedynie ten, kto się zabiega o coś. Czytelnik musi zapewne podzielać całą nudę jałowego życia które pędził Juljan. Są to istne stepy w naszej podróży.
Przez cały ten czas, w ciągu którego epizod z panią de Fervaques zagarnął życie Juljana, panna de la Mole musiała się bardzo zmagać z sobą aby o nim nie myśleć. Dusza jej była pastwą gwałtownych walk: niekiedy łudziła się że gardzi tym smętnym młodzieńcem; mimowoli jednak ulegała wrażeniu jego rozmowy. Zdumiewał ją zwłaszcza jego doskonały fałsz; każde słowo Juljana do marszałkowej było kłamstwem, lub bodaj piekielnem maskowaniem jego myśli, które Matylda znała prawie we wszystkich przedmiotach. Machiawelizm ten zdumiewał ją. Cóż za głębia! myślała; co za różnica od napuszonych dudków albo też pospolitych hultajów, jak np. Tanbeau, przemawiających tym samym językiem!
Mimo to, Juljan miewał dni bardzo ciężkie. Wysiadywać w salonie marszałkowej równało się dlań najcięższemu obowiązkowi. Wysiłek nałożonej roli odejmował duszy jego wszelką siłę. Często, w nocy, przebywając olbrzymi dziedziniec pałacu Fervaques, musiał wytężać całą wolę i rozum aby się nie poddać rozpaczy.
Przemogłem beznadziejność seminarjum, powiadał sobie: a cóż za widoki miałem wówczas przed sobą! czy byłoby mi się powiodło czy nie, byłbym skazany na spędzenie życia ze wstrętnemi i odrażającemi istotami. Następnej wiosny, w niespełna rok później, byłem może najszczęśliwszym z młodych ludzi w moim wieku.
Ale często, wszystkie te rozważania były bezsilne wobec okropnej rzeczywistości. Codziennie widywał Matyldę przy śniadaniu i obiedzie. Z mnogich listów, które mu dyktował pan de la Mole, wiedział że w najbliższym czasie ma zaślubić pana de Croisenois. Sympatyczny ten człowiek bywał już dwa razy dziennie w pałacu: zazdrosne oko opuszczonego kochanka nie traciło żadnego z jego poruszeń.
Często, Juljan miał wrażenie, że panna de la Mole życzliwie przyjmuje swego przyszłego; wówczas, wracając do siebie, mimowoli spoglądał na pistolety.
— Ha! o ileż byłoby mądrzej wyprać znaki z bielizny i udać się do samotnego lasu, dwadzieścia mil za Paryżem, aby skończyć to nędzne życie! Śmierć moja, gdzieś w obcej stronie, pozostałaby nieznana przez dwa tygodnie, a któż myślałby o mnie jeszcze po dwóch tygodniach!
Było to bardzo dorzeczne rozumowanie. Ale, nazajutrz, kawałek ramienia Matyldy, dojrzany między rękawkiem a rękawiczką, wystarczał aby pogrążyć młodego filozofa we wspomnieniach, które, choć okrutne, wiązały go do życia. — Więc dobrze! powiadał sobie, doprowadzę do końca tę rosyjską taktykę. Jak się to skończy? To pewna, aż, skoro przepiszę te pięćdziesiąt trzy listy, nie będę wymyślał dalszych.
Co do Matyldy, tych sześć tygodni tak uciążliwej komedji albo nie zmieni w niczem jej niechęci, albo zdobędzie mi chwilę pojednania. Wielki Boże! umarłbym ze szczęścia. Nie mógł już o niczem myśleć.
Po długiej zadumie, zdołał wreszcie podjąć bieg swych rozważań. Zatem, powiadał sobie, uzyskałbym dzień szczęścia, poczem odżyłaby na nowo jej niechęć, oparta, niestety! na braku warunków do podobania się jej. Wówczas nie miałbym już żadnej ucieczki; byłbym złamany, zgubiony na zawsze... Jakąż mi ona może dać rękojmię przy swoim charakterze? mnie zaś, niestety, zawsze będzie zbywało wytworności manier, lekkości wysłowienia. Wielki Boże! czemuż jestem sobą!


LIX. NUDA.

Być ofiarą namiętności, zgoda; ale namiętności których się nie czuje! O smutny wieku XIX!
Girodet.

Zrazu, pani de Fervaques odczytywała długie listy Juljana obojętnie, później zaczęły ją zajmować; ubolewała jednak wciąż nad jedną rzeczą: Jaka szkoda, że ten Sorel nie jest zupełnym księdzem! Możnaby go przyjmować na poufałej stopie; tymczasem tak, w tem świeckiem ubraniu, z orderem, obecność jego daje powód do drażliwych pytań; i wówczas co odpowiedzieć? Nie kończyła swej myśli: jakaś złośliwa przyjaciółka może przypuszczać a nawet rozgłaszać, że to jakiś pokątny kuzynek, krewniak ojca, jakiś kupczyk odznaczony w Gwardji narodowej.
Do chwili w której ujrzała Juljana, największą przyjemnością pani de Fervaques było kłaść tytuł marszałkowej obok nazwiska. Następnie, próżność parwenjuszki, próżność chorobliwa i drażliwa na wszystko, znalazła się w walce z zaczątkiem sympatji.
— Tak byłoby mi łatwo, myślała marszałkowa, zrobić go wielkim wikarjuszem gdzieś w okolicy Paryża! Ale poprostu pan Sorel, do tego sekretarzyna pana de la Mole! to okropne.
Poraz pierwszy tę duszę, która lękała się wszystkiego, poruszało uczucie nie płynące z jej społecznych pretensyj. Sędziwy odźwierny zauważył, że kiedy przynosi list od tego pięknego a tak smętnego młodzieńca, natychmiast z twarzy marszałkowej znika ów znudzony i niechętny wyraz, jaki przybierała dla służby.
Nuda życia wypełnionego wyłącznie ambicją i reprezentacją, bez żadnego udziału serca, stała się marszałkowej nie do zniesienia od czasu jak myślała o Juljanie. Wystarczało jej spędzić wieczorem godzinę z tym szczególnym człowiekiem, aby nazajutrz panny służące miały wytchnienie od zwykłej opryskliwości swej pani. Rosnącego wpływu Juljana nie zdołały osłabić nawet umiejętnie sporządzone anonimy. Próżno Tanbeau dostarczał panom de Luz, de Croisenois, de Caylus zręcznych potwarzy, które panowie ci puszczali w obieg, nie zastanawiając się zbytnio nad ich prawdą. Marszałkowa, której umysł nie był zdolny do odporu wobec tych pospolitych środków, zwierzała się ze swych wątpliwości Matyldzie i zawsze wracała pocieszona.
Jednego dnia, spytawszy trzy razy służby czy niema listów, pani de Fervaques postanowiła nagle odpowiedzieć Juljanowi. Było to zwycięstwo nudy. Przy drugim liście, marszałkowa zawahała się chwilę, kiedy jej przyszło własną ręką nakreślić ten tak pospolity adres: Do pana Sorel, u margrabiego de la Mole.
Wieczorem, odezwała się do Juljana bardzo sucho: Musi mi pan przynieść parę kopert ze swoim adresem.
I oto pasowano mnie na kochanka-pokojowca, pomyślał Juljan; poczem skłonił się, z umysłu naśladując minę Arsena, starego lokaja margrabiego.
Tegoż wieczora przyniósł koperty, nazajutrz zaś, bardzo wcześnie, otrzymał trzeci list; przeczytał z pięć wierszy z początku, a dwa lub trzy z końca. List zawierał cztery stronice bardzo drobnego pisma.
Stopniowo, dama nabrała słodkiego przyzwyczajenia aby pisywać codzień. Juljan odpowiadał, kopjując wiernie listy Rosjanina; bombastyczny zaś styl posiada tę zaletę, iż pani de Fervaques nie dziwiła się zbytnio brakowi ściślejszego związku z jej listami.
Jakże czułaby się upokorzona w swej dumie, gdyby Tanbeau, który z własnej gorliwości szpiegował Juljana, mógł ją objaśnić, że wszystkie jej listy, nierozpieczętowane, leżą w szufladzie!
Jednego ranka, odźwierny przyniósł do bibljoteki list marszałkowej. Matylda, spotkawszy go, ujrzała list i na liście adres kreślony ręką Juljana. Weszła do bibljoteki gdy odźwierny wychodził; list leżał jeszcze na stole; Juljan, pochłonięty pisaniem, nie wrzucił go do szuflady.
— Nie, tego nie myślę znosić, wykrzyknęła Matylda chwytając list; zapominasz zupełnie o mnie, o mnie, swojej żonie. Postępowanie pańskie jest haniebne.
Po tych słowach, duma jej, jakby zdumiona szaleństwem jej kroku, zdławiła ją; zalała się łzami, ledwie mogła oddychać.
Zdumiony, pomięszany, Juljan nie oceniał nawet, jakim cudem, jakiem szczęściem była dlań ta scena. Pomógł Matyldzie usiąść; osunęła się niemal w jego ramiona.
Pierwszem wrażeniem Juljana, z chwilą gdy uczuł jej ruch, było uczucie bezmiernej radości. Następnie, prawie równocześnie, wspomniał Korazowa: jednem słowem mogę wszystko zgubić.
Ramiona jego zesztywniały, tak uciążliwy był wysiłek który sobie nałożył z wyrachowania. — Nie mogę sobie pozwolić nawet na to, aby przycisnąć do serca to gibkie i urocze ciało; albo mną gardzi, albo znęca się nademną. Cóż za charakter!
Tak przeklinając charakter Matyldy, kochał ją za to sto razy więcej; miał uczucie, że trzyma w ramionach królowę.
Niewzruszony chłód Juljana zdwoił męczarnie dumy panny de la Mole. Nie miała tyle zimnej krwi, aby odgadnąć w jego oczach to co czuł w tej chwili. Nie mogła się zdobyć na to aby nań spojrzeć; drżała, iż spotka się z wyrazem wzgardy.
Siedząc na kanapie nieruchomo, z odwróconą głową, przechodziła najżywsze cierpienia, jakie duma i miłość mogą zadać duszy ludzkiej. Do jakiego kroku się zniżyła!
Ja, nieszczęsna, naraziłam się na to, aby ktoś odtrącił moje najbezwstydniejsze awanse! i to kto? dodawała pycha oszalała z bólu; domownik mego ojca. Nie, tego nie ścierpię, rzekła głośno.
I, zrywając się z wściekłością, otworzyła szufladę. Stanęła w osłupieniu, ujrzawszy dziesiątek listów nierozpieczętowanych, podobnych zupełnie do tego, który widziała przed chwilą. Na wszystkich adresach widniało pismo Juljana, mniej lub więcej zmienione.
— Zatem, wykrzyknęła wpółprzytomna, nietylko jesteś kochankiem pani de Fervaques, ale nią gardzisz! Ty, plebejusz, gardzisz marszałkową de Fervaques!
Och! przebacz mi, drogi mój, dodała rzucając mu się do kolan, gardź mną jeśli chcesz, ale kochaj mnie, nie mogę żyć dłużej bez twej miłości. I padła wpół zemdlona.
— Leży nareszcie ta harda istota u mych nóg! rzekł sobie Juljan.



LX. LOŻA W BOUFFES.

As the blakest sky
Fortells the heaviest tempest.
Don Juan.

Wśród tylu wzruszeń, Juljan czuł się bardziej zdziwiony niż szczęśliwy. Zniewagi Matyldy przekonywały, jak mądra była rosyjska taktyka. Mało mówić, mało działać, oto dla mnie jedyny środek.
Podniósł Matyldę i bez słowa posadził ją z powrotem. Zaczęła płakać.
Aby pokryć wzruszenie, wzięła listy pani de Fervaques i otwierała je zwolna. Uczyniła nerwowy gest, poznając pismo marszałkowej. Obracała kartki nie czytając; większość listów miała po sześć stronie.
— Odpowiedz mi przynajmniej, rzekła błagalnie, nie śmiąc spojrzeć na Juljana. Wiesz, że jestem dumna; jestto nieszczęście mego stanowiska, a nawet charakteru, wyznaję: pani de Fervaques zabrała mi tedy twoje serce? Czy uczyniła dla ciebie wszystkie ofiary, do jakich mnie popchnęła ta nieszczęsna miłość?
Głuche milczenie było odpowiedzią Juljana. — Jakiem prawem, myślał, ona żąda odemnie niedyskrecji niegodnej uczciwego człowieka?
Matylda próbowała czytać listy: oczy pełne łez nie były do tego zdolne. Od miesiąca była nieszczęśliwa, ale ta wyniosła dusza wzbraniała się przyznać przed sobą do własnego uczucia. Jedynie przypadek spowodował ten wybuch. Na chwilę, zazdrość i miłość zwyciężyły dumę. Siedziała na kanapie, tuż przy nim. Widział jej włosy, alabastrową szyję i przez chwilę zapomniał o swej roli: okolił jej kibić ramieniem, przycisnął niemal Matyldę do piersi.
Obróciła zwolna głowę; zdumiał go bezgraniczny ból, jaki wyrażały jej oczy, zmienione do niepoznania.
Juljan uczuł, iż go siły opuszczają, tak śmiertelnie ciężki był akt woli, jaki sobie nałożył.
— Jeśli się dam ponieść szczęściu kochania jej, myślał Juljan, niebawem oczy te wyrażać będą jedynie wzgardę. Tymczasem ona, zdławionym głosem, urywanemi słowy, powtarzała mu zaklęcia żalu za swe postępowanie płynące z nadmiaru dumy.
— I ja mam dumę, rzekł Juljan ledwie słyszalnym głosem, przyczem twarz jego odbijała ostateczne wyczerpanie.
Matylda zwróciła się żywo. Słyszeć jego głos, było to szczęście, którego nadziei niemal się wyrzekła. W tej chwili, pamiętała o swej dumie jedynie poto aby ją przeklinać, byłaby chciała popełnić jakieś rzeczy niemożliwe, niewiarygodne, aby mu dowieść do jakiego stopnia ubóstwia go a brzydzi się sobą.
— Prawdopodobnie dla tej dumy, ciągnął Juljan, wyróżniła mnie pani przez chwilę; z pewnością też za ten hart jaki przystoi mężczyźnie szanuje mnie pani teraz. Mogę kochać marszałkową...
Matylda zadrżała; oczy jej przybrały dziwny wyraz. Miała usłyszeć wyrok. Drgnienie to nie uszło uwagi Juljana; czuł, że męstwo jego słabnie.
Ach, mówił sobie, nasłuchując dźwięku czczych słów które wygłaszały jego usta, jakby jakiegoś obcego szmeru, gdybym mógł okryć pocałunkami te blade policzki i gdybyś ty tego nie czuła!
— Mogę kochać marszałkową, ciągnął... i głos zamierał mu coraz bardziej; ale nie posiadam żadnych stanowczych dowodów jej sympatji...
Matylda spojrzała nań; wytrzymał to spojrzenie, sądził przynajmniej, że fizjognomja nie zdradziła go. Czuł, że miłość przenika go do ostatnich zaułków serca. Nigdy nie ubóstwiał jej tak jak w tej chwili; był niemal równie oszalały jak Matylda. Gdyby ona zdobyła się na trochę zimnej krwi i hartu aby pokryć swe uczucia, padłby jej do nóg, wyrzekając się czczej komedji. Znalazł siłę, aby dalej mówić. — Ach, Korazow! zakrzyknął w duchu, czemuż cię tu niema! jakżebym potrzebował słowa wskazówki! Przez ten czas, głos jego mówił:
— W braku innego uczucia, wdzięczność wystarczyłaby aby mnie przywiązać do marszałkowej: była dla mnie dobra, pocieszała mnie gdy mną gardzono... Mam prawo nie wierzyć bezwzględnie w pewne pozory, zapewne niezmiernie pochlebne, ale też może bardzo nietrwałe.
— Wielki Boże! wykrzyknęła Matylda.
— I cóż! jaką rękojmię daje mi pani? podjął Juljan porywczo i z siłą, jakby zapominając o dyplomatycznej przezorności. Jakaż przysięga, jakiż bóg mi zaręczy, że usposobienie twoje będzie trwało więcej niż dwa dni?
— Bezmiar mej miłości i nieszczęścia, gdybyś mnie już nie kochał, rzekła ujmując go za ręce i zwracając się ku niemu...
Nagły ten ruch rozchylił nieco narzutkę; Juljan ujrzał prześliczne ramiona. Zburzone nieco włosy przypominały mu rozkoszną chwilę...
Miał już ulec. — Jedno niebaczne słowo, pomyślał, i rozpocznę na nowo długi ciąg dni rozpaczy. Pani de Rênal znajdowała racje aby czynić to, co serce jej dyktowało; ta światowa panna pozwala sercu wzruszyć się jedynie wtedy, kiedy sobie dowiodła silnemi argumentami, że powinna być wzruszona.
W mgnieniu oka ogarnął tę prawdę i w mgnieniu oka też odzyskał siłę.
Cofnął ręce, które Matylda tuliła, i z ostentacyjnym szacunkiem usunął się nieco. Niepodobna mężczyźnie dalej posunąć hartu. Zebrał rozsypane listy pani de Fervaques i dodał z pozorami grzeczności, jakże okrutnej w tej chwili:
— Panna de la Mole raczy mi pozwolić, abym się zastanowił nad tem wszystkiem. Oddalił się szybko i opuścił bibljotekę; słyszała jak kolejno zamyka wszystkie drzwi.
— Potwór! wcale się nie wzruszył, myślała... Ale co ja mówię, potwór! jest mądry, roztropny, dobry; to ja zawiniłam więcej niż sobie można wyobrazić.
Wytrwała w tem usposobieniu. Tego dnia, Matylda była prawie szczęśliwa, cała oddała się miłości; możnaby rzec, że nigdy w duszy tej nie zagościła pycha, i jaka pycha!
Zadrżała ze wstrętu, kiedy wieczorem lokaj oznajmił panią de Fervaques: głos ten zabrzmiał jej złowrogo. Nie mogła znieść widoku marszałkowej, stanęła jak wryta. Juljan, niezbyt dumny ze swego bolesnego zwycięstwa, uląkł się własnych spojrzeń i nie zjawił się na obiad.
Miłość jego i szczęście wzrastały szybko w miarę jak się oddalał od momentu bitwy; już czynił sobie wyrzuty. Jak mogłem się jej oprzeć! powiadał sobie; gdyby miała mnie przestać kochać; jedna chwila może odmienić tę hardą duszę, trzeba zaś przyznać, że obszedłem się z nią strasznie.
Wieczorem, czuł, że trzeba mu się bezwarunkowo pojawić w Bouffes, w loży pani de Fervaques. Zaprosiła go wyraźnie; zarówno jego obecność jak jego zuchwała nieobecność dojdą niechybnie do Matyldy. Mimo oczywistości tego rozumowania, nie miał siły, aby od początku wieczoru wmięszać się między ludzi. Gdyby musiał rozmawiać, straciłby połowę swego szczęścia.
Wybiła dziesiąta: bezwarunkowo trzeba się pokazać.
Szczęściem, zastał lożę marszałkowej pełną kobiet; stanął przy samych drzwiach, zasłonięty przez kapelusze. Pozycja ta oszczędziła mu śmieszności: boskie akcenty bowiem Karoliny w Matrimonio segreto wycisnęły mu łzy z oczu. Pani de Fervaques ujrzała te łzy; tworzyły taki kontrast z hartem zwykłej jego fizjognomji, że ta światowa dusza, oddawna nasycona żrącemi kwasami parwenjuszowskiej pychy, wzruszyła się. Resztka kobiecego serca jaka w niej pozostała jeszcze, ozwała się. Zapragnęła słyszeć dźwięk głosu Juljana.
— Czy widział pan panie de la Mole, rzekła, są na trzeciem piętrze. W jednej chwili Juljan wychylił się i ujrzał Matyldę; oczy jej błyszczały od łez.
— Wszak to nie ich dzień, pomyślał Juljan; co za zapał!
Matylda skłoniła matkę aby się wybrała do teatru, mimo nieodpowiedniej dla ich stanowiska loży, którą ktoś usłużny ofiarował się zdobyć. Chciała się przekonać, czy Juljan spędzi wieczór z marszałkową.


LXI. PRZERAZIĆ JĄ.

Oto arcydzieło waszej cywilizacji! Z miłości uczyniliście zwyczajną sprawę.
Barnave.

Juljan pobiegł do loży. Oczy jego spotkały natychmiast załzawione oczy Matyldy; płakała nie krępując się, były tam jedynie podrzędne figury, przyjaciółka która użyczyła loży, i paru jej znajomych. Matylda położyła dłoń na ręce Juljana; zapomniała o obecności matki. Dławiąc się niemal od łez, rzekła tylko jedno słowo: wierzysz!
Byle tylko nie odezwać się, myślał Juljan sam bardzo wzruszony, zasłaniając jak mógł oczy ręką, niby od świecznika zalewającego blaskiem loże trzeciego piętra. Jeśli przemówię, nie będzie mogła wątpić o mem wzruszeniu, głos zdradzi mnie, wszystko może się jeszcze popsuć.
Walka stała się dlań uciążliwsza niż rano, dusza jego miała czas ulec wzruszeniu. Lękał się, aby Matyldy nie ukąsiła próżność. Pijany miłością i rozkoszą, przemógł na sobie to aby milczeć. Jestto, wedle mnie, jeden z najpiękniejszych rysów jego charakteru: człowiek zdolny do takiej siły woli, może zajść daleko, si fata sinant.
Panna de la Mole nalegała aby Juljan wracał z niemi do pałacu. Szczęściem padał deszcz. Ale margrabina wskazała Juljanowi miejsce naprzeciw siebie, wciąż go zagadywała, nie zostawiła mu czasu na rozmowę z córką. Możnaby rzec, iż margrabina czuwała nad szczęściem Juljana; nie lękając się już zepsuć wszystkiego nadmiarem wzruszenia, tonął w niem bez pamięci.
Czyż ośmielimy się wyznać, iż, znalazłszy się w pokoju, Juljan rzucił się na kolana i okrył pocałunkami listy Korazowa?
— O wielki człowieku! ileż ci zawdzięczam! wykrzyknął oszalały.
Stopniowo, ochłonął nieco. Porównywał się z generałem, który ma wygrać wielką bitwę. Przewaga jest stanowcza, olbrzymia, powiadał sobie; ale co jutro? jedna chwila może wszystko zgubić.
Otworzył gwałtownym ruchem Pamiętniki, dyktowane na wyspie św. Heleny przez Napoleona i, przez całe dwie godziny, zmuszał się do czytania; czytał jedynie oczami, mimo to zmuszał się. W czasie tej dziwnej lektury, głowa jego i serce, nastrojone na najwyższy ton, pracowały bez jego wiedzy. — To zupełnie inna kobieta niż pani de Rênal, powiadał sobie, ale nie sięgał dalej myślą.
Przerazić ją! wykrzyknął nagle, odrzucając książkę. Nieprzyjaciel będzie mnie słuchał tylko o tyle, o ile stanę się groźny, wówczas nie ośmieli się mnie lekceważyć.
Przechadzał się po swoim pokoiku, pijany radością. Coprawda, szczęście to bardziej płynęło z dumy niż z miłości.
Przerazić ją! powtarzał dumnie, i miał prawo być dumny. Nawet w najszczęśliwszych chwilach, pani de Rênal wątpiła zawsze aby moja miłość była równa jej miłości. Tutaj, mam do czynienia z demonem, trzeba go ujarzmić.
Wiedział że nazajutrz, już o ósmej rano, Matylda znajdzie się w bibljotece; zjawił się dopiero o dziewiątej, płonąc miłością, ale panując nad sercem. Nie upłynęła minuta, aby sobie nie powtarzał: Utrzymywać ją wciąż w tej wątpliwości: Czy on mnie kocha? Świetne stanowisko, pochlebstwa, aż nadto czynią ją skłonną do pewności siebie.
Blada, spokojna, Matylda siedziała na kanapie, jakby wrosła w miejsce. Wyciągnęła rękę:
— Drogi mój, obraziłam cię, prawda; możesz gniewać się na mnie...
Juljan nie spodziewał się takiej prostoty. Omal się nie zdradził.
— Chcesz rękojmi, dodała po chwili oczekiwania; masz słuszność. Wykradnij mnie, jedźmy do Londynu, będę zgubiona nazawsze, shańbiona... Miała tę siłę, aby wysunąć rękę z rąk Juljana i zasłonić sobie oczy. Wszystkie uczucia wstydu i cnoty niewieściej wróciły w tę duszę... Więc dobrze! okryj mnie hańbą, rzekła z westchnieniem; to będzie rękojmia.
Wczoraj byłem szczęśliwy, bo miałem odwagę być surowym dla samego siebie, pomyślał Juljan. Po chwili milczenia, zdołał się opanować natyle, aby rzec lodowato:
— A skoro uciekniesz do Londynu, skoro będziesz shańbiona, któż mi ręczy, że będziesz mnie kochała? że moje sąsiedztwo w kolasce pocztowej nie będzie ci niemiłe? Nie jestem potworem; to, że panią zgubię w opinji, będzie dla mnie tylko jednem nieszczęściem więcej. To nie twoja pozycja stanowi przeszkodę; to, niestety, twój charakter. Czy możesz zaręczyć sama przed sobą, że będziesz mnie kochała bodaj tydzień?
(Och, niech kocha tydzień, tylko tydzień, powiadał sobie Juljan, a umrę ze szczęścia. Co mi przyszłość, co mi życie i to boskie szczęście może się zacząć dla mnie dziś, jeśli zechcę, zależy jedynie odemnie!)
Matylda widziała jego zadumę. — Jestem tedy zupełnie niegodna ciebie, rzekła ujmując go za rękę.
Juljan wziął ją w ramiona, ale w tejże chwili żelazna dłoń obowiązku pochwyciła jego serce. Jeśli spostrzeże jak dalece ją ubóstwiam, stracę ją. I nim wypuścił ją z objęć, odzyskał całą godność jaka przystoi mężczyźnie.
Tego dnia, i przez następne dni, zdołał ukryć nadmiar szczęścia; bywały chwile, w których odmawiał sobie nawet rozkoszy wzięcia jej w ramiona.
Kiedyindziej znowu, szał szczęścia tłumił wszelką przezorność.
Niegdyś, miał zwyczaj spędzać wiele chwil koło altanki z dzikiego wina, przeznaczonej na to aby ukryć drabinę. Siadał tak, aby móc zdala spoglądać na okno Matyldy i opłakiwać jej niestałość. Tuż obok wyrastał ogromny dąb, tak iż pień drzewa zasłaniał go od niepowołanych spojrzeń.
Kiedy przechodził z Matyldą koło tego miejsca które mu tak żywo przypomniało bezmiar niedoli, kontrast minionej rozpaczy a obecnego szczęścia za silny był dla Juljana; łzy nabiegły mu do oczu. Podnosząc do ust rękę ukochanej, rzekł: — Tutaj, żyłem myśląc o tobie, tutaj patrzałem w te żaluzje, czekałem godziny całe szczęsnej chwili, w której ta ręka mi je otworzy...
Hart jego prysnął. Odmalował prawdziwemi barwami, takiemi jakich się nie da zmyślić, bezmiar swej rozpaczy. Krótkie wykrzykniki świadczyły o jego obecnem szczęściu, które położyło kres okrutnej męce.
— Co ja czynię, Boże? pomyślał Juljan, opamiętując się nagle. Gubię się.
W bezmiarze przerażenia, zdało mu się, że widzi już w oczach panny de la Mole mniej tkliwości. Było to złudzenie; ale twarz Juljana zmieniła się nagle i stała się śmiertelnie blada. Oczy jego zgasły; wyraz dumy nie wolnej od ironji zajął nagle miejsce najoddańszej miłości.
— Co tobie, drogi? spytała Matylda z czułością i niepokojem.
— Kłamię, odparł Juljan twardo, i kłamię przed tobą! Wyrzucam to sobie, a wszakże Bóg wie iż szanuję cię na tyle aby nie kłamać. Kochasz mnie, jesteś mi oddana, nie potrzebuję frazesów aby trafić do twego serca.
— Wielki Boże! czyż to frazesy, wszystkie te urocze słowa, które powtarzasz mi od kwadransa?
— Niestety, biję się w piersi, droga Matyldo. Ułożyłem je, swego czasu, dla kobiety która mnie kochała, a którą byłem nieco znudzony... To mój nieszczęsny charakter, sam spowiadam się z niego przed tobą, daruj mi.
Gorzkie łzy spływały po licach Matyldy.
— Z chwilą gdy mnie coś urazi i wprawi w zadumę, ciągnął Juljan, moja niegodziwa pamięć, którą przeklinam w tej chwili, nastręcza mi ratunek, i nadużywam go.
— Czy mimowoli popełniłam coś, co cię uraziło? spytała Matylda z czarującą prostotą.
— Jednego dnia, przypominam sobie, przechodząc koło tych powojów, zerwałaś kwiatek, de Luz wziął ci go z ręki, i ty mu go zostawiłaś. Stałem tuż za tobą.
— De Luz? to niemożliwe, odparła Matylda z wrodzoną wyniosłością; nie mam takich zwyczajów.
— Wiem z pewnością, odparł porywczo Juljan.
— Więc dobrze, prawda, drogi mój, rzekła Matylda spuszczając smutno oczy. Wiedziała stanowczo, że od wielu miesięcy nie pozwoliła panu de Luz na nic podobnego.
Juljan spojrzał na nią z niewysłowioną czułością: Nic, pomyślał, ona nie kocha mniej.
Wieczorem wymawiała mu żartem jego słabostkę dla pani de Fervaques. Mieszczanin zakochany w parwenjuszce! Tego rodzaju serca to są jedyne, których mój Juljan nie zdoła przywieść do szaleństwa. Zrobiła z ciebie dandysa, mówiła bawiąc się jego włosami.
Od czasu jak sądził że Matylda nim gardzi, Juljan stał się jednym z najlepiej ubranych ludzi w Paryżu; miał zaś, nad zawodowymi elegantami, tę wyższość, że raz dokończywszy tualety, nie myślał już o niej.
Jedno drażniło Matyldę: Juljan w dalszym ciągu kopjował listy Rosjanina i przesyłał je marszałkowej.



LXII. TYGRYS.

Ha! czemuż to, a nie co innego!
Beaumarchais.

Pewien angielski podróżnik opowiada dzieje swej zażyłości z tygrysem; wychował go, pieścił, ale zawsze miał na stole nabity pistolet.
Juljan dał się unosić nadmiarowi swego szczęścia jedynie w chwilach gdy Matylda nie mogła tego szczęścia wyczytać w jego oczach. Ściśle dopełnił nałożonego sobie obowiązku, aby jej rzec od czasu do czasu coś przykrego.
Kiedy słodycz Matyldy, której przyglądał się ze zdumieniem, i nadmiar jej oddania miały mu już odjąć władzę nad sobą, wówczas zdobywał się na to aby ją opuścić.
Pierwszy raz w życiu, Matylda kochała.
Życie, które zawsze się wlekło dla niej żółwim krokiem, teraz leciało na skrzydłach.
Ponieważ trzeba było jakiegoś upustu dla jej dumy, harda panna wystawiała się na wszystkie niebezpieczeństwa, jakie miłość mogła na nią ściągnąć. Juljan musiał być przezorny za nią; jedynie wtedy kiedy chodziło o niebezpieczeństwo nie chciała ulec jego woli. Ale, pokorna i uległa z nim, objawiała tem większą butę wobec otoczenia, rodziców czy służby.
Wieczorem, w salonie, wobec kilkudziesięciu osób, przywoływała Juljana, aby z nim szeptać na osobności.
Kiedy raz Tanbeau usiadł koło nich, poprosiła aby jej przyniósł z bibljoteki tom Smoleta, w którym znajduje się rewolucja r. 1688; kiedy się zaś wahał, dodała: „A niech się pan nie śpieszy“. Powiedziała to ze wzgardliwą wyniosłością, która była jak balsam dla duszy Juljana.
— Zauważyłeś spojrzenie tej żmiji? spytał.
— Wuj jego liczy kilkanaście lat służby w tym salonie, inaczej kazałabym go wygnać natychmiast.
Postępowanie jej z panami de Croisenois, de Luz, etc., doskonale grzeczne co do formy, było w gruncie wyzywające. Matylda wyrzucała sobie zwierzenia jakie czyniła niegdyś Juljanowi, i to tem bardziej, że nie śmiała mu wyznać, iż przesadziła oznaki sympatji niemal zupełnie niewinnej, jakiej panowie ci byli przedmiotem.
Mimo najpiękniejszych postanowień, za każdym razem duma kobieca broniła jej rzec Juljanowi: To dlatego że mówiłam do ciebie, znajdowałam przyjemność w opisywaniu owej słabości, z jaką nie cofnęłam ręki, kiedy pan de Croisenois, położywszy dłoń na marmurowym stoliku, musnął mnie nią lekko.
Dziś zaledwie który z tych panów zbliżył się do niej na chwilę, natychmiast znajdowała jakiś interes do Juljana, a zawsze był to pozór aby go zatrzymać przy sobie.
Uczuła się brzemienną, i z radością oznajmiła to Juljanowi.
— Wątpisz teraz o mnie? czy to nie jest rękojmia? Jestem twą małżonką na zawsze.
Zwierzenie to wstrząsnęło Juljana. Omal nie zapomniał o zasadach swego postępowania. W jaki sposób być z umysłu chłodnym i obrażającym dla tej biednej dziewczyny, która się gubi dla mnie? Skoro zdawała się cierpiąca, wówczas, nawet w dnie gdy przezorność odzywała się straszliwym głosem, nie znajdował już siły aby jej rzucać w twarz owe okrutne słowa, tak nieodzowne, wedle jego doświadczeń, dla utrwalenia miłości.
— Muszę napisać do ojca, rzekła Matylda; jest dla mnie więcej niż ojcem, jest mi przyjacielem. Uważałabym za niegodne ciebie i siebie oszukiwać go, choćby przez chwilę.
— Wielki Boże! co chcesz uczynić? spytał Juljan przerażony.
— Spełnić obowiązek, odparła z oczami błyszczącemi radością. Czuła się wielkoduszniejsza od swego kochanka.
— Ależ on mnie wypędzi haniebnie!
— Będzie w swojem prawie, należy je uszanować. Podam ci rękę, i wyjdziemy stąd główną bramą, w biały dzień.
Juljan, oszołomiony, prosił aby to odwlekła o tydzień.
— Nie mogę, odparła, honor tak każe, to mój obowiązek, trzeba go spełnić, i to natychmiast.
— Zatem rozkazuję ci czekać! rzekł wreszcie Juljan. Honor twój jest kryty, jestem twoim mężem. Ten ważny krok zmieni zasadniczo nasze położenie. Ja także jestem w swojem prawie. Dziś jest wtorek; w przyszły wtorek jest przyjęcie u księcia de Retz; wieczorem, kiedy pan de la Mole wróci, odźwierny wręczy mu nieszczęsny list... On myśli jedynie o tem aby cię uczynić księżną, wiem doskonale; osądź, jaki będzie nieszczęśliwy.
— Chcesz powiedzieć: jak będzie się mścił.
— Mogę litować się nad mym dobroczyńcą, martwić się że go nabawiłem zgryzoty; ale nie lękam się i nie zlęknę nigdy nikogo.
Matylda uległa. Od czasu jak oznajmiła Juljanowi swój stan, pierwszy raz przemówił do niej tak surowo; nigdy nie czuł tyle miłości. Tkliwa cząstka jego duszy chwyciła się z radością pozoru jaki nastręczał mu ten stan Matyldy, aby sobie oszczędzić smagania jej okrutnemi słowy. Myśl o wyznaniu wszystkiego panu de la Mole wstrząsnęła nim. Czy będzie musiał rozłączyć się z Matyldą? i, mimo całego bólu jaki jej sprawi jego wyjazd, czy, w miesiąc po tym wyjeździe, pomyśli jeszcze o nim?
Tak samo prawie obawiał się słusznych wyrzutów margrabiego.
Wieczorom wyznał Matyldzie ten drugi powód zgryzoty; następnie, oszalały miłością, wyznał i pierwszy.
Zmieniła się na twarzy.
— Naprawdę, rzekła, pół roku zdala odemnie byłoby dla ciebie nieszczęściem?
— Strasznem, jedynem w świecie które przejmuje mnie grozą.
Matylda czuła się szczęśliwa. Juljan trzymał się tak wytrwale w swej roli, iż obudził w niej z czasem przeświadczenie, że, z nich dwojga, ona bardziej kocha.
Nadszedł nieszczęsny wtorek. O północy, wróciwszy do domu, margrabia zastał list, z dopiskiem na adresie że ma go otworzyć sam, bez świadków.

„Mój ojcze!
„Wszystkie węzły między nami zerwane, zostają jedynie węzły krwi. Po moim mężu, jesteś i będziesz zawsze istotą najdroższą mi na ziemi. Oczy moje napełniają się łzami, myślę o zgryzocie jaką ci sprawiam; ale, iżby hańba moja nie była publiczną, aby ci zostawić czas do namysłu i działania, nie mogę dłużej odkładać zwiedzenia, które ci mam uczynić. Jeśli twoja czułość dla mnie — a wiem że jest bezgraniczna — raczy wyznaczyć mi małą pensyjkę, udam się aby zamieszkać gdzie zechcesz, w Szwajcarji naprzykład, wraz z mężem. Nazwisko jego jest tak nieznane, że nikt nie domyśli się twojej córki w pani Sorel, synowej cieśli z Verrières. Oto nazwisko, które tak ciężko przyszło mi napisać. Obawiam się dla Juljana twego gniewu, tak słusznego napozór. Nie będę księżną, ojcze; ale wiedziałam o tem kiedym go pokochała: ja pokochałam go pierwsza; ja go uwiodłam. Odziedziczyłam po tobie duszę zbyt wyniosłą, aby zwracać uwagę na to co pospolite. Próżno, chcąc ci być powolną, siliłam się pokochać pana de Croisenois. Czemu mi pokazałeś człowieka naprawdę wyższego? powiedziałeś mi to sam, kiedy wróciłam z Hyères; „Ten Sorel, to jedyny człowiek który mnie nie nudzi“. Biedny chłopiec jest, jeśli to możebne, równie zmartwiony jak ja przykrością, jaką ci sprawi mój list. Nie mogę przeszkodzić temu, abyś nie był oburzony jako ojciec; ale kochaj mnie jako przyjaciel.
„Juljan zachowywał się wobec mnie z całym szacunkiem. Jeżeli odzywał się kiedy do mnie, to jedynie z głębokiej wdzięczności jaką miał dla ciebie; wrodzona duma broni mu odnosić się inaczej niż urzędowo do osób stojących wyżej niego. Posiada on wrodzone poczucie różnic społecznych. To ja, wyznaję to z rumieńcem memu najlepszemu przyjacielowi — i nikt inny nie usłyszy takiego wyznania! — to ja, jednego dnia, w ogrodzie, ścisnęłam mu ramię.
„Skoro ochłoniesz, nazajutrz, czemu miałbyś się na niego gniewać? Błąd mój jest nie do naprawienia. Jeśli żądasz, przez moje usta Juljan przedłoży ci zapewnienia najgłębszego szacunku, oraz rozpaczy iż sprawił ci zgryzotę. Nie ujrzysz go; ale ja pójdę za nim tam gdzie zechce. To jego prawo, to mój obowiązek, jest ojcem mego dziecka. Jeśli dobroć twoja zechce nam użyczyć sześć tysięcy franków na życie, przyjmuję to z wdzięcznością; w przeciwnym razie, Juljan zamierza się osiedlić w Besançon, gdzie będzie dawał lekcje literatury i łaciny. Mimo niskiego pochodzenia, jestem pewna że wypłynie. Z nim nie obawiam się zostać w kącie. Jeśli wybuchnie rewolucja, pewna jestem, że odegra pierwszą rolę. Czy mógłbyś powiedzieć to samo o którym z ubiegających się o moją rękę? Mają ładne majątki ziemskie? To mnie bynajmniej nie rozczula. Juljan zdobyłby wysokie stanowisko, nawet pod obecnym rządem, gdyby miał miljon i poparcie mego ojca...“

Matylda, która wiedziała że margrabia jestto człowiek nawskroś impulsywny, napisała pełnych ośm stron.
— Co robić? powiadał sobie Juljan, gdy pan de la Mole czytał ten list; gdzie leży 1° mój obowiązek, 2° mój interes? Dług wdzięczności wobec margrabiego jest olbrzymi; bez niego byłbym jedynie podrzędnym hultajem, nie dosyć zaś hultajem aby nie być przedmiotem nienawiści i prześladowania innych. Zrobił ze mnie światowca. Moje nieodzowne hultajstwa będą 1° rzadsze, 2° mniej nikczemne. To więcej, niż gdyby mi dał miljon. Zawdzięczam mu ten krzyż i pozór dyplomatycznych usług, które wyrywają mnie z tłumu.
Gdyby wziął w rękę pióro aby rozrządzić mem postępowaniem, coby napisał?...
Dumania Juljana przerwało nagle zjawienie się lokaja.
— Margrabia wzywa pana natychmiast, jak pan stoi. Niech pan uważa, jest strasznie wzburzony, dodał ciszej służący idąc obok Juljana.


LXIII. PIEKŁO SŁABOŚCI.

Szlifując ten djament, niezręczny jubiler pozbawił go paru najżywszych iskierek. W średnich wiekach, co mówię? jeszcze za Richelieugo, Francuz umiał chcieć.
Mirabeau.

Juljan zastał margrabiego w furji: może pierwszy raz w życiu, ten wielki pan wypadł z dobrego tonu; obsypał Juljana stekiem obelg. Bohater nasz był ogłuszony, zniecierpliwiony, ale nie zdołało to zachwiać jego wdzięczności. Ileż pięknych projektów, oddawna pieszczonych w duszy, biedny człowiek grzebie w jednej chwili. Ale trzeba mu coś odpowiedzieć, milczenie rozjątrzyłoby go tem bardziej. Odpowiedź zaczerpnął Juljan z roli Tartufa.
Nie jestem aniołem... Służyłem dobrze, pan margrabia opłacał mnie hojnie... Byłem wdzięczny, ale mam dwadzieścia dwa lat... W tym domu, dusza moja spotkała się ze zrozumieniem jedynie u ciebie, panie, i u tej uroczej istoty...
— Niegodziwcze! wykrzyknął margrabia. Urocza! urocza! W dniu, w którym wydała ci się urocza, powinieneś był uciekać.
— Próbowałem; wówczas prosiłem o wysłanie mnie do Languedoc.
Zmęczony bieganiem po pokoju, margrabia, zmożony bólem, rzucił się na fotel; Juljan usłyszał, jak mówi półgłosem: Nie, to nie jest zły człowiek.
— Nie, nie dla pana, wykrzyknął Juljan, przypadając do jego kolan. Ale zawstydził się strasznie tego kroku i podniósł się rychło.
Margrabia był w istocie nieprzytomny. Na ten gest Juljana, zaczął go znów obsypywać karczemnemi wyzwiskami. Nowość tych klątw sprawiła mu może ulgę.
— Jakto? moja córka ma się nazywać panią Sorel! moja córka nie będzie księżną! Za każdym razem kiedy te dwie myśli rysowały się z całą jasnością, pan de la Mole cierpiał męki i tracił panowanie nad sobą. Juljan lękał się, aby go nie zaczął bić.
W jaśniejszych chwilach, kiedy margrabia zaczynał się oswajać z nieszczęściem, zwracał się do Juljana z dość słusznemi wymówkami.
— Trzeba było uciekać, mój panie, mówił... Pańskim obowiązkiem było uciekać... Jesteś ostatnim łaj...
Juljan podszedł do stołu i napisał:
„Oddawna życie stało mi się nie do zniesienia, kładę mu kres. Proszę, aby pan margrabia przyjął, wraz z wyrazami bezgranicznej wdzięczności, moje przeprosiny za kłopot, jaki może sprawić moja śmierć w pałacu“.
— Niech pan margrabia raczy spojrzeć na ten papier. Zabij mnie pan, lub każ mnie zabić swemu lokajowi. Jest pierwsza po północy, pójdę się przechadzać w ogrodzie, pod murem.
— Idź do wszystkich djabłów, wrzasnął margrabia za odchodzącym.
— Rozumiem, pomyślał Juljan; nie byłby od tego, abym oszczędził lokajowi fatygi zabijania mnie... Niech mnie zabije, doskonale, daję mu tę satysfakcję... Ale, do kroćset, ja kocham życie... mam obowiązki względem mego syna.
Myśl ta, która pierwszy raz nastręczyła się tak jasno jego wyobraźni, pochłonęła go zupełnie po paru minutach przechadzki wypełnionych uczuciem niebezpieczeństwa.
Ten nowy cel życia natchnął Juljana rozwagą. Trzeba mi czyjejś rady w postępowaniu z tym raptusem... To gorąca głowa, zdolny jest do wszystkiego. Fouqué jest za daleko, zresztą nie zrozumiałby człowieka takiego jak margrabia.
Hrabia Altamira... Mogęż być pewny wiekuistego milczenia? Nie trzeba aby moja prośba o radę miała znaczenie faktu i wikłała położenie. Hm, zostaje mi jedynie ponury ksiądz Pirard... głowa ciasna, zamurowana jansenizmem... jakiś hultaj jezuita znający świat lepiejby mi umiał doradzić... Ksiądz Pirard jest zdolny obić mnie na samą wzmiankę o fakcie.
Genjusz Tartufa przyszedł w pomoc Juljanowi. — Doskonale, wyspowiadam się u niego. Oto postanowienie, jakie powziął wreszcie w ogrodzie, po dwugodzinnej przechadzce. Nie myślał już o tem, że go może dosięgnąć kula, morzył go sen.
Nazajutrz, bardzo rano, Juljan znalazł się o kilka mil od Paryża i zapukał do drzwi jansenisty. Przekonał się, ku wielkiemu zdumieniu, że zwierzenie jego nie zaskoczyło zbytnio księdza.
— Jest w tem i moja wina, mówił ksiądz, bardziej stroskany niż pogniewany. Domyślałem się potrosze tej miłości. Przez przyjaźń dla ciebie, niegodziwy urwisie, nie zdobyłem się na to aby ostrzec ojca...
— Co on pocznie? rzekł żywo Juljan.
(Kochał w tej chwili księdza i sprzeczka z nim byłaby mu bardzo przykra).
Widzę trzy możliwości, ciągnął Juljan: 1-o pan de la Mole może mnie zgładzić; tu Juljan wspomniał o liście pozorującym samobójstwo, jaki wręczył margrabiemu; 2-o może kazać hrabiemu Norbertowi zastrzelić mnie w pojedynku.
— Przyjąłbyś wyzwanie? rzekł ksiądz, zrywając się wściekły.
— Nie dał mi ksiądz dokończyć. Oczywiście nie strzelałbym do syna mego dobroczyńcy. 3-o Może mnie oddalić. Jeśli mi powie: Jedź do Edynburga, albo do Nowego Yorku, usłucham. Wówczas, będzie można ukryć stan panny de la Mole; ale nie ścierpię nigdy, aby uprzątnięto mego syna.
— Możesz być pewny, że to będzie pierwsza myśl tego zepsutego człowieka...
W Paryżu, Matylda była w rozpaczy. Zobaczyła się z ojcem koło siódmej. Pokazał jej list Juljana; lęk ją zdjął, że może przez szlachetność się zabił. — I bez mego pozwolenia? powtarzała sobie z bólem nie wolnym od gniewu.
— Jeśli on zginął, i ja zginę, mówiła. To ty, ojcze, będziesz przyczyną jego śmierci... Będziesz może rad z tego... Ale przysięgam na jego cienie, że natychmiast wdzieję żałobę, będę publicznie wdową po panu Sorel, roześlę zawiadomienia o śmierci, możesz być tego pewny... Nie licz na moją podłość, ani na moje tchórzostwo.
Miłość jej dochodziła do szaleństwa. Pan de la Mole patrzał na to bezradny.
Zaczął rozważać rzeczy nieco chłodniej. Matylda nie zjawiła się na śniadanie. Margrabiemu sprawiło pewną ulgę, a zwłaszcza pochlebiło mu to, że spostrzegł iż Matylda o niczem nie wspomniała matce.
Juljan zsiadł z konia... Matylda kazała go zawołać i rzuciła się w jego ramiona niemal przy pannie służącej. Juljan nie był zbytnio zachwycony tym wybuchem; długa narada z księdzem Pirard uzbroiła go w rachubę i dyplomację. Wyobraźnię jego stłumił rachunek prawdopodobieństw. Matylda powiedziała mu ze łzami w oczach, że czytała jego samobójczy list.
— Ojciec może się namyślić; zrób to dla mnie i jedź natychmiast do Villequier. Siadaj z powrotem na konia, zniknij z pałacu nim wstaną od stołu.
Widząc chłodną i zdumioną fizjognomję Juljana, zalała się łzami.
— Pozwól mnie działać, wykrzyknęła z uniesieniem ściskając go. Wiesz dobrze, że nie z własnej woli rozłączam się z tobą. Pisz na imię pokojówki, adresuj obcą ręką, ja będę pisała całe tomy. Bądź zdrów! uciekaj.
Ostatnie słowo uraziło Juljana, ale usłuchał. — To nieuniknione, pomyślał, iż, nawet w najlepszej intencji, ci ludzie znajdują sposób aby mnie dotknąć.
Matylda oparła się stanowczo wszystkim rozsądnym projektom ojca. Nie chciała dopuścić rokowań na innej podstawie niż ta: będzie panią Sorel, i będzie żyła skromnie z mężem w Szwajcarji, albo przy ojcu w Paryżu. Odrzucała bezwzględnie projekt tajnego połogu. — Wówczas byłabym wydana na potwarz i hańbę. W dwa miesiące po ślubie, wyjadę z mężem w podróż i łatwo będzie udać że nasz syn się urodził we właściwej porze.
Zrazu, margrabia wściekał się, ale stanowczość ta zdołała go zachwiać. „Masz tu, rzekł w chwili rozczulenia, masz tu obligację na dziesięć tysięcy franków renty, poślij ją swemu Juljanowi, i niech się urządzi tak abym jej nie mógł odebrać“.
Aby usłuchać Matyldy, znając jej namiętność władzy, Juljan zrobił bezużytecznie czterdzieści mil; bawił w Villequier załatwiając rachunki z dzierżawcami; dar margrabiego skłonił go do powrotu. Poprosił o gościnę księdza Pirard, który, w jego nieobecności stał się najużyteczniejszym sprzymierzeńcem Matyldy. Za każdym razem kiedy margrabia zasięgał jego rady, dowodził mu, że wszelka inna droga niż publiczne małżeństwo byłaby zbrodnią w oczach Boga.
— A na szczęście, dodawał ksiądz, mądrość ludzka zgadza się tu z nakazem religji. Czy, wobec gwałtownego charakteru panny de la Mole, możnaby bodaj przez chwilę liczyć na sekret? Jeśli nie wstąpimy na otwartą drogę, świat będzie się o wiele dłużej zajmował zagadką tego mezaljansu. Trzeba powiedzieć wszystko naraz, zniweczyć wszelki pozór tajemnicy.
— To prawda, rzekł margrabia zamyślony. W ten sposób, gdyby ktoś zechciał mówić o tem małżeństwie po upływie trzech dni, wyglądałby na dudka odgrzewającego stare bajki. Trzeba skorzystać z jakiegoś antyjakobińskiego zamachu rządowego i nieznacznie przemknąć się w jego cieniu.
Paru przyjaciół, których poradził się pan de la Mole, było zdania księdza Pirard. Główną przeszkodą, wedle nich, był charakter Matyldy. Ale, mimo tych rozumowań, duma margrabiego nie mogła się oswoić z myślą o wyrzeczeniu się mitry dla córki.
W pamięci i wyobraźni jego kłębiły się wszelakie szelmostwa i finty, możebne jeszcze za jego młodości. Ustąpić wobec konieczności, ulęknąć się prawa, zdawało mu się czemś niedorzecznem i hańbiącem dla człowieka jego stanowiska. Drogo dziś płacił czarowne marzenia, któremi opromieniał od dziesięciu lat przyszłość ukochanej córki.
— Ktoby to przewidział? powtarzał w duchu. Dziewczyna tak dumna, tak wyniosła, bardziej odemnie pyszna z nazwiska które nosi! o której rękę zabiegało się wszystko co jest najświetniejszego we Francji!
Trzeba położyć krzyżyk na wszelkim rozsądku. Zadaniem tej epoki jest pomięszać wszystko! idziemy ku chaosowi.


LXIV. CZŁOWIEK Z GŁOWĄ.

Człapiąc na koniu, prefekt dumał: czemu nie miałbym zostać ministrem, prezydentem gabinetu, księciem? Oto jak rozpocznę wojnę... Tym sposobem zakuję nowatorów w łańcuchy...
Le Globe.

Żaden argument nie starczy, aby zniweczyć moc dziesięcioletnich marzeń. Margrabia pokonał gniew, ale nie umiał się zdobyć na to aby przebaczyć. Gdyby ten Juljan mógł umrzeć przypadkiem, powiadał sobie... Zgnębiona jego wyobraźnia znajdowała ulgę w ściganiu najniedorzeczniejszych majaków. Paraliżowały one wpływ roztropnych perswazyj księdza Pirard. Tak upłynął miesiąc, nie posuwając rokowań ani o krok naprzód.
W tej sprawie rodzinnej, jak i w sprawach politycznych, margrabia miał świetne pomysły, do których zapalał się przez trzy dni. Wówczas, plan nie dlatego mu się podobał, że się wspiera na logice, ale, przeciwnie, logika znajdowała łaskę w jego oczach, o ile wspierała jego ulubiony plan. Trzy dni pracowała z całą gorączką i zapałem poety aby doprowadzić rzecz do pewnego punktu; nazajutrz, już o tem nie myślał.
Zrazu, Juljan był zbity z tropu wahaniem margrabiego; po kilku tygodniach, zaczął się domyślać że pan de la Mole nie ma w tej sprawie żadnego określonego planu.
Pani de la Mole i wszyscy domownicy myśleli, że Juljan podróżuje w sprawach administracyjnych; on tymczasem siedział na plebanji księdza Pirard i widywał Matyldę prawie codzień; ona, co rano, spędzała godzinę z ojcem, ale niekiedy tygodnie całe nie wspominali o sprawie, która zaprzątała wszystkie ich myśli.
— Nie chcę wiedzieć, gdzie jest ten człowiek, rzekł pewnego dnia margrabia; prześlij mu ten list. Matylda przeczytała:

„Dobra moje w Languedoc przynoszą 20.000 fr. rocznie. Darowuję 10.000 fr. renty córce, 10.000 panu Sorel. Sam majątek staje się, oczywiście, również ich własnością. Poleci pan rejentowi, aby sporządził dwa oddzielne akty darowizny i aby mi je przyniósł jutro; poczem, wszelkie stosunki między nami ustaną. Ach, panie, czy ja mogłem się spodziewać czegoś podobnego?

Margrabia de la Mole.


— Dziękuję ci, ojczulku, rzekła Matylda wesoło. Zamieszkamy w zamku Aiguillon, między Agen i Marmande. Powiadają, że tam jest tak pięknie jak we Włoszech.
Darowizna ta zdumiała Juljana. Nie był to już ów surowy i zimny człowiek, któregośmy znali. Los syna zaprzątał zawczasu jego myśli. Nieprzewidziana ta i dość znaczna jak na takiego biedaka fortuna zbudziła w nim ambicję. Wraz z żoną, posiadał 30.000 fr. renty. Co się tyczy Matyldy, wszystkie jej uczucia roztapiały się w ubóstwieniu męża, tak bowiem zawsze w swej dumie nazywała Juljana. Jej wielką, jedyną ambicją było zdobyć uznanie małżeństwa. Z przesadą rozpływała się nad genjalnym rozumem, jaki okazała, jednocząc swój los z losem niepospolitego człowieka. Wartość osobista stała się w jej główce modnem hasłem.
Ciągła prawie rozłąka, mnogość spraw, brak czasu na gruchania miłosne, dopełniły działania mądrej polityki obranej niegdyś przez Juljana.
Matyldę zniecierpliwiło wkońcu, że tak mało widuje człowieka, którego wkońcu pokochała szczerze.
W chwili podrażnienia, napisała do ojca, zaczynając jak Otello:
„Tego, że przełożyłam Juljania nad uciechy światowe, godne margrabianki de la Mole, wybór mój dowodzi wystarczająco. Szacunek świata, próżnostki, są dla mnie niczem. Blisko sześć tygodni żyję w rozłące z mężem. To dosyć, aby ci dowieść, ojcze, mego posłuszeństwa. Do przyszłego czwartku opuszczę dom rodzicielski. Dzięki twej wspaniałomyślności, jesteśmy bogaci. Nikt nie zna tajemnicy, prócz czcigodnego księdza Pirard. Udam się do niego; on nas połączy; w godzinę po obrzędzie, będziemy w drodze do Languedoc i nie zjawimy się nigdy w Paryżu, chyba na twoje rozkazy. Ale gnębi mnie, że świat ukuje z tego złośliwe pociski przeciw mnie, przeciw tobie, ojcze. Czy koncepty gawiedzi nie mogą popchnąć poczciwego Norberta do szukania zwady z Juljanem? W takim wypadku, znam go, nie miałabym nad nim żadnej władzy. W duszy jego obudziłby się zbuntowany plebejusz. Zaklinam cię na kolanach, ojcze, przyjedź aby być świadkiem mego ślubu. Twoja obecność stępi ostrze złośliwości świata, upewni życie twego jedynego syna, mego męża, etc. etc.“
List ten wtrącił margrabiego w straszliwy kłopot. Trzebaż było wreszcie coś postanowić. Drobne narowy, zwykli przyjaciele, wszystko to straciło wpływ. W tych niezwykłych okolicznościach, zasadnicze rysy charakteru, urobione w wydarzeniach młodości, odzyskały całą swą władzę. Ciężkie chwile spędzone na emigracji rozwinęły w panu de la Mole wyobraźnię. Po dwóch latach, w ciągu których margrabia zażywał olbrzymiego majątku i dworskich zaszczytów, rok 1790 wtrącił go w niedole wygnania. Twarda ta szkoła przeobraziła duszę dwudziestodwuletniego młodzieńca. W gruncie, raczej koczował wśród swych obecnych bogactw, niż podlegał ich panowaniu. Ale, ta sama wyobraźnia, która uchroniła jego duszę od gangreny złota, wydała go na łup szalonego pragnienia tytułów dla córki.
W ciągu minionych sześciu tygodni, chwilami, jakby w przystępie kaprysu, margrabia chciał otoczyć Juljana bogactwem; ubóstwo zdało mu się czemś upadlającem, hańbiącem dla niego samego, pana de la Mole, czemś niemożliwem u męża jego córki; rzucał garściami pieniądze. Nazajutrz, wyobraźnia jego szła innem korytem: zdawało mu się że Juljan rozumie niemą wymowę tej hojności, że zmieni nazwisko, przeprawi się do Ameryki, napisze do Matyldy że jest dla niej pogrzebany. Pan de la Mole już roił, że taki list istnieje, wyobrażał sobie, jak się odbije na charakterze córki...
W dniu, w którym z tych młodzieńczych rojeń wyrwał go rzeczywisty list Matyldy, margrabia, nadumawszy się długo w jakiby sposób zabić albo usunąć Juljana, marzył z kolei o tem, aby mu stworzyć świetny los. Postarałby się, aby Juljanowi pozwolono nosić miano jednego z majątków; a czemu nie miałby z czasem przelać nań parostwa? Książę de Chaulnes, jego teść, wspominał mu kilkakrotnie, od czasu jak syna jego zabito w Hiszpanji, że radby przekazać swój tytuł Norbertowi.
— Nie można odmówić Juljanowi talentów, odwagi, może nawet świetności, powiadał sobie margrabia... Ale, na dnie tego charakteru, jest dla mnie coś przerażającego. To wrażenie wywiera on na wszystkich, musi w tem być coś rzeczywistego (im bardziej ów rzeczywisty punkt był nieuchwytny, tem bardziej przerażał wyobraźnię starego magnata). Córka zaznaczyła to bardzo trafnie kiedyś, w liście który zniszczyłem:
„Juljan nie uczepił się żadnego salonu, żadnej koterji“. Nie zapewnił sobie żadnego oparcia przeciw mnie, ani najmniejszej deski ratunku jeśli ja go opuszczę... Czy to nieznajomość dzisiejszego społeczeństwa?... Parę razy mówiłem mu: Jedna jest tylko prawdziwa i skuteczna droga: salony...
Nie, to nie jest zręczny i przebiegły kauzyperda, który nie straci ani jednej minuty, ani jednej sposobności... To nie jest charakter w stylu Ludwika XI. Z drugiej strony, tyle w nim jest zasad wręcz nieszlachetnych... Gubię się w tem... Czyżby wpierał w siebie te zasady, aby służyły za tamę jego namiętności?
Jedno jest pewne: nie jest zdolny znieść wzgardy, tu go mam.
Nie posiada czci dla urodzenia, to prawda, nie szanuje nas z instynktu... To wada; ale, ostatecznie, dusza biednego seminarzysty mogłaby być wrażliwa jedynie na używanie i na pieniądze. Natomiast on nie może za żadną cenę znieść wzgardy.
Przyciśnięty do muru listem córki, pan de la Mole musiał powziąć decyzję. Oto wielkie pytanie: czy ten zuchwalec ośmielił się podnieść oczy na mą córkę dlatego iż wie że ją kocham nadewszystko i że mam sto tysięcy talarów rocznie?
Matylda zaręcza że nie. — Nie, mości Juljanie, ten punkt musimy wyjaśnić.
Czy to jest prawdziwa nieprzewidziana miłość? czy pospolita chęć dochrapania się stanowiska? Matylda jest inteligentna, uczuła odrazu, że to podejrzenie może go zgubić w moich oczach, stąd wyznanie, że to ona pierwsza się w nim rozkochała...
Dziewczyna tak dumna miałaby się zapomnieć do tego stopnia... uczynić pierwszy krok!... Ścisnąć mu ramię w ogrodzie, wieczorem, cóż za ohyda! jakgdyby nie miała stu przyzwoitych sposobów wyrażenia swej sympatji! Ta obrona Juljana jest podejrzana: świadectwo Matyldy nie jest pewne...
Tego dnia, dumania margrabiego wydały konkretniejszy owoc. Mimo to, nałóg przemógł: postanowił zyskać na czasie i napisać do córki, bo pisywali do siebie z jednego skrzydła pałacu do drugiego. Pan de la Mole bał się dyskusji i widzenia się z Matyldą. Lękał się, że zakończy wszystko nagłem ustępstewem.

List.
„Nie waż się robić nowych szaleństw; oto nominacja na porucznika huzarów dla kawalera Juljana Sorel de la Vernaye. Widzisz, ile robię dla niego. Nie sprzeciwiaj mi się, nie pytaj
o nic. Niech, wciągu dwudziestu czterech godzin, ruszy zgłosić się do Strassburga, gdzie jest jego pułk. Dołączam przekaz na mego bankiera i żądam posłuszeństwa“.

Miłość i radość Matyldy nie miały granic; aby skorzystać ze zwycięstwa, odpowiedziała natychmiast:

„Pan de la Vernaye znalazłby się u twoich stóp, ojcze, przepełniony wdzięcznością, gdyby wiedział coś raczył uczynić dla niego. Ale, w pełni wspaniałomyślności, zapomniałeś, ojcze, o mnie: honor twej córki jest w niebezpieczeństwie. Lada nieostrożność może spowodować wieczną plamę, której nie naprawi ani dwadzieścia tysięcy talarów renty. Poślę panu de la Vernaye dekret tylko wtedy, jeżeli dasz mi słowo, ojcze, że, w ciągu miesiąca, ślub nasz odbędzie się publicznie w Villequier. Wkrótce po tym terminie, którego błagam abyś nie odwlekał, córka twoja nie będzie się mogła pokazać publicznie inaczej, niż pod nazwiskiem pani de la Vernaye. Jakże ci dziękuję, ojczulku, żeś mnie ocalił od nazwiska Sorel, etc., etc.“

Odpowiedź margrabiego była nieoczekiwana:

„Bądź posłuszna, albo cofam wszystko: drżyj, niebaczna. Nie wiem jeszcze, co jest zacz ten twój Juljan, a ty wiesz jeszcze mniej odemnie. Niech jedzie do Strassburga i niech się pilnuje. Oznajmię mą wolę do dwóch tygodni“.

Ta stanowcza odpowiedź zaskoczyła Matyldę. Słowa: nie znam Juljana, wtrąciły ją w zadumę, która niebawem wybujała w najczarowniejsze domysły; wierzyła, że są prawdą. Dusza mego Juljana nie przywdziała przeciętnego uniformu salonów: ojciec nie wierzy w jego wyższość, właśnie z przyczyn które jej dowodzą...
Ale, jeśli się nie poddam temu atakowi stanowczości, mogę doprowadzić do przykrej sceny; skandal naraziłby mą pozycję i mógłby zmniejszyć mój urok w oczach Juljana. W ślad za tem... ubóstwo przez dziesięć lat; otóż, szalony wybór męża dla jego osobistych zalet można ratować od śmieszności jedynie blaskiem złota. Jeśli będę zmuszona żyć zdala od ojca, w jego wieku może zapomnieć o mnie... Norbert zaślubi jakąś miłą, sprytną kobietkę; księżna Burgundzka usidlała na starość Ludwika XIV...
Postanowiła być posłuszna, ale nie pokazała listu ojca Juljanowi; ten dziki charakter mógłby się rzucić na drogę jakiegoś szaleństwa.
Wieczorem, kiedy oznajmiła Juljanowi że jest porucznikiem huzarów, radość jego nie miała granic. Radość tę można wytłumaczyć ambicją całego jego życia, oraz namiętnem przywiązaniem do syna. Zmiana nazwiska oszołomiła go.
— Ostatecznie, myślał, mój romans skończony i mnie przypada cała zasługa. Potrafiłem obudzić miłość w tym potworze dumy, dodał w duchu spoglądając na Matyldę; ojciec nie może żyć bez niej, a ona bezemnie.


LXV. BURZA.

Boże mój, daj mi mierność.
Mirabeau.

Dusza jego tonęła w zadumie; zaledwie odwzajemniał tkliwość Matyldy. Był milczący i posępny. Nigdy nie wydał się Matyldzie tak wielki, tak godny uwielbienia. Lękała się aby jego drażliwość nie zniweczyła całej pozycji.
Wiedziała, że, co rano prawie, ksiądz Pirard zjawia się w pałacu. Czy nie mógł Juljan przez niego dowiedzieć się czegoś o zamiarach ojca? Czy sam margrabia, w chwili kaprysu, nie mógł doń napisać? Po tak wielkiem szczęściu, jak sobie wytłumaczyć surowe oblicze Juljana? Matylda nieśmiała go pytać.
Nie śmiała! ona, Matylda! Od tej chwili, w uczucie jej dla Juljana wkradło się coś nieokreślonego, nieoczekiwanego, niemal bliskiego grozy. Ta oschła dusza gorzała namiętnością: taką, do jakiej wogóle jest zdolna istota wychowana wśród owej wybujałej cywilizacji stanowiącej podziw Paryża.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, Juljan znalazł się u księdza Pirard. Wjechał na dziedziniec pocztowemi końmi, zaprzężonemi do obdartej karety.
— Taki pojazd nie przystoi ci, rzekł surowy ksiądz z niezadowoleniem. Oto dwadzieścia tysięcy franków, które przesyła ci pan de la Mole; masz je wydać w ciągu roku, unikając, o ile można, śmieszności. (Tak znaczna suma, powierzona młodemu człowiekowi, przedstawiała w oczach księdza jedynie sposobność do grzechu).
Margrabia dodaje: Pan Juljan de la Vernaye otrzymał te pieniądze od ojca, którego niema potrzeby określać bliżej. Pan de la Vernaye uzna może za właściwe przesłać jaki upominek panu Sorel, cieśli w Verrières, który go chował w dzieciństwie... Będę mógł podjąć się tego zlecenia, dodał ksiądz; nakłoniłem wreszcie pana de la Mole, aby się pojednał z tym jezuitą Frilair. Jego wpływy są stanowczo, jak dla nas, zbyt potężne. Uznanie twego wysokiego urodzenia przez tego człowieka który trzęsie całem Besançon, będzie jednym z tajnych warunków układu.
Juljan nie mógł zapanować nad swą radością, uściskał księdza, czuł że dopływa do portu.
— Pfe! rzekł ksiądz Pirard odpychając go; cóż to za światowa próżność?... Co się tyczy Sorela i jego synów, ofiaruję im, własnem imieniem, pięćset franków pensji, którą podejmę się wypłacać każdemu z nich, o ile będę z nich zadowolony.
Juljan stał się znowu chłodny i wyniosły. Podziękował, ale w sposób ogólnikowy i nie obowiązujący. — Byłożby możliwe, powiadał sobie, abym ja był naturalnym synem jakiego magnata, wygnanego w nasze góry ręką Napoleona? Z każdą chwilą, myśl ta zdawała mu się mniej nieprawdopodobna. Moja nienawiść do ojca, to też może dowód... Nie byłbym już potworem!
W niedługi czas po tym monologu, piętnasty pułk huzarów, jeden z najświetniejszych, znajdował się w pełnym rynsztunku na placu ćwiczeń w Strassburgu. Kawaler de la Vernaye dosiadał wspaniałego alzatczyka, za którego zapłacił sześć tysięcy. Został odrazu porucznikiem, przebywszy podporucznikostwo jedynie w regestrach pułku, o którym nigdy nie słyszał.
Jego spokojna postawa, surowe i niemal groźne oczy, niezmącona zimna krew, zyskały mu od pierwszego dnia uważanie. Wkrótce, jego doskonała i pełna miary grzeczność, zręczność w strzelaniu z pistoletu i władaniu bronią którą objawił bez ostentacji, powściągnęły chętkę do żarcików. Po kilku dniach, opinja pułku oświadczyła się na jego korzyść. — Wszystko ma ten młody człowiek, mówili starzy weredycy, z wyjątkiem młodości.
Ze Strassburga napisał Juljan do księdza Chélan, dawnego proboszcza w Verrières, zgrzybiałego już prawie staruszka:

„Dowiedziałeś się zapewne, ojcze, z radością o której nie wątpię, o wydarzeniach, które skłoniły mą rodzinę do zapewnienia mi losu. Oto pięćset franków: raczysz je, ojcze, rozdać, bez rozgłosu i nie wspominając mego imienia, nieszczęśliwym, biednym dziś jak ja byłem niegdyś, których z pewnością wspomagasz, jak niegdyś mnie wspomagałeś“.

Juljan był pijany ambicją, nie próżnością; ale zwracał wielką uwagę na wygląd zewnętrzny. Jego konie, uniformy, liberja jego ludzi, wszystko, w najdrobniejszych szczegółach, godne było angielskiego lorda. Ledwie zostawszy porucznikiem — od dwóch dni i dzięki protekcji — już obliczał, że, aby być naczelnym wodzem najpóźniej w trzydziestym roku, jak wszyscy wielcy generałowie, trzeba być w dwudziestym trzecim więcej niż porucznikiem. Myślał jedyne o sławie i o synu.
Pośród tych rojeń nieokiełzanej ambicji, zaskoczyło go zjawienie młodego pokojowca z pałacu la Mole, który przybył co tchu konno.

„Wszystko stracone, pisała Matylda; przybywaj najspieszniej, rzuć wszystko, zdezertuj w razie potrzeby. Skoro tylko przybędziesz, czekaj mnie w dorożce, koło furtki ogrodowej pod nr... przy ulicy... Będę tam, może zdołam cię wprowadzić do ogrodu. Wszystko stracone i obawiam się że bez ratunku; licz na mnie, znajdziesz mnie oddaną i mężną. Kocham cię.“

W kilka minut, Juljan otrzymał pozwolenie i ruszył cwałem; ale straszliwy niepokój który go pochłaniał, nie pozwolił mu podróżować w ten sposób dalej niż do Metzu. Najął karetkę pocztową i z nieprawdopodobną wręcz chyżością przybył w oznaczone miejsce. Furtka otworzyła się; w jednej chwili, Matylda, zapominając wszystkich względów, rzuciła się w jego ramiona. Szczęściem, była dopiero piąta rano; ulica była pusta.
— Wszystko stracone; ojciec, lękając się moich łez, wyjechał. Dokąd? nikt nie wie. Oto jego list, czytaj. I wsiadła do dorożki obok Juljana.

„Mógłbym wszystko przebaczyć, z wyjątkiem planowego uwiedzenia dla majątku. Oto, nieszczęsna dziewczyno, okropna prawda. Daję ci słowo honoru, że nigdy nie zezwolę na małżeństwo z panem Sorel. Zapewniam mu dziesięć tysięcy franków renty, jeśli się zgodzi wyjechać z kraju, najlepiej do Ameryki. Czytaj list, otrzymany w odpowiedzi na prośbę o informacje. Bezwstydnik sam mi poddał, abym napisał do pani de Rênal. Oświadczam ci, że nie przeczytam ani litery, którąbyś napisała do mnie za tym człowiekiem. Nabrałem wstrętu do Paryża i do was. Proszę cię, byś osłoniła największą tajemnicą to co się ma zdarzyć. Wyrzecz się szczerze tego szubrawca, a odzyskasz ojca“.

— Gdzie jest list pani de Rênal? rzekł Juljan chłodno.

— Oto jest. Nie chciałam ci go pokazać, nim będziesz przygotowany.
List.

„Święty nakaz religji i moralności zmusza mnie, panie margrabio, do przykrego kroku; zasada, która nie może mylić, każe mi w tej chwili zaszkodzić bliźniemu, aby oszczędzić większego zgorszenia. Boleść, jakiej doznaję, musi ustąpić wobec poczucia obowiązku. Tak, w istocie, postępowanie osoby, co do której żąda pan całej prawdy, mogło się wydać niewytłumaczone lub nawet uczciwe. Mógł ktoś uważać za właściwe ukryć lub przekształcić część prawdy; przezorność wymagała tego, zarówno jak religja. Ale, w rzeczywistości, postępowanie to, które pan życzy sobie poznać, było wysoce naganne; bardziej niż mogę wyrazić. Chłopiec ten, ubogi i chciwy, opanowawszy, przy pomocy najwytrawniejszej obłudy, słabą i nieszczęśliwą kobietę, starał się zdobyć stanowisko i piąć się w górę. Przykry obowiązek każe mi dodać, iż — niepodobna o tem wątpić — p. J... nie ma żadnych zasad. Wszystko świadczy o tem, iż sposobem, w jaki stara się zdobyć stanowisko w domu, jest uwieść kobietę zażywającą największego wpływu. Pod pozorem bezinteresowności i pięknych frazesów, dąży do jednego celu, mianowicie owładnięcia panem domu i jego majątkiem. Zostawia po sobie nieszczęście i wiekuiste zgryzoty, etc., etc.“

List ten, długi i nawpół zatarty łzami, pisany był w istocie ręką pani de Rênal; staranniej nawet niż zazwyczaj.
— Nie mogę potępiać pana de la Mole, rzekł Juljan skończywszy czytać; jest sprawiedliwy i przezorny. Któryż ojciec oddałby córkę takiemu człowiekowi! Bądź zdrowa.
Juljan wyskoczył z dorożki i pobiegł do kolaski pocztowej, która zatrzymała się na rogu. Matylda, o której jakgdyby zapomniał, zrobiła kilka kroków biegnąc za nim; ale spojrzenia kupców, którzy wychylili się ze sklepów a którzy ją znali, zmusiły ją do rychłego schronienia się w ogrodzie.
Juljan puścił się do Verrières. W ciągu tej śpiesznej drogi, nie mógł napisać do Matyldy, jak miał zamiar, ręka jego kreśliła jedynie nieczytelne znaki.
Przybył do Verrières w niedzielę rano. Udał się do miejscowego rusznikarza, który obsypał go powinszowaniami z powodu świeżej karjery. Cała okolica mówiła tylko o tem.
Juljan z trudem zdołał mu wytłumaczyć, że pragnie pary pistoletów. Na jego żądanie, rusznikarz nabił broń.
Rozległy siętrzy uderzenia dzwonu: sygnał ten, dobrze znany na wsi we Francji, oznacza początek mszy.
Juljan wszedł do nowego kościoła. Okna wysokiego budynku zasłonięte były karmazynowemi firankami. Juljan znalazł się o kilka kroków za ławką pani de Rênal, która — tak mu się zdawało — modliła się żarliwie. Widok kobiety, którą tak kochał niegdyś, wprawiła ramię Juljana w takie drżenie, iż zrazu niepodobna mu było wykonać zamiaru. — Nie mogę, mówił sam do siebie, fizycznie poprostu nie mogę.
W tej chwili, młody kleryk, który służył do mszy, zadzwonił na podniesienie. Pani de Rênal pochyliła głowę, tak że na chwilę ukryła ją prawie zupełnie w fałdach szala. Juljan nie widział jej już tak wyraźnie: wypalił z pistoletu raz, chybił; wypalił drugi raz, pani de Rênal upadła.


LXVI. SMUTNE SZCZEGÓŁY.

Nie spodziewajcie się słabości z mej strony. Zemściłem się. Zasłużyłem na śmierć, oto jestem. Módlcie się za mą duszę.
Schiller.

Juljan stał nieruchomy, nic nie widział. Skoro przyszedł nieco do siebie, spostrzegł że wierni pierzchają z kościoła, ksiądz opuścił ołtarz. Juljan udał się wolnym krokiem za jakiemiś kobietami, które uciekły z krzykiem. Jedna, chcąc się wydostać wcześniej, pchnęła go gwałtownie, upadł. Nogi zaplątały mu się w krzesło wywrócone przez tłum; kiedy się podniósł, uczuł że ktoś go chwyta za kark; był to żandarm w pełnym rynsztunku. Machinalnie, Juljan sięgnął do pistoletów, ale drugi żandarm chwycił go za ręce.
Odprowadzono go do więzienia, wpuszczono do celi, założono mu kajdany na ręce i zostawiono go samego; drzwi zamknęły się na dwa spusty. Wszystko to stało się bardzo szybko. Juljan zachował zupełną obojętność.
— A zatem, wszystko skończone, rzekł głośno, przychodząc do siebie. — Tak, za dwa tygodnie gilotyna... Albo zabić się wprzód samemu.
Myśl jego nie sięgała dalej; miał uczucie, jakby mu coś ściskało głowę. Rozejrzał się, spoglądając czy go kto trzyma. Po kilku chwilach, zasnął głęboko.
Rana pani de Rênal nie była śmiertelna. Pierwsza kula przebiła kapelusz; druga dosięgła jej w chwili gdy się odwracała. Kula ugodziła ją w ramię i, rzecz zadziwiająca, odbiła się od kości, którą strzaskała, poczem ugodziła w gotycki filar, odłupując złom kamienia.
Kiedy, po długim i bolesnym opatrunku, chirurg, poważny człowiek, rzekł do pani de Rênal: „Ręczę za pani życie jak za własne“, uczuła głęboki żal.
Oddawna pragnęła śmierci. List, który, zmuszona przez spowiednika, napisała do pana de la Mole, zadał ostatni cios tej wyczerpanej ciągiem nieszczęściem istocie. Nieszczęściem tem była rozłąka z Juljanem; ona nazywała je wyrzutem. Spowiednik, młody i gorliwy kapłan, przybyły z Dijon, czytał wyraźnie w jej sercu.
— Umrzeć tak, ale nie z własnej ręki, to nie jest grzech, myślała pani de Rênal. Bóg mi przebaczy może, że się cieszę ze śmierci. Nie śmiała dodać, że umrzeć z ręki Juljana, to szczyt szczęścia.
Ledwie pozbywszy się chirurga i przyjaciół którzy zbiegli się tłumnie, przywołała Elizę. — Dozorca, rzekła rumieniąc się, to nieludzki człowiek. Z pewnością będzie się znęcał nad nim, sądząc że mi tem sprawi przyjemność... Nie mogę znieść tej myśli. Czy nie mogłabyś się udać do niego, niby sama z siebie i wręczyć mu zawiniątko wraz z kilkoma ludwikami. Powiesz mu, że religja nie pozwala się znęcać... ale, przedewszystkiem, niech nikomu nie wspomina o tych pieniądzach.
Oto okoliczność, której Juljan zawdzięczał ludzkie obchodzenie dozorcy; był to zawsze ów Noiroud, któremu, jak czytelnik padnięta, wizyta pana Appert napędziła takiego strachu.
Zjawił się sędzia. — Zabiłem z rozmysłem, rzekł Juljan; kupiłem i kazałem nabić pistolety u rusznikarza. Artykuł 1342 kodeksu karnego brzmi jasno, zasłużyłem na śmierć, oczekuję jej. Sędzia, zdumiony tym sposobem zeznań, chciał jeszcze zadawać pytania, tak aby obwiniony wsypał się w odpowiedziach.
— Czy pan nie widzi, rzekł Juljan z uśmiechem, że się przyznaję do winy, ile tylko pan zapragnie? Niech się pan nie obawia, nie minie was łup, który ścigacie. Będzie pan miał tę przyjemność, aby mnie skazać. Niech mi pan oszczędzi swej obecności.
— Pozostaje nudny obowiązek do spełnienia, pomyślał Juljan, trzeba napisać do panny de la Mole.

„Zemściłem się, pisał. Nieszczęściem, nazwisko moje pojawi się w dziennikach, nie mogę zejść ze świata incognito. Umrę za dwa miesiące. Zemsta była okrutna, jak ból rozłąki z tobą. Od tej chwili nie pozwolę sobie napisać ani wymówić twego imienia. Nie mów o mnie nigdy, nawet memu synowi; milczenie, to jedyny sposób uczczenia mnie. Dla ogółu, będę pospolitym mordercą... Pozwól mi rzec prawdę w tej uroczystej chwili: zapomnisz o mnie. Ta katastrofa, o której radzę ci nie wspominać nikomu w świecie, wyczerpie na szereg lat wszystko co było romantycznego i burzliwego w twoim charakterze. Byłaś stworzona, aby żyć w świecie średniowiecznych bohaterów; okaż ich niezłomny hart. Niechaj to, co się ma stać, spełni się w tajemnicy, nie narażając ciebie. Przybierz fałszywe nazwisko, i nie zwierzaj się nikomu. Jeśli ci koniecznie trzeba pomocy przyjaciela, przekazuję ci księdza Pirard.
„Nie rozmawiaj z nikim innym, zwłaszcza zaś z ludźmi swojej sfery: z panem de Luz, de Caylus, etc.
„W rok po mej śmierci, wyjdź za pana de Croisenois; rozkazuję ci to jako twój mąż. Nie pisz do mnie, nie odpowiem. Mimo że, jak sądzę, mniej jestem niegodziwy od Jagona, powiem jak on: From this time forth I never will speack word.
„Nie będę już więcej mówił ani pisał; ty otrzymasz moje ostatnie słowa, jak również moje ostatnie uwielbienie. — J. S.“

Wysławszy ten list, Juljan, nieco otrzeźwiony, pierwszy raz uczuł się bardzo nieszczęśliwy. Każdy poryw ambicji niweczyło mu kolejno w sercu to wielkie słowo: Umrę. Śmierć, sama w sobie, nie była w jego oczach straszną. Całe jego życie było jedynie długiem przygotowaniem do nieszczęścia; przyczem nie zapomniał o tem, które uchodzi za największe.
— Jakto! powiadał sobie, gdybym, za dwa miesiące, miał się pojedynkować z doskonałym fechmistrzem, czyż byłbym na tyle słaby aby myśleć o tem ustawicznie i to z lękiem?
Stracił niejedną godzinę, siląc się zgłębić samego siebie w tej mierze. Kiedy przejrzał jasno swoją duszę i kiedy prawda ukazała się jego oczom równie wyraźnie co jedna z kolumn więziennych, zaczął myśleć o wyrzutach!
Czemu miałbym mieć wyrzuty? Obrażano mnie okrutnie; zabiłem, zasługuję na śmierć; to wszystko. Umieram, załatwiłem rachunki z ludzkością. Nie zostawiam żadnego zobowiązania, nie jestem nic winien nikomu. W śmierci mej haniebne jest tylko narzędzie: to jedno starczy aż nadto, aby mnie okryć hańbą w oczach łyków z Verrières; ale, z intelektualnego punktu widzenia, cóż to za głupstwo! Zostaje mi jeden sposób okrycia się blaskiem w ich oczach: rozrzucać między lud złoto, idąc na stracenie. Pamięć moja, złączona z pojęciem złota, zostanie dla nich świetna.
Po chwili dumania, konkluzja ta stała się dlań oczywista; Juljan powiedział sobie: „Nie mam już nic do roboty na ziemi“; i zasnął głęboko.
Około dziesiątej wieczór, dozorca zbudził go, przyniósłszy wieczerzę.
— Co mówią w Verrières?
— Panie Juljanie, przysięga, którą złożyłem na krucyfiks wobec królewskiego trybunału obejmując posadę, zniewala mnie do milczenia.
Milczał, ale nie wychodził. Widok tej grubej obłudy ubawił Juljana. Muszę, pomyślał, kazać mu długo czekać na pięć franków, za które pragnie sprzedać swoje sumienie.
Skoro dozorca ujrzał, że Juljan kończy wieczerzę nie czyniąc żadnego zamachu na jego dyskrecję, odezwał się obleśnym głosem:
— Przyjaźń, jaką mam dla pana, panie Juljanie, każe mi mówić, mimo że to jest ponoć sprzeczne z interesem sprawiedliwości, ponieważ to panu może posłużyć do obrony... Pan Juljan jest poczciwy człowiek, ucieszy się tedy, skoro mu powiem, że pani de Rênal ma się lepiej.
— Jakto! żyje? krzyknął Juljan oszołomiony.
— Co! pan nic nie wiedział? rzekł dozorca z głupawą miną, która niebawem zmieniła się w wyraz błogiej chciwości. Słusznieby się należało, aby pan coś przesłał chirurgowi, który, wedle prawa i sprawiedliwości, nie powinien był nic mówić. Ale, aby panu sprawić przyjemność, poszedłem do niego, opowiedział mi wszystko...
— Zatem rana nie jest śmiertelna, rzekł Juljan zniecierpliwiony; ręczysz mi za to życiem?
Dozorca, olbrzym wysoki na sześć stóp, cofnął się ku drzwiom przestraszony. Juljan ujrzał, że obrał złą drogę; usiadł i rzucił panu Noiroud ludwika.
W miarę jak opowiadanie tego człowieka upewniało Juljana że rana pani de Rênal nie jest śmiertelna, uczuł iż łzy napływają mu do oczu. — Wyjdź stąd! rzekł szorstko.
Dozorca usłuchał. — Wielki Boże! żyje, wykrzyknął Juljan, skoro drzwi się zawarły; i upadł na kolana płacząc gorącemi łzami.
W tej uroczystej chwili odzyskał wiarę. Cóż znaczą komedje księży? Czyż mogą ująć co z prawdy i wzniosłości, mieszczących się w pojęciu Bóstwa?
Wówczas dopiero, Juljan zaczął żałować popełnionej zbrodni. Równocześnie — okoliczność która obroniła go od rozpaczy — w tej chwili dopiero ustał stan fizycznego podrażnienia, jakgdyby szaleństwa, w jakiem był pogrążony od wyjazdu z Paryża.
Łzy jego miały szlachetne źródło; nie wątpił ani na chwilę że go skażą.
— Więc będzie żyła! powiadał sobie... Będzie żyła, aby mi przebaczyć i kochać mnie..
Nazajutrz, kiedy go dozorca zbudził, było bardzo późno.
— Chwat z pana, panie Juljanie, rzekł. Dwa razy zaglądałem i nie chciałem pana budzić. Ma pan tu dwie butelki doskonałego wina, które panu posyła ksiądz Maslon, nasz proboszcz.
— Jakto, ten obwieś jeszcze tutaj? spytał Juljan.
— A tak, rzekł dozorca ciszej; ale niech pan nie mówi tak głośno, toby panu mogło zaszkodzić.
Juljan rozśmiał się z serca.
— W mojem położeniu, jedynie pan mógłbyś mi zaszkodzić, gdybyś przestał być dobry i ludzki... Zapłacę ci dobrze, dodał Juljan z wyniosłą miną, którą usprawiedliwiała wręczona równocześnie sztuka złota.
Noiroud opowiedział na nowo ze szczegółami wszystko czego się dowiedział o pani de Rênal, ale nie wspomniał nic o odwiedzinach Elizy. Był pokorny i uniżony do ostatnich granic. Juljanowi przemknęła przez głowę taka myśl: Ten olbrzym-pokraka zarabia tu może jakieś trzysta, czterysta franków, ile że więzienie stoi zazwyczaj pusto; mogę mu zapewnić dziesięć tysięcy, jeśli zechce uciec ze mną do Szwajcarji... Trudność w tem, aby go przekonać o mojej dobrej wierze. Myśl o długiej rozmowie, jaką musiałby przebyć z tak plugawą istotą, obudziła w Juljanie wstręt, zaczął myśleć o czem innem.
Wieczorem, było już za późno. O północy, zajechała po niego karetka pocztowa. Żandarmi towarzyszący Juljanowi zachowywali się bardzo przyzwoicie. Rano, skoro przybył do więzienia w Besançon, pomieszczono go łaskawie na górnem piętrze gotyckiej wieży. Ocenił architekturę na początek XIV wieku; podziwiał jej wdzięk i lekkość. Przez wąską przestrzeń między murami, oko Juljana ogarniało skrawek wspaniałego widoku.
Nazajutrz przebył śledztwo, poczem przez kilka dni zostawiono go. Był w duszy spokojny, cała sprawa wydawała mu się niezmiernie prosta: Chciałem zabić, powinienem być zabity.
Nie myślał o tem bliżej. Sąd, przykrość publicznego występu, obrona, wszystko to wydawało mu się niby drobny kłopot, nudny ceremonjał, o którym będzie czas myśleć, gdy przyjdzie pora. Chwila śmierci nie obchodziła go również: Pomyślę o tem po wyroku. Życie nie zdawało mu się nudne, patrzał na wszystkie rzeczy pod innym kątem, nie miał już ambicji. Rzadko myślał o pannie de la Mole. Zaprzątały go natomiast wyrzuty i nasuwały mu często obraz pani de Rênal, zwłaszcza w ciszy nocnej, którą w tej wyniosłej wieży przerywał jedynie krzyk morskiego orła.
Dziękował niebu, że jej nie zranił śmiertelnie. — Rzecz zdumiewająca! powiadał sobie; sądziłem, że listem swoim do pana de la Mole zniweczyła na zawsze moje przyszłe szczęście, i oto, w niespełna dwa tygodnie po liście, nie myślę już zupełnie o tem, co mnie zaprzątało... Dwa, trzy tysiące franków, aby żyć spokojnie gdzieś w górach, w Vergy... Byłem wówczas szczęśliwy... Nie znałem swego szczęścia!
To znów zrywał się nagle. Gdybym był zranił śmiertelnie panią de Rênal, zabiłbym się... Trzeba mi tej pewności, aby nie czuć wstrętu do samego siebie.
Zabić się! oto wielka sprawa, mówił sobie. Ci sędziowie, tacy formaliści, tacy zażarci na biednego winowajcę, ludzie którzy powiesiliby najlepszego obywatela aby zarobić order... Umknąłbym się ich władzy, ich niezdarnym obelgom, które miejscowy dzienniczek nazwie krasomówstwem...
Mam do życia, mniej więcej, kilka tygodni. Zabić się! na honor, nie, rzekł sobie po kilku dniach, Napoleon został przy życiu...
Zresztą, życie jest przyjemne, pobyt spokojny, niema natrętów, dodał śmiejąc się, i zaczął gotować spis książek, które zamierzał sprowadzić z Paryża.


LXVII. WIEŻA.

Grób przyjaciela.
Sterne.

Raz, o niezwykłej porze, usłyszał hałas na korytarzu; orzeł morski odleciał z krzykiem, drzwi otworzyły się i czcigodny ksiądz Chélan, drżący, z laską w ręku, rzucił się w objęcia Juljana.
— Och, wielki Boże! czy podobna, moje dziecko... Wyrodku! chciałem powiedzieć.
Dobry starzec nie mógł dodać ani słowa. Juljan zląkł się aby nie upadł. Musiał go odprowadzić do krzesła. Ręka czasu zaciężyła nad tym człowiekiem, niegdyś tak pełnym energji. Wydał się Juljanowi jakby cieniem samego siebie.
Staruszek zaczerpnął oddech: — Przedwczoraj dopiero dostałem twój list ze Strassburga, z pięciomaset frankami dla biednych; doręczono mi go w górach, gdzie osiadłem u bratanka. Wczoraj dowiaduję się o katastrofie... O nieba! czy to możliwe!
Starzec nie płakał, wyglądał jak nieprzytomny. Dodał machinalnie: Będzie ci trzeba twoich pięciuset franków, odnoszę ci je.
— Trzeba mi ciebie, ojcze! wykrzyknął Juljan wzruszony. Mam zresztą pieniądze.
Ale nie zdołał już nic wydobyć ze staruszka. Od czasu do czasu ksiądz Chélan ronił kilka łez, które spływały w milczeniu po twarzy; następnie spoglądał na Juljana, jakby zdziwiony że chłopiec ujmuje jego ręce i niesie je do ust. Ta fizjognomja niegdy tak żywa, wyrażająca najszlachetniejsze uczucia, nie była już zdolna ocknąć się z apatji. Jakiś wieśniak przybył niebawem po starca. — Nie trzeba go męczyć, rzekł do Juljana, który zrozumiał że to bratanek. Zjawisko to pogrążyło go w głębokiem przygnębieniu; łzy mu obeschły. Wszystko zdało mu się beznadziejnie smutne; czuł jak serce mu lodowacieje w piersiach.
Była to najokrutniejsza chwila, jakiej doświadczył od spełnienia zbrodni. Ujrzał oto śmierć, w całej jej szpetocie. Wszystkie złudzenia wielkości duszy, szlachetności, pierzchły jak obłok przed burzą.
Ten straszny stan trwał kilka godzin. Po zatruciu moralnem, trzeba leków fizycznych, szampańskiego wina. Juljan uważałby się za tchórza, gdyby się do tego uciekał. Pod koniec okropnego dnia, który spędził przechadzając się w ciasnej wieży, wykrzyknął wreszcie: — Szaleniec ze mnie! Tylko wtedy, gdybym miał umrzeć jak inni ludzie, widok biednego starca powinienby mnie wtrącić w ten smutek; ale śmierć szybka i w kwiecie wieku zabezpiecza mnie właśnie od tej smutnej zgrzybiałości.
Minio wszelkich rozumowań, Juljan czuł się roztkliwiony, słaby, a tem samem pognębiony temi odwiedzinami.
Nie było w nim już nic surowego, wielkiego, żadnej rzymskiej cnoty; śmierć przedstawiała mu się na wielkiej wyżynie i jako rzecz mniej łatwa.
— To będzie mój termometr, myślał. Dziś wieczór jestem dziesięć stopni poniżej odwagi, która mnie wiedzie na poziom gilotyny. Dziś rano, miałem tę odwagę. Zresztą, o cóż chodzi? bylem ją odzyskał w potrzebnej chwili. Porównanie z termometrem zabawiło go i zmieniło bieg jego myśli.
Nazajutrz, po przebudzeniu, wstydził się poprzedniego dnia. Szczęście moje, spokój, są zagrożone. Gotował się już napisać do prezydenta Sądu z prośbą aby nie wpuszczano doń nikogo. A Fouqué? pomyślał. Gdyby się zdobył na to aby przybyć do Besançon, jakżeby mu było przykro!
Od dwóch miesięcy może nie wspomniał go. — W Strassburgu byłem wielkim głupcem; nie sięgałem myślą poza galony. Wspomnienie Fouquégo zajęło go i roztkliwiło. Przechadzał się wzburzony. Oto jestem teraz na dwadzieścia stopni niżej poziomu śmierci... Jeśli ta słabość ma wzrastać, lepiej mi będzie się zabić. Cóż za radość dla takich Maslonów i Valenodów, jeżeli umrę jak nikczemnik!
Przybył Fouqué; prosty ten i zacny człowiek nie posiadał się z bólu. Jedyną jego myślą — o ile wogóle był zdolny zebrać myśli — było sprzedać całe swoje mienie, aby przekupić dozorcę i ocalić Juljana. Gadał długo i szeroko o ucieczce pana de Lavalette.
— Przykrość mi robisz, rzekł Juljan; Lavalette był niewinny, a ja jestem zbrodniarz. Niechcący dałeś mi uczuć różnicę...
Ale czy to prawda? Jakto! sprzedałbyś wszystko? rzekł Juljan, znów podejrzliwy i nieufny.
Fouqué, uszczęśliwiony że przyjaciel wchodzi w jego myśl, wyszczególnił mu obszernie, niemal co do franka, ile może dostać za wszystko co posiada.
Cóż za szczytna ofiara ze strony wieśniaka! myślał Juljan. Ileż oszczędności, ileż brudnego niemal sknerstwa, które przyprawiało mnie o rumieniec gdy na nie patrzałem, poświęca oto dla mnie! Żaden z tych pięknych młodzieńców, których widywałem w pałacu la Mole i którzy czytują Renégo, nie miałby tych śmiesznostek; ale, z wyjątkiem bardzo młodych i nie znających jeszcze wartości pieniędzy, któryż z paryskich lalusiów byłby zdolny do takiego poświęcenia?
Wszystkie prowincjonalizmy, wszystkie pospolitości Fouquégo znikły; Juljan rzucił się w jego ramiona. Nigdy prowincja, porównana z Paryżem, nie święciła piękniejszego tryumfu. Fouqué, uszczęśliwiony zapałem, którego odbłysk ujrzał w oczach przyjacielu, mniemał że Juljan godzi się na ucieczkę.
Ten widok wzniosłości wrócił Juljanowi całą siłę, której pozbawiło go zjawisko księdza Chélan. Był jeszcze bardzo młody; ale, wedle mnie, była to szlachetna latorośl. Zamiast iść od tkliwości do wyrachowania, jak większość ludzi, on, przeciwnie, z wiekiem byłby nabrał dobroci, zdolności do wzruszeń, wyleczyłby się z obłędnej nieufności... Ale na co te czcze przepowiednie?
Przesłuchania stawały się coraz częstsze, nawspak wysiłkom Juljana, którego wszystkie odpowiedzi dążyły do skrócenia sprawy. — Zabiłem lub przynajmniej chciałem zadać śmierć z rozmysłem, odpowiadał codzień. Ale sędzia był przedewszystkiem formalistą. Zeznania Juljana nie skracały bynajmniej śledztwa; sędzia czuł się podrażniony w ambicji. Juljan nie wiedział, że go chciano przenieść do okropnej kaźni i że tylko dzięki staraniom Fouquégo zostawiono mu piękny pokój w baszcie.
W liczbie znacznych osobistości, które Fouqué zaopatrywał w drzewo, znajdował się ksiądz de Frilair. Zacny kupiec dotarł do wszechpotężnego wielkiego wikarjusza. Ku niewymownemu zachwytowi Fouquégo, ksiądz de Frilair oświadczył, iż, wzruszony przymiotami Juljana oraz usługami jakie niegdyś oddał seminarjum, chce wstawić się za nim do sędziów. Fouqué dojrzał w tem błysk nadziei; wychodząc i kłaniając się do ziemi, prosił wielkiego wikarjusza aby przyjął dziesięć ludwików i obrócił je na msze św. na intencję oskarżonego.
Fouqué mylił się grubo. Ksiądz de Frilair nie był Valenodem. Odmówił, i starał się nawet wytłumaczyć dobremu wieśniakowi, że słuszniejby uczynił, zachowując te pieniądze na lepszy użytek. Widząc że niepodobna wyrazić się jasno bez nieostrożności, poradził mu, aby obrócił tę kwotę na jałmużnę dla biednych więźniów, cierpiących najokrutniejsze braki.
— Ten Juljan, to szczególny człowiek, myślał ksiądz de Frilair; nie rozumiem jego postępku, powinienem zaś rozumieć wszystko... Może się uda zrobić zeń męczennika... W każdym razie dotrę do jądra sprawy; może zdołam napędzić strachu pani de Rênal, która nie ma dla nas szacunku, mnie zaś, w gruncie, nie cierpi... Może też zyskam w tem wszystkiem podstawę do publicznego pojednania się z panem de la Mole, który ma słabość do tego chłopca.
Kompromis podpisano przed paru tygodniami; ksiądz Pirard wyjechał z Besançon, natrąciwszy o tajemniczem urodzeniu Juljana, w tymsamym dniu w którym nieszczęśliwy chłopiec targnął się w Verrières na życie pani de Rênal.
Juljan widział już tylko jedną przykrość pomiędzy sobą a śmiercią, mianowicie odwiedziny ojca. Zwierzył Fouquému zamiar swój napisania do prezydenta Sądu z prośbą aby mu oszczędzono wszelkich wizyt. Ten wstręt do widoku ojca, i to w takiej chwili, uraził głęboko uczciwe, mieszczańskie serce handlarza drzewa.
Zrozumiał nagle, czemu tylu ludzi tak serdecznie nienawidzi jego przyjaciela. Przez szacunek dla nieszczęścia, skrył swoje uczucie.
— W każdym razie, odparł zimno, zakaz taki nie stosowałby się do twego ojca.


LXVIII. POTĘŻNE RAMIĘ.

To tajemnicze postępowanie, ta wytworna postać, kto to może być?
Schiller.

Nazajutrz, drzwi otworzyły się bardzo wcześnie. Juljan zbudził się nagle.
— Och, Boże! pomyślał, to ojciec. Cóż za przykra scena!
W tej samej chwili, kobieta w stroju wieśniaczki rzuciła się w jego ramiona. Zaledwie mógł ją poznać. Była to panna de la Mole.
— Niedobry! dopiero z twego listu dowiedziałam się gdzie jesteś. W Verrières dowiedziałam się o tem co ty nazywasz swoją zbrodnią, a co jest tylko szlachetną zemstą, godną hardego serca bijącego w tej piersi...
Mimo jego uprzedzeń do panny de la Mole — uprzedzeń, których zresztą nie uświadamiał sobie zbyt jasno — wydała się Juljanowi bardzo ładna. To co robi, co mówi, czyż nie jest świadectwem szlachetnych uczuć, wznoszących ją wysoko ponad wszelką małość i pospolitość? Znów miał uczucie że kocha królowę; jakoż, po chwili, przemówił do niej z rzadką górnością myśli:
— Przyszłość rysowała się mym oczom bardzo jasno. Po mej śmierci, chciałem abyś wyszła za pana de Croisenois, jako wdowa. Szlachetna ale nieco romantyczna dusza uroczej wdowy, wróciwszy na drogę pospolitego rozsądku pod wpływem niezwykłego, tragicznego i wielkiego dla niej wydarzenia, raczyłaby ocenić rzetelną wartość młodego margrabiego. Zgodziłaby się wreszcie być szczęśliwą szczęściem zwykłych ludzi: poważanie, bogactwo, zaszczyty... Ale, droga Matyldo, przyjazd twój do Besançon, o ile wyjdzie na jaw, będzie śmiertelnym ciosem dla pana de la Mole, a tegobym sobie nie przebaczył. Sprawiłem mu tyle zgryzoty! Akademik powie, że wygrzał żmiję na łonie.
— Wyznaję, żem się nie spodziewała tyle chłodnego rozsądku, tyle troski o przyszłość, rzekła panna de la Mole, nieco urażona. Pokojówka moja, prawie tak rozsądna jak ty, wzięła paszport na swoje nazwisko. Przyjechałam tu pocztą jako pani Michelet.
— I pani Michelet dostała się tu tak łatwo?
— Och! zawsze jesteś człowiekiem niepospolitym, tym który mnie zainteresował! Najpierw ofiarowałam sto franków sekretarzowi sędziego, który utrzymywał, że niepodobna wpuścić mnie do wieży. Ale, wziąwszy pieniądze, ten uczciwy człowiek kazał mi wyczekiwać, zaczął robić trudności, myślałam że mnie chce okraść...
Urwała.
— No i...? spytał Juljan.
— Nie gniewaj się, Julisiu, rzekła ściskając go, musiałam zdradzić swoje nazwisko temu panu, który mnie brał za jakąś gryzetkę z Paryża, zakochaną w pięknym Juljanie... (To jego wyrażenia). Przysięgłam mu, że jestem twoją żoną, i będę miała pozwolenie widywania cię codzień.
— Stało się, pomyślał Juljan, nie mogłem zapobiec temu szaleństwu. Ostatecznie, pan de la Mole jest tak wielkim panem, że opinja potrafi znaleźć usprawiedliwienie dla młodego pułkownika, który zaślubi tę uroczą wdowę. Moja śmierć pokryje wszystko.
I poddał się z rozkoszą miłości Matyldy; było w tem szaleństwo, wielkość duszy, najdziwniejsze wrażenia. Oświadczyła zupełnie poważnie gotowość zabicia się wraz z nim.
Po pierwszych wylewach, kiedy Matylda nasyciła się szczęściem oglądania Juljana, żywa ciekawość owładnęła nagle jej duszę. Przyglądała się kochankowi; przerastał o wiele to co sobie wyobrażała. Miała wrażenie, że zmartwychwstał Bonifacy de la Mole, ale heroiczniejszy.
Matylda obeszła najlepszych miejscowych adwokatów; obraziła ich ofiarując im złoto zbyt otwarcie, ale w końcu przyjęli.
Spostrzegła rychło, iż, w zakresie wątpliwych a doniosłych spraw, wszystko w Besançon zależy od księdza de Frilair.
Kiedy, pod skromnem nazwiskiem pani Michelet, siliła się dotrzeć do wszechpotężnego członka kongregacji, napotkała zrazu niesłychane trudności. Ale tymczasem rozeszła się po mieście wieść o piękności młodej modystki, oszalałej z miłości i przybyłej z Paryża aby pocieszyć Juljana Sorel.
Matylda uganiała sama pieszo po Besançon, miała nadzieję, że jej nie poznają. W każdym razie uważała, że z korzyścią dla sprawy będzie poruszyć wyobraźnię ludu. Szaleństwo jej szło tak daleko, że roiła o wznieceniu rozruchów w razie gdyby Juljan szedł na śmierć. Panna de la Mole sądziła, że ubrana jest skromnie, jak przystało ciężko stroskanej kobiecie; tymczasem wygląd jej ściągał wszystkie spojrzenia.
Była już w Besançon przedmiotem powszechnego zajęcia, kiedy, po tygodniowych zabiegach, uzyskała posłuchanie u księdza de Frilair.
Pojęcie potężnego członka kongregacji, oraz głębokiej, chytrej zbrodniczości były tak zespolone w umyśle Matyldy, iż, mimo swej odwagi, drżała dzwoniąc do konsystorza. Zaledwie mogła iść, kiedy jej przyszło wstąpić na schody wiodące do pokojów wielkiego wikarjusza. Pustka biskupiego pałacu przejmowała ją chłodem. Siądę na fotelu, ten fotel chwyci mnie za ramiona, i zniknę. U kogo moja pokojowa będzie mogła upomnieć się o mnie? Naczelnik policji nie odważy się ruszyć palcem... Jestem sama, sama w tem wielkiem mieście!
Objąwszy okiem apartament, panna de la Mole uspokoiła się. Przedewszystkiem, otworzył jej lokaj w wytwornej liberji. Salon, do którego ją wprowadzono, odznaczał się wykwintnym zbytkiem, jaki spotyka się w Paryżu jedynie w najwyższych domach. Ksiądz de Frilair zbliżył się z ojcowskim wyrazem twarzy: majaki straszliwych zbrodni pierzchły. Nie znalazła nawet na tej pięknej twarzy owej energicznej, nieco surowej cnoty, tak odstraszającej dla Paryżan. Lekki uśmiech, który ożywiał rysy wszechpotężnego księdza zwiastował dobrze wychowanego człowieka, światłego prałata, mądrego pasterza. Owionęła Matyldę atmosfera Paryża.
Kilka chwil wystarczyło księdzu de Frilair, aby wydobyć z Matyldy wyznanie, że jest córką jego potężnego przeciwnika, margrabiego de la Mole.
— W istocie, nie jestem panią Michelet, rzekła odzyskując zwykłą wyniosłość; wyznaję to bez trudu, przychodzę bowiem zasięgnąć pańskiej rady co do możliwości ucieczki pana de la Vernaye. Po pierwsze, winien jest jedynie nierozwagi; kobieta do której strzelił, ma się dobrze. Po drugie, gdy chodzi o przekupienie podrzędnych figur, mogę natychmiast złożyć pięćdziesiąt tysięcy franków, przyrzec zaś drugie tyle. Wreszcie, wdzięczność moja i mojej rodziny nie cofnie się przed niczem dla osoby, która ocali pana de la Vernaye.
Ksiądz de Frilair wydawał się zdziwiony tem nazwiskiem. Matylda pokazała kilka listów ministra wojny, adresowanych do pana Juljana Sorel de la Vernaye.
— Widzi pan, że ojciec zajął się jego losem. Zaślubiłam Juljana w sekrecie; otóż ojciec pragnął, aby uzyskał wyższy stopień wojskowy, nim się ogłosi to małżeństwo, nieco osobliwe dla panny de la Mole.
Matylda zauważyła, iż, w miarę jak ksiądz de Frilair dochodził do tych ważnych odkryć, wyraz dobroci i łagodnej słodyczy znikał z jego oblicza, na którem malował się w tej chwili spryt połączony z głębokim fałszem.
Ksiądz miał wątpliwości, odczytywał zwolna urzędowe dokumenty.
Jaką korzyść mogę wyciągnąć z tych dziwnych zwierzeń, myślał. Oto znalazłem się nagle w bliskich stosunkach z przyjaciółką słynnej marszałkowej de Fervaques, wszechmocnej siostrzenicy J. E. biskupa ***, który samowładnie rozdaje infuły we Francji. To, com uważał za odległą przyszłość, staje się rzeczywistością. To może mnie doprowadzić do celu.
W pierwszej chwili, Matylda zlękła się nagłej zmiany potężnego człowieka, z którym znalazła się sama w odludnym pałacu. — Ale nie! rzekła sobie rychło, czyż nie byłoby o wiele gorzej, gdybym się rozbiła o zimny egoizm księdza sytego władzy i użycia!
Olśniony otwierającą się przed nim nagłą i nieprzewidzianą drogą do infuły, uderzony inteligencją Matyldy, ksiądz de Frilair przestał na chwilę panować nad sobą. Panna de la Mole ujrzała go prawie u swych stóp; nadzieja i ambicja wstrząsały go nerwowym dreszczem.
Rozumiem, pomyślała; nic tu nie będzie niemożliwe dla przyjaciółki pani de Fervaques. Mimo dotkliwego jeszcze ukłucia zazdrości, zdobyła się na to, aby wyjaśnić, że Juljan jest bliskim przyjacielem marszałkowej i że spotykał u niej codzień J. E. biskupa ***.
— Gdyby się ciągnęło bodaj kilka razy z rzędu listę trzydziestu sześciu przysięgłych z pośród wybitnych mieszkańców departamentu, rzekł wielki wikarjusz z okiem płonącem ambicją, kładąc nacisk na każde słowo, uważałbym za bardzo nieszczęśliwy traf, gdybym w każdej liście nie liczył jakiego dziesiątka przyjaciół, i to z najinteligentniejszych. Prawie zawsze będę miał większość, więcej niż większość, gdy chodzi o skazanie, widzi tedy pani z jaką łatwością przyszłoby mi uniewinnić...
Ksiądz urwał nagle, jakby zdumiony dźwiękiem własnego głosu; odsłaniał rzeczy, których nie mówi się profanom.
Ale z kolei Matylda osłupiała, kiedy ksiądz wtajemniczył ją w to, co głównie zdumiewało i zaprzątało całe Besançon w przygodzie Juljana, a mianowicie że wzbudził on niegdyś żywą namiętność w pani de Rênal i namiętność tę długi czas podzielał. Ksiądz de Frilair spostrzegł z łatwością, jak mocno opowiadanie jego poruszyło Matyldę.
— Oto mój odwet! pomyślał. Mam wreszcie sposób powodowania tą energiczną osóbką: drżałem, że mi się to nie uda. Dystynkcja i wyniosłość Matyldy zdwajały w jego oczach urok tej rzadkiej piękności, która skłaniała się przed nim niemal błagalnie. Odzyskał całą zimną krew i nie zawahał się wbić sztylet w jej serce.
— Nie dziwiłbym się, ostatecznie, rzekł lekko, gdybyśmy się dowiedzieli, że to przez zazdrość pan Sorel strzelił do kobiety, którą niegdyś tak kochał. Jestto osoba bynajmniej nie pozbawiona powabów cielesnych, od niedawna zaś przyjmowała bardzo często niejakiego księdza Marquinot z Dijon, jansenistę bardzo podejrzanych obyczajów, jak oni wszyscy.
Podchwyciwszy słabą stronę pięknej panny, ksiądz de Frilair krwawił z rozkoszą jej serce.
— Czemu, mówił zwracając palące oczy na Matyldę, pan Sorel wybrał kościół, jeżeli nie dlatego, iż, właśnie w tej chwili, rywal jego odprawiał mszę? Wszyscy przyznają wiele inteligencji a jeszcze więcej przezorności szczęśliwemu człowiekowi, którym się pani interesuje. Cóż prostszego, niż ukryć się w ogrodzie pana de Rênal, który znał tak dobrze? tam, mając niemal pewność że go nikt nie zobaczy, nie schwyci ani nie będzie podejrzewał, mógł zadać śmierć kobiecie, o którą był zazdrosny.
Rozumowanie to, tak słuszne na pozór, do reszty wyprowadziło Matyldę z równowagi. Ta dusza harda, ale nasycona oschłym rozsądkiem wielkiego świata, nie łatwo zdolna była zrozumieć rozkosz drwienia sobie z wszelkiego rozsądku, tak żywą dla dusz z płomienia. W sferach w których obracała się Matylda, namiętność wyjątkowo chyba zdoła się wyzuć z rozsądku; z okna skacze się zwykle z piątego piętra.
Wreszcie ksiądz de Frilair uczuł się panem sytuacji. Dał do zrozumienia Matyldzie (bezwątpienia kłamał), że urzędnik mający oskarżać Juljana jest na jego rozkazy.
Skoro los wyznaczy trzydziestu sześciu przysięgłych na bieżącą kadencję, ksiądz de Frilair obrobi wprost i osobiście najmniej trzydziestu.
Gdyby Matylda nie była tak ładna, wielki wikarjusz nie mówiłby z nią tak jasno wcześniej niż za jaką piątą lub szóstą konferencją.



LXIX. INTRYGA.

Castres 1676. Tuż obok mego domu brat zabił siostrę; szlachcic ów już raz dopuścił się morderstwa. Ojciec jego dał potajemnie sędziom pięćset talarów i ocalił mu życie.
Locke, Podróż po Francji.

Wyszedłszy z konsystorza, Matylda nie zawahała się wysłać umyślnego do pani de Fervaques; obawa narażenia się nie wstrzymała jej ani ma sekundę. Zaklinała rywalkę, aby się wystarała o list do księdza de Frilair, całkowicie pisany ręką biskupa ***. Posunęła się nawet do tego, że błagała ją o przybycie do Besançon. Ze strony tej zazdrosnej i hardej duszy był to rys heroiczny!
W myśl rady Fouquégo, była natyle ostrożna, że nie wspomniała Juljanowi o swych staraniach. Obecność jej nękała go już dość i bez tego. W obliczu śmierci, Juljan stał się skrupulatniejszy niż był w życiu: miał wyrzuty nietylko wobec pana de la Mole, ale i wobec Matyldy.
Dziwna rzecz! powiadał sobie; kiedy jesteśmy razem, miewam chwile roztargnienia, nawet nudy. Ona się gubi dla mnie, a ja ją tak nagradzam! Byłżebym niegodziwcem?
Zagadnienie to niewieleby go zaprzątało dawniej, gdy poruszała nim ambicja; wówczas niepowodzenie było jedynym wstydem w jego oczach.
Czuł się zakłopotany i nieswój wobec Matyldy, tembardziej, że ona sama objawiała mu w tej chwili szaleńczą miłość. Mówiła jedynie o ofiarach które chce podjąć aby go ocalić.
Podniecona uczuciem z którego była dumna i które przeważyło jej pychę, pragnęła każdą chwilę wypełnić jakim niezwykłym postępkiem. Najdziksze, najniebezpieczniejsze dla niej projekty wypełniały jej długie rozmowy z Juljanem. Dozorcy, hojnie opłacani, pozwalali jej rządzić się w więzieniu. Pomysły Matyldy nie ograniczały się do poświęcenia reputacji; nic jej nie ważyło objawić swój stan przed całym światem. Rzucić się na kolana przed powóz króla pędzący galopem aby błagać o łaskę dla kochanka, ściągnąć na siebie uwagę monarchy narażając się na stratowanie, oto jedna z chimer, jakie roiła ta rozbujana wyobraźnia. Dzięki pośrednictwu przyjaciół, była pewna, że zdoła się dostać do najbardziej zamkniętej części ogrodów królewskich w Saint-Cloud.
Juljan nie czuł się godny takiego poświęcenia; prawdę mówiąc, znużony był heroizmem. Prosta, naiwna, prawie nieśmiała tkliwość byłaby mu trafiła do serca; gdy, przeciwnie, wyniosłej duszy Matyldy trzeba było zawsze publiczności, drugich.
Wśród wszystkich udręczeń, wszystkich obaw o życie kochanka, którego nie chciała przeżyć, czuła tajemną potrzebę zdumiewania gawiedzi nadmiarem swej miłości i wzniosłością postanowień.
Juljan wyrzucał sobie, że cały ten heroizm go nie wzrusza. Cóż dopiero, gdyby znał wszystkie szaleństwa któremi Matylda nękała oddaną, ale z gruntu rozsądną i ograniczoną duszę poczciwego Fouqué.
Nie wiedział dobrze, co możnaby zarzucić poświęceniu Matyldy: i on także poświęciłby majątek i naraził życie aby ocalić Juljana. Zdumiewała go obfitość złota, które rozrzuca Matylda. W pierwszych dniach, sumy te olśniły Fouquégo, który miał dla pieniędzy typową cześć mieszkańca prowincji. Wreszcie, doszedł, że projekty panny de la Mole zmieniają się często i, z wielką ulgą, znalazł wyraz na określenie charakteru, który był dlań tak nużący: była kapryśna. Od tego epitetu, do miana narwanej, największej klątwy jaką zna prowincja, jest tylko krok.
— Rzecz dziwna, myślał jednego dnia Juljan po odejściu Matyldy, że ta namiętność której jestem przedmiotem, wzrusza mnie tak mało! a wszakże ubóstwiałem Matyldę przed dwoma miesiącami! Czytałem wprawdzie, że, wobec zbliżającej się śmierci, człowiek obojętnieje na wszystko; ale okropne jest czuć się niewdzięcznym i nie móc się zmienić. Czyżbym był egoistą? Czynił sobie w tej mierze najdotkliwsze wyrzuty.
Ambicja umarła w jego sercu, inna namiętność wynurzyła się z popiołów; nazywał ją wyrzutem z powodu morderstwa pani de Rênal.
W istocie zaś, kochał się w niej do szaleństwa. Czuł się nad wyraz szczęśliwy, kiedy, zostawszy sam, z tą pewnością że mu nikt nie przeszkodzi, mógł się cały oddać wspomnieniu szczęśliwych dni w Verrières i w Vergy. Najdrobniejsze wydarzenia tych minionych zbyt rychło czasów miały dlań urok i świeżość. Nigdy nie myślał o swych tryumfach paryskich; nudziły go.
Zazdrość Matyldy odgadła po części ten stan, który wzmagał się z dnia na dzień. Czuła, że trzeba jej walczyć z miłością samotności. Niekiedy, wymawiała ze zgrozą nazwisko pani de Rênal. Widziała, że za każdym razem Juljan zadrżał. Odtąd, namiętność jej nie miała już granic ani miary.
Jeżeli umrze, i ja umrę, powiadała sobie zupełnie szczerze. Co powiedziałyby paryskie salony, widząc że panna mego stanowiska ubóstwia do tego stopnia kochanka przeznaczonego śmierci? Aby spotkać takie uczucia, trzeba sięgnąć do epoki bohaterów; taką namiętnością drgały serca za Karola IX i Henryka III.
Wśród najżywszych uniesień, przyciskając do serca głowę Juljana, powtarzał ze zgrozą: Jakto! ta urocza głowa miałaby iść pod nóż kata! Dobrze więc! dodawała, rozpłomieniona heroizmem nie wolnym od rozkoszy, wargi moje, które tulą się do tych pięknych włosów, zastygną w dobę później.
Wspomnienia tych chwil heroizmu oraz straszliwej rozkoszy przykuwały ją przemożnemi więzami. Myśl o samobójstwie, tak zaborcza sama przez się, dotąd tak odległa od tej hardej duszy, wniknęła w nią i niebawem zapanowała w niej z bezgraniczną mocą. — Nie, krew moich przodków nie ostygła we mnie, powiadała Matylda z dumą.
— Mam cię prosić o jedną łaskę, rzekł jednego dnia Juljan; oddaj swoje dziecko na mamki w Verrières, pani de Rênal będzie go doglądała.
— To bolesne co mi mówisz... I Matylda zbladła.
— To prawda, przepraszam cię stokrotnie, wykrzyknął Juljan, jakby budząc się z zadumy i ściskając ją.
Osuszywszy jej łzy, wrócił do swej myśli, ale już zręczniej. Uderzył w ton melancholijno-filozoficzny. Mówił o tej przyszłości, która miała się dlań niebawem zamknąć... — To fakt, droga Matyldo, że wielkie uczucia są przypadkiem w życiu ale ten przypadek zdarza się jedynie u wyższych dusz... Śmierć mego syna byłaby, w gruncie, szczęściem dla twej rodziny; otóż, nędzne dusze zrozumieją to w lot. To dziecko nieszczęścia i hańby pójdzie w poniewierkę. Mam nadzieję, że, w epoce której nie chcę określać, ale którą mam odwagę przewidywać, posłuchasz mej ostatniej woli: zaślubisz margrabiego de Croisenois.
— Jakto, shańbiona?
— Hańba nie chwyta się nazwiska takiego jak twoje. Będziesz wdową, wdową po szaleńcu, ot i wszystko. Pójdę dalej: zbrodnia moja — jako że pobudką jej nie był pieniądz — nie będzie hańbiąca. Może, do tej pory, prawodawca-filozof zwalczy przesądy epoki i uzyska zniesienie kary śmierci. Wówczas, jakiś życzliwy głos wspomni jako przykład: Ot, pierwszy małżonek panny de la Mole był szaleńcem, ale nie był niegodziwym człowiekiem, zbrodniarzem. Niedorzecznością było strącać tę głowę... Wówczas, pamięć moja nie będzie bezecna, przynajmniej po jakimś czasie... Twoje stanowisko w świecie, twój majątek i, pozwól sobie powiedzieć, twoja genjalna inteligencja, stworzą panu de Croisenois, skoro zostanie twym mężem, rolę, do której sam nie byłby zdolny. Ma jedynie urodzenie i odwagę a dwa te przymioty, które tworzyły pełnego człowieka w r. 1729, dziś, o wiek później, stały się anachronizmem i rodzą jedynie pretensje. Trzeba czegoś więcej, aby dziś stanąć na czele francuskiej młodzieży.
Twój silny i przedsiębiorczy charakter stanie się podporą stronnictwa, w które pchniesz swego męża. Będziesz godną następczynią pań de Chevreuse i de Longueville z czasu Frondy... Ale wówczas, droga Matyldo, boski ogień, który cię ożywia w tej chwili, wychłódnie nieco.
Pozwól to sobie powiedzieć: za piętnaście lat, miłość twoja dla mnie będzie ci się przedstawiała jako szaleństwo godne rozgrzeszenia, ale zawsze jako szaleństwo...
Urwał nagle i zadumał się. Znów znalazł się wobec tej myśli tak dotkliwej dla Matyldy: Za piętnaście lat, pani de Rênal będzie ubóstwiała mego syna, a ty zapomnisz o nim...


LXX. SPOKÓJ.

Dlatego dziś jestem mądry, że niegdyś byłem szalony. O, filozofie, który widzisz jedynie bieżącą chwilę, jakże twój wzrok jest krótki! Oko twoje niezdolne jest śledzić podziemnej pracy namiętności.
Goethe.

Rozmowę tę przerwało śledztwo, poczem nastąpiła konferencja z adwokatem, który podjął się obrony. Były to jedyne przykre chwile owego leniwego życia wypełnionego tkliwem marzeniem.
— Zachodzi fakt morderstwa, i to morderstwa z rozmysłem, oświadczył Juljan zarówno sędziemu jak adwokatowi. Przykro mi bardzo, panowie, dodał z uśmiechem, ale to sprowadza waszą działalność do nader szczupłych rozmiarów.
— Ostatecznie, powiadał sobie Juljan skoro zdołał się oswobodzić od tych figur, muszę być odważny, odważniejszy niewątpliwie od tych dwóch ludzi. Oni patrzą na ten fatalny pojedynek jako na szczyt nieszczęścia, jako na bezmiar grozy, gdy ja pomyślę o nim poważnie jedynie w sam dzień.
To dlatego, że ja poznałem większe nieszczęście, myślał Juljan, dalej. O ileż więcej cierpiałem w czasie pierwszej podróży do Strassburga, gdy mniemałem że Matylda rzuciła mnie na zawsze... I powiedzieć, że pragnąłem tak namiętnie tej bliskości, którą dziś przyjmuję tak chłodno... W istocie, czuję się szczęśliwszy sam, niż kiedy ta śliczna panna dzieli mą samotność...
Adwokat, pedant i formalista, uważał go za szaleńca, i myślał, wraz z ogółem, że to zazdrość wcisnęła mu pistolet w rękę. Jednego dnia, spróbował Juljanowi dać do zrozumienia, że domysł taki, bez względu na jego prawdziwość, byłby znakomitym środkiem obrony. Ale apatja oskarżonego ustąpiła, w mgnieniu oka, stanowczości.
— Jeśli pan dbasz o swoje życie, wykrzyknął Juljan wpół-przytomny, nie waż się powtarzać tak ohydnego kłamstwa.
Ostrożny adwokat zląkł się na chwilę aby go Juljan nie zamordował. Przygotował obronę, ponieważ zbliżał się rozstrzygający dzień. W Besançon i w całym departamencie mówiono tylko o tej głośnej sprawie. Juljan nie wiedział o tem, prosił aby mu nigdy nie wspominano o tego rodzaju rzeczach.
Tego dnia, Fouqué i Matylda chcieli mu udzielić niektórych pogłosek, zdolnych, ich zdaniem, obudzić nadzieję; Juljan przerwał im przy pierwszem słowie.
— Zostawcie mi moje idealne życie. Wasze ploteczki, zdarzenia, szczegóły, mniej lub więcej dla mnie drażniące, wyrwały mnie z nieba. Każdy umiera jak może; ja chcę myśleć o śmierci na swój sposób. Co mi inni? Moje stosunki z innymi będą gwałtownie przecięte. Przez litość, nie mówcie mi już o tych ludziach; dość już widywać sędziego i adwokata.
W istocie, powiadał sam do siebie, zdaje się, że moim losem jest umrzeć marząc. Istota nieznana jak ja, pewna że zapomną o niej przed upływem dwóch tygodni, byłaby zaiste, bardzo niemądra, gdyby się siliła grać komedję...
Rzecz wszelako osobliwa, że sztukę używania życia poznałem dopiero od czasu jak widzę jego kres tak blisko.
Spędził te ostatnie dni przechadzając się po wąskiej terasie na wieży, paląc doskonałe cygara, które Matylda sprowadziła przez kurjera z Holandji, i nie domyślając się że teleskopy całego miasta oczekują codzień jego zjawienia się. Myśl jego była w Vergy. Nigdy nie odzywał się do Fouquégo o pani de Rênal, ale parę razy przyjaciel wspomniał że rychło przychodzi do zdrowia, a słowa te znalazły żywy oddźwięk w sercu Juljana.
Gdy dusza więźnia przebywała prawie ciągle w krainie marzeń, Matylda, zajęta rzeczywistością, jak przystało arystokratce, zdołała tak daleko posunąć korespondencję między panią de Fervaques a księdzem de Frilair, że padło nawet wielkie słowo infuła.
Czcigodny prałat, zawiadujący listą beneficjów, dodał w formie przypisku do listu siostrzenicy: Ten biedny Sorel jest tylko narwany, mam nadzieję, że go uwolnicie.
Na widok tego dopisku, ksiądz de Frilair oszalał. Nie wątpił, że ocali Juljana.
— Gdyby nie to jakobińskie prawo, które nakazuje zestawienie olbrzymiej listy przysięgłych, i którego istotnym celem jest odjąć wszelki wpływ ludziom dobrze urodzonym, ręczyłbym za werdykt. Zdołałem wszak uwolnić proboszcza z N ***...
Tak mówił do Matyldy w wilję losowania trzech tuzinów przysięgłych na bieżącą sesję.
Nazajutrz, ksiądz de Frilair ucieszył się, znajdując, między nazwiskami które wyszły z urny, pięciu członków kongregacji w Besançon, zaś z poza obrębu miasta, nazwiska pp. Valenod, de Moirod, de Cholin. Ręczę przedewszystkiem za tych ośmiu, rzekł do Matyldy. Pięciu pierwszych, to narzędzia. Valenod jest moim agentem, Moirod zawdzięcza mi wszystko, de Cholin to głupiec, który wszystkiego się lęka.
Dziennik obwieścił całemu departamentowi nazwiska sędziów; pani de Rênal, ku niesłychanemu przerażeniu męża, postanowiła udać się do Besançon. Pan de Rênal zdołał jedynie wymóc na niej, że nie opuści łóżka, aby nie być narażoną na przykry obowiązek świadczenia.
— Nie rozumiesz mego położenia, mówił ex-burmistrz; jestem obecnie liberałem i odstępcą, jak oni nazywają: nie ulega wątpliwości, że ten chłystek Valenod oraz ksiądz de Frilair wymogą na przewodniczącym i na sędziach wszystko co może mi dokuczyć.
Pani de Rênal poddała się bez trudności. — Gdybym się zjawiła w sali sądowej, powiadała sobie, wyglądałoby to na domaganie się pomsty.
Mimo obietnic danych spowiednikowi oraz panu de Rênal, ledwie przybywszy do Besançon napisała własnoręcznie do każdego z przysięgłych:
„Nie pojawię się w dzień sądu, ponieważ obecność moja mogłaby oddziałać niekorzystnie na sprawę pana Sorel. Pragnę tylko jednej rzeczy, i to z całego serca, mianowicie jego ocalenia. Niech pan będzie przekonany: straszna myśl, iż, z mego powodu, posłano niewinnego na stracenie, zatrułaby resztę mego życia i skróciłaby je z pewnością. W jaki sposób moglibyście go skazać na śmierć, skoro ja żyję? Nie, to pewna, społeczeństwo nie ma prawa wydzierać życia, zwłaszcza takiemu człowiekowi jak Juljan Sorel. Całe Verrières patrzyło na napady jego niepoczytalności. Biedny młodzieniec ma potężnych nieprzyjaciół; ale, nawet wśród jego wrogów (a iluż ich jest!), któż mógłby podawać w wątpliwość jego talenty i głęboką wiedzę? Ten, którego panowie macie sądzić, nie jest zwykłą jednostką. Przez półtora roku blisko, znaliśmy go nabożnym, roztropnym, gorliwym; ale, parę razy na rok, podlegał napadom melancholji, graniczącym z obłędem. Całe Verrières, Vergy, cała moja rodzina, sam pan podprefekt oddadzą sprawiedliwość jego budującej pobożności; umie na pamięć całe Pismo święte! Czyż bezbożnik przykładałby się lata całe, aby się wyuczyć świętej książki? Moi synowie będą mieli zaszczyt doręczyć panu ten list: to dzieci! Niech pan ich raczy spytać, opowiedzą panu o tym młodym człowieku wszystkie szczegóły, które pana przekonają, jakiem barbarzyństwem byłoby skazać go. Zamiast mnie pomścić, zadalibyście mi śmierć.
„Cóż mogą jego wrogowie przeciwstawić tym faktom? Rana moja — wynik jednego z napadów szaleństwa, jakie nawet dzieci mogły zauważyć u swego nauczyciela — jest tak lekka, że, niespełna po dwóch miesiącach, pozwoliła mi przybyć pocztą do Besançon. Jeśli się dowiem, że pan się waha, bodaj w najlepszej wierze, ochronić od barbarzyństwa praw tak niewinną istotę, wstanę z łóżka w którem zatrzymują mnie jedynie rozkazy męża i pójdę rzucić się do pańskich stóp.
„Racz pan oświadczyć, że nie stwierdzono zamysłu, a nie będziesz musiał sobie wyrzucać krwi niewinnego, etc.“


LXXI. SĄD.
Okolica długo będzie wspominała ten proces. Sympatja dla oskarżonego dochodziła do wrzenia: zbrodnia jego była niezwykła, a nie była okrutna, a gdyby nawet! młodzieniec tak piękny... świetny jego los, tak rychło przecięty, pomnażał współczucie. Czy go skażą? pytały kobiety znajomych mężczyzn i bladły czekając odpowiedzi.
Sainte-Beuve.

Wreszcie nadszedł ów dzień, którego się tak lękały pani de Rênal i Matylda.
Niezwykła fizjognomja miasta zdwajała ich trwogę, nie pozostała nawet bez wpływu na mężną duszę Fouquégo. Cała prowincja zbiegła się do Besançon, aby być świadkiem tej romantycznej sprawy.
Od kilku dni nie było miejsca w żadnej gospodzie. Prezydent sądu zasypany był prośbami o bilety; wszystkie panie z miasta chciały być na rozprawie; sprzedawano po ulicach portrety Juljana, etc.
Matylda zachowała na tę stanowczą chwilę list pisany całkowicie własną ręką J. E. biskupa ***. Prałat ów, władnący kościołem Francji i rozdający dowoli infuły, raczył prosić o ułaskawienie Juljana. W wilję rozprawy, Matylda zaniosła ten list wszechpotężnemu wikarjuszowi.
Pod koniec posłuchania, kiedy miała odejść zalana łzami, ksiądz de Frilair wyszedł wreszcie ze swej dyplomatycznej wstrzemięźliwości. — Ręczę za werdykt, rzekł, sam niemal wzruszony. Między dwunastu osobami, mającemi orzec czy zachodzi fakt zbrodni a zwłaszcza rozmysłu, liczę sześciu oddanych przyjaciół. Dałem im do zrozumienia, że od nich zależy moja infuła. Baron Valenod, którego zrobiłem merem, rozrządza całkowicie dwoma swymi podwładnymi, pp. de Moirod i de Cholin. Wprawdzie, los zesłał nam na kark dwóch przysięgłych bardzo nieprawomyślnych; ale, mimo że ultra-liberalni, posłuszni są, w ważnych okolicznościach, mym rozkazom. Prosiłem ich, aby głosowali za panem Valenod. Dowiedziałem się w sekrecie, że szósty przysięgły, przemysłowiec, kolosalnie bogaty i hałaśliwy liberał, wzdycha w sekrecie do pewnej dostawy w ministerjum wojny i z pewnością nie chciałby mi się narazić. Kazałem mu powiedzieć, że pan Valenod zna moje intencje.
— A jakiż jest ten pan Valenod, spytała Matylda, zaniepokojona.
— Gdyby go pani znała, nie wątpiłabyś o powodzeniu. Śmiały krzykacz, bezczelny, pospolity, stworzony na trybuna głupców. Rok 1814 wtrącił go w nędzę, ja zaś zrobię zeń prefekta. Raczej użyłby pięści na przysięgłych, niżby pozwolił głosować przeciw sobie.
Matylda uspokoiła się nieco.
Wieczorem, czekała ją druga rozmowa. Aby nie przedłużać przykrej sceny, której rezultat nie może być wątpliwy, Juljan postanowił nie zabierać głosu.
— Adwokat mój będzie mówił, rzekł do Matyldy. I tak aż nazbyt długo będę służył za widowisko moim wrogom. Tych łyków podrażniło szybkie wyniesienie, które tobie zawdzięczam; wierzaj mi, niema wśród nich ani jednego, któryby nie pragnął mego skazania, co im nie przeszkodzi beczeć jak cielęta, kiedy mnie będą prowadzili na stracenie.
— Pragną twego upokorzenia, to prawda, odparła Matylda, nie sądzę jednak, aby byli okrutni. Obecność moja w Besançon, widok mej boleści, poruszyły wszystkie kobiety; twoja piękność dokona reszty. Jeśli powiesz choć słowo na rozprawie, całe audytorjum będzie za tobą, etc., etc.
Nazajutrz o dziewiątej, kiedy Juljan opuścił więzienie aby się udać do Pałacu Sprawiedliwości, z trudem przyszło żandarmom usunąć ciżbę w dziedzińcu. Juljan spał dobrze, był bardzo spokojny i nie doświadczał innych uczuć prócz filozoficznej litości dla tłumu zawistnych, który, bez okrucieństwa, miał oklaskiwać wyrok śmierci. Ku wielkiemu swemu zdziwieniu, zniewolony zatrzymać się w tłumie więcej niż kwadrans, spostrzegł że obecność jego budzi tkliwe współczucie. Nie usłyszał ani jednego wrogiego słowa. — Te łyki są lepsze niż myślałem, powiedział sobie.
Kiedy wchodził do sali sądowej, uderzyła go jej wytworna architektura. Był to czysty gotyk, mnóstwo kolumienek prześlicznie ciosanych w kamieniu. Miał wrażenie, że jest w Anglji.
Niebawem, całą jego uwagę pochłonęło kilkanaście ładnych kobiet, które, naprzeciw ławy oskarżonego, wypełniały trzy balkony nad trybunałem i przysięgłymi. Obróciwszy się do publiczności, ujrzał iż cała trybuna biegnąca nad amfiteatrem pełna jest kobiet; przeważnie były młode i ładne; oczy miały błyszczące i rozciekawione. Pozatem był straszny tłok; bito się przy drzwiach, straż nie mogła utrzymać spokoju.
Kiedy wszystkie oczy szukające Juljana ujrzały że zajmuje podwyższenie przeznaczone dla oskarżonego, przyjęto go szmerem zdziwienia i współczucia.
Możnaby rzec tego dnia że nie ma dwudziestu lat; ubrany był skromnie, ale z nieskazitelną wytwornością, włosy i czoło były czarujące; Matylda sama dopilnowała tualety. Był bardzo blady. Ledwie usiadł, usłyszał ze wszystkich stron: Boże! jakiż młody!... Ależ to dziecko. O wiele przystojniejszy niż na portrecie.
— Panie oskarżony, rzekł żandarm siedzący po prawej, widzi pan tych sześć dam, o tam, na balkonie? (To mówiąc, wskazywał lóżkę nad ławą przysięgłych). To pani prefektowa, ciągnął, obok niej margrabina de M***, ta panu bardzo sprzyja, słyszałem jak rozmawiała z sędzią śledczym. Obok, to pani Derville.
— Pani Derville! wykrzyknął Juljan i rumieniec oblał jego czoło. Natychmiast po rozprawie, pomyślał, napisze do pani de Rênal. Nie wiedział, że pani de Rênal jest w Besançon.
Przesłuchanie świadków trwało krótko. Zaraz po pierwszych słowach prokuratora, dwie panie w loży nawprost Juljana zalały się łzami. — Pani Derville nie roztkliwia się tak, pomyślał Juljan. Zauważył wszelako, że jest bardzo czerwona.
Prokurator rozwiódł się z patosem a w lichej francuzczyźnie nad barbarzyństwem popełnionej zbrodni; Juljan zauważył, że sąsiadki pani Derville zdradzają oznaki niezadowolenia. Kilku przysięgłych, widocznie znajomych tych pań, rozmawiało z niemi, starając się je uspokoić. — To chyba dobra wróżba, pomyślał Juljan.
Do tej chwili, czuł bezgraniczną wzgardę dla wszystkich obecnych. Płaska elokwencja prokuratora spotęgowała to uczucie niesmaku. Stopniowo jednak oschłość Juljana ustąpiła wobec objawów sympatji, której był wyraźnie przedmiotem.
Rad był ze stanowczej miny swego adwokata. — Bez frazesów, szepnął mu w chwili gdy miał przemawiać.
— Cała ta emfaza z kiepska po Bossuecie, jaką wytoczono przeciw panu, tylko nam pomogła. W istocie, jeszcze nie mówił pięciu minut, a już wszystkie kobiety miały chustki przy oczach. Adwokat, zagrzany, rzucał pod adresem przysięgłych słowa bardzo silne. Juljan zadrżał, czuł się bliski płaczu. — Wielki Boże! co powiedzą moi wrogowie?
Miał się poddać wzruszeniu które go ogarniało, kiedy, szczęściem dlań, podchwycił tryumfalne spojrzenie barona de Valenod.
Jak się błaznowi oczy świecą, pomyślał; cóż za tryumf dla tej niskiej duszy! Gdyby moja zbrodnia sprawiła tylko to jedno, wystarczyłoby to abym ją przeklinał. Bóg wie, co on nagada o mnie pani de Rênal!
Ta myśl zagłuszyła wszystkie inne. Niebawem, wyrwały Juljana z zadumy oznaki sympatji ze strony publiczności. Adwokat skończył. Juljan przypomniał sobie, że wypada mu uścisnąć rękę. Czas zbiegł szybko.
Przyniesiono chłodniki adwokatowi i oskarżonemu. Wówczas dopiero uderzyła Juljana jedna okoliczność: żadna z kobiet nie opuściła sali, aby iść na obiad.
— Na honor, umieram z głodu, rzekł adwokat; a pan?
— Ja także, odparł Juljan.
— Patrz pan, prefektowi także przyniesiono obiad, rzekł adwokat wskazując lóżkę. Bądź pan dobrej myśli, wszystko idzie dobrze.
Posiedzenie rozpoczęło się na nowo.
Gdy przewodniczący wygłaszał referat, zaczęła bić północ. Mówca zmuszony był przerwać; wśród powszechnej ciszy i lęku, dźwięk zegara napełniał salę.
— Oto zaczyna się mój ostatni dzień, pomyślał Juljan. Niebawem, rozpłomieniła go świadomość obowiązku. Dotąd, panował nad swem wzruszeniem i trwał w zamiarze milczenia; ale, kiedy przewodniczący spytał go czy ma co do powiedzenia, wstał. Widział przed sobą oczy pani Derville, które, w blasku świateł, zdawały mu się bardzo błyszczące. Czyżby płakała? pomyślał.

„Panowie przysięgli!
„Lęk przed wzgardą każe mi zabrać głos: mniemałem, iż zdołam jej urągać w chwili śmierci. Panowie, nie mam zaszczytu należeć do waszej sfery; widzicie we mnie chłopa, który się zbuntował przeciw nikczemności swego losu.
„Nie proszę was o łaskę, ciągnął Juljan silniejszym głosem. Nie robię sobie złudzeń, czeka mnie śmierć: będzie zasłużona. Ośmieliłem się targnąć na życie kobiety ze wszech miar godnej czci i szacunku. Pani de Rênal była dla mnie jak matka. Zbrodnia moja jest straszna, a popełniłem ją z rozmysłem. Zasłużyłem tedy na śmierć, panowie przysięgli. Ale, gdybym nawet mniej był winny, widzę tu ludzi, którzy, nie dając się uwieść współczuciu przez wzgląd na mą młodość, zechcą, w mej osobie, ukarać i zniechęcić na zawsze tę klasę młodzieży, która, zrodzona w niskim stanie i poniekąd zdławiona ubóstwem, miała szczęście zdobyć wykształcenie, oraz miała to zuchwalstwo, aby się wcisnąć w sferę, którą pycha bogaczy nazywa światem.
„Oto moja zbrodnia, panowie, i spotka się ona z karą tem surowszą, iż, w rzeczywistości, nie będą mnie sądzili moi równi. Nie widzę na ławie przysięgłych ani jednego zbogaconego wieśniaka, widzę jedynie oburzone mieszczaństwo...“

W tym tonie mówił Juljan dwadzieścia minut; wypowiedział wszystko co miał na sercu; prokurator, który zabiegał o względy arystokracji, podskakiwał na krześle; ale, mimo abstrakcyjnego nieco tonu, jaki Juljan wniósł w swoje przemówienie, wszystkie kobiety płakały. Nawet pani Derville trzymała chusteczkę przy oczach. Kończąc, Juljan podkreślił jeszcze raz rozmysł, następnie żal, szacunek, synowskie i bezgraniczne uwielbienie, jakie, w szczęśliwej epoce, czuł dla pani de Rênal... Pani Derville wydała krzyk i zemdlała.
Pierwsza biła, gdy przysięgli udali się do sali obrad. Ani jedna kobieta nie opuściła miejsca, wielu mężczyzn miało łzy w oczach. Zrazu, rozmawiano z ożywieniem; stopniowo jednak, w miarę jak się narada przysięgłych przewlekała, czuć było powszednie znużenie. Była to uroczysta chwila, światła zaczęły przygasać. Juljan, bardzo zmęczony, słyszał dokoła siebie roztrząsania, czy ta zwłoka dobrze czy źle wróży. Ujrzał z przyjemnością, że wszystkie sympatje są za nim; przysięgli nie wracali, mimo to żadna z kobiet nie opuściła sali.
Z uderzeniem drugiej, dał się słyszeć wielki ruch. Drzwi się otwarły. Baron de Valenod sunął poważnym i teatralnym krokiem na przedzie, za nim przysięgli. Zakaszlał, poczem oświadczył, iż, w duszy i sumieniu, przysięgli orzekli jednogłośnie, że Juljan Sorel winien jest morderstwa, i to morderstwa z rozmysłu: orzeczenie to pociągało za sobą karę śmierci, którą też ogłoszono w chwilę później. Juljan spojrzał na zegarek, i przypomniał sobie pana de Lavalotte; był kwadrans na trzecią. To dziś piątek, pomyślał.
Tak, ale to jest dzień szczęśliwy dla Valenoda, który mnie skazał na śmierć... Zbyt pilnie jestem strzeżony, aby Matylda mogła mnie ocalić, jak pani de Lavalette... Tak więc, za trzy dni, o tej godzinie, będę wiedział czego się trzymać co do wielkiego Być może[32].
Naraz usłyszał krzyk, który go przywołał do spraw tego świata. Kobiety dokoła niego szlochały; ujrzał że wszystkie twarze zwracają się ku lóżce umieszczonej w kapitelu gotyckiego pilastru. Dowiedział się później, że znajdowała się tam Matylda. Ponieważ krzyk się nie powtórzył, wszyscy zaczęli na nowo przyglądać się Juljanowi, któremu żandarmi torowali drogę w tłumie.
— Starajmy się nie dać przyczyny do śmiechu temu obwiesiowi Valenod, pomyślał Juljan. Z jaką obleśną i stroskaną miną wygłosił oświadczenie, które pociąga za sobą karę śmierci! gdy ten poczciwy prezydent, mimo że jest sędzią od tylu lat, miał łzy w oczach skazując mnie. Cóż za radość dla Valenoda pomścić się za dawne współzawodnictwo o panią de Rênal!... Nie ujrzę jej tedy! Stało się... Ostatnie pożegnanie niemożliwe jest między nami, czuję to... Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym mógł jej wyrazić cały żal za swą zbrodnię!...
Tylko te słowa: Uważam, że mnie skazano słusznie.



LXXII.

Odprowadziwszy Juljana do więzienia, zawiedziono go do celi przeznaczonej dla skazanych na śmierć. On, który zazwyczaj uważał najdrobniejsze okoliczności, nie spostrzegł, że go nie prowadzą z powrotem na wieżę. Myślał o tem, coby powiedziała pani de Rênal, gdyby, przed ostateczną chwilą, miał ją ujrzeć. Przypuszczał żeby mu przerwała, chciał tedy od pierwszego słowa odmalować jej cały swój żal. Po takim postępku, jak ją przekonać, że ją jedynie kocham? bo ostatecznie chciałem ją zabić przez ambicję lub przez miłość do Matyldy.
Kładąc się, uczuł, że prześcieradło jest z grubego płótna. Z oczu spadło mu bielmo. — Aha, jestem w kaźni, pomyślał, skazany na śmierć. Słusznie...
Hrabia Altamira opowiadał mi, iż, w wilję śmierci, Danton powiadał swym grubym głosem: To szczególne słowo gilotynować nie odmienia się we wszystkich czasach; można rzec: będę zgilotynowany, będziesz zgilotynowany, ale nie mówi się: byłem zgilotynowany.
Czemu nie, podjął Juljan, jeśli jest przyszłe życie... Na honor, jeżeli tam znajdę Boga chrześcijan, przepadłem: jestto despota przejęty myślą o zemście; jego Biblja prawi jeno o straszliwych karach. Nigdy go nie kochałem, nie chciałem nawet wierzyć, aby go ktoś kochał szczerze. Jest bez litości (przypomniał sobie ustępy z Biblji). Ukarze mnie w okropny sposób.
Ale jeżeli znajdę Boga Fénelona! Powie mi może: Będzie ci wiele przebaczone, bo wiele kochałeś...
Czy wiele kochałem? Ach, kochałem panią de Rênal, ale postępowanie moje było okropne. Jak zwykle, proste i skromne serce porzucono dla świetnej błyskotki.
Ale też co za widoki!... Pułkownikiem huzarów, gdybyśmy mieli wojnę; sekretarzem poselstwa w razie pokoju; następnie ambasadorem... bo rychło połapałbym się w tych sprawach... a gdybym nawet był głupcem, alboż zięć margrabiego de la Mole potrzebowałby się obawiać rywalizacji? Wszystkie głupstwa przebaczonoby mi, lub raczej policzono za zasługę. Błyszcząc talentami i wiodąc wspaniałą egzystencję w Wiedniu lub Londynie...
— Niezupełnie, drogi panie, gilotynka za trzy dni.
Juljan uśmiał się serdecznie z tego wyskoku humoru. To prawda, człowiek ma w sobie dwie istoty, pomyślał. Kiż djabłu wpadło do głowy uczynić tę złośliwą refleksję?
Więc dobrze, tak, mój przyjacielu, gilotynka za trzy dni, odpowiadał natrętowi. De Cholin najmie okno do połowy z księdzem Maslon. Kiedy przyjdzie do zapłaty za najem, która z tych godnych osobistości orżnie drugą?
Nagle przypomniał mu się ustęp z Wacława, tragedji Rotrou.

WŁADYSŁAW.
...dusza ma gotowa.
KRÓL, ojciec Władysława.
I rusztowanie także: potoczy się głowa.

Ładna odpowiedź! pomyślał, i zasnął. Rano obudził go czyjś mocny uścisk.
— Jakto, już! pomyślał Juljan otwierając błędne oczy. Myślał, że już jest w rękach kata.
Była to Matylda. Szczęściem, nie zrozumiała mnie. Ta refleksja wróciła Juljanowi całą zimną krew. Matylda wydała mu się zmieniona niby po chorobie; była wręcz nie do poznania.
— Nikczemny Frilair zdradził mnie, wołała łamiąc ręce; wściekłość dławiła jej mowę.
— Czy piękny byłem wczoraj, kiedym przemawiał? odparł Juljan. Improwizowałem, i to pierwszy raz w życiu! Co prawda, zachodzi grube niebezpieczeństwo, że i ostatni.
W tej chwili, Juljan grał na uczuciach Matyldy z zimną krwią biegłego pianisty grającego na fortepianie... Brak mi urodzenia, to prawda, dodał, ale wielka dusza Matyldy podniosła jej kochanka aż do siebie. Czy myślisz, że Bonifacy de la Mole lepiej się znalazł wobec sędziów?
Tego dnia, biedna Matylda była serdeczna bez przesady, jak biedna szwaczka z poddasza; ale nie mogła wydobyć zeń prostego słowa. Oddawał jej bezwiednie udręczenia, jakie ona mu nieraz zadała.
Nikt nie zna źródeł Nilu, mówił do siebie w duchu Juljan; nie było dane oku człowieka widzieć króla rzek w postaci strumyka. Tak samo, żadne oko nie ujrzy Juljana słabym, choćby dlatego że nim nie jest. Ale serce moje łatwo podlega wzruszeniu: najprostsze słowo, jeśli jest powiedziane z akcentem szczerości, może zmiękczyć mój głos lub nawet wycisnąć mi łzy. Ileż razy wada ta ściągnęła na mnie wzgardę oschłych serc! Zdawało się im że proszę o łaskę: tego nie można ścierpieć.
Powiadają, że wspomnienie żony wzruszyło Dantona u stóp rusztowania; ale Danton dał siłę narodowi trzpiotów i nie pozwolił wrogowi dotrzeć do Paryża... Ja sam tylko wiem, cobym zdołał uczynić... Dla innych przedstawiam conajwyżej BYĆ MOŻE.
Gdyby pani de Rênal była tu w miejsce Matyldy, czy mógłbym ręczyć za siebie? Bezmiar mej rozpaczy i żalu uchodziłby w oczach Valenodów i wszystkich okolicznych patrycjuszów za niegodny lęk przed śmiercią; tak dumni są ci słabi ludzie, których majątek ich stawia powyżej pokus! Oto — powiedzieliby tacy Moirod i Cholin, którzy skazali mnie na śmierć — co znaczy urodzić się synem cieśli! Można zdobyć naukę, zręczność, ale odwaga!... odwagi nie da się nauczyć. Nawet przy tej biednej Matyldzie, która płacze teraz, lub raczej nie może już płakać, — rzekł patrząc na jej czerwone oczy... I uścisnął ją; widok prawdziwej boleści przerwał nitkę rozumowań... Płakała całą noc, pomyślał: kiedyś, jakże się będzie wstydzić tego wspomnienia! Uwierzy święcie, że, młoda i niedoświadczona, dała się odurzyć nikczemnym sofizmatom plebejusza... Croisenois jest dość słaby aby ją zaślubić i, na honor, dobrze uczyni. Matylda zrobi zeń wybitnego człowieka

Mocą, jaką duch krzepki i w objęciu śmiały,
Duszy zwykłych śmiertelnych narzuca ospałej.

Haha! to zabawne: od czasu jak mam umrzeć, wszystkie wiersze, jakie umiałem w życiu, przychodzą mi na pamięć. To musi być znak upadku sił.
Matylda powtarzała zgasłym głosem: Jest tam, w sąsiednim pokoju. Wreszcie, zwrócił uwagę na jej słowa. Głos zesłabł, pomyślał; ale cały jej despotyczny charakter brzmi jeszcze w akcencie. Ścisza głos aby nie wybuchnąć gniewem.
— Kto taki? spytał łagodnie.
— Adwokat; przyniósł ci apelację do podpisu.
— Nie będę apelował.
— Jakto! nie będziesz apelował, rzekła wstając z oczami błyszczącemi od gniewu, i czemuż to, jeśli łaska?
— Temu, że w tej chwili, czuję się zdolny umrzeć, nie narażając się zbytnio na śmieszność. A któż mi ręczy, czy, za dwa miesiące, po długim pobycie w tej wilgotnej kaźni, będę tak samo nastrojony? Przeczuwam odwiedziny księży, ojca... Nie może być nic nieznośniejszego. Trzeba umierać.
Ten nieprzewidziany opór podrażnił do żywego wyniosłą Matyldę. Nie mogła się dostać do księdza de Frilair przed godziną w której otwiera się więzienie w Besançon; wściekłość jej spadła na Juljana. Ubóstwiała go; ale, przez dobry kwadrans, w złorzeczeniach jej na charakter Juljana, w żalach że go pokochała, ujawniła się cała ta barda dusza, która niegdyś, w bibljotece pałacowej, obsypywała go zniewagami.
— Dla chwały twego rodu, niebo powinno było cię stworzyć mężczyzną, rzekł.
Co do mnie jednak, myślał, byłbym głupi, gdybym się zgodził żyć jeszcze dwa miesiące w tej wstrętnej norze, wydany na pastwę bezeceństw i upokorzeń patrycjuszowskiej zgrai[33], mając za jedyną pociechę złorzeczenia tej warjatki... Pojutrze rano tedy, pojedynkuję się z człowiekiem znanym z zimnej krwi i znakomitej zręczności... Bardzo znakomitej, dodał głos Mefistofelesa; nie chybia nigdy.
Więc dobrze, niech będzie, doskonale (Matylda dalej roztaczała swą wymowę). Dalibóg nie, nie będę apelował.
Powziąwszy to postanowienie, utonął w zadumie... Listonosz przyniesie dziennik o szóstej, jak zazwyczaj; o ósmej, kiedy pan de Rênal go przeczyta, Eliza, stąpając na palcach, złoży go na jej łóżku. Później, ona się obudzi; naraz, czytając, wstrząśnie się; ładna jej ręka zadrży; doczyta do tych słów: Pięć minut po dziesiątej, przestał istnieć.
Będzie płakała gorącemi łzami, znam ją; nic to, że chciałem ją zamordować; wszystkiego zapomni: osoba, której chciałem wydrzeć życie, będzie jedyną która zapłacze szczerze nad mą śmiercią.
Och! cóż za przeciwieństwo! myślał; i, przez dobry kwadrans który trwała jeszcze scena z Matyldą, dumał jedynie o pani de Rênal. Mimowoli, nawet odpowiadając na pytania Matyldy, nie mógł oderwać duszy od wspomnienia sypialni w Verrières. Widział bezansońską gazetę na kołdrze z pomarańczowej tafty. Widział tę białą rękę, ściskającą papier konwulsyjnym ruchem, widział panią de Rênal płaczącą... Śledził bieg każdej łzy na tej ślicznej twarzy.
Panna de la Mole, nie mogąc nic wydobyć z Juljana, wezwała adwokata. Był to, na szczęście, dawny kapitan armji włoskiej z 1796, gdzie był towarzyszem broni Manuela.
Dla formy, zwalczał postanowienie skazańca. Juljan, pragnąc mu okazać szacunek, wyszczególnił swoje racje.
— Na honor, można rozumować i tak, rzekł wkońcu pan Felix Vanneau: było to nazwisko adwokata. Ale masz pan trzy pełne dni czasu do apelacji, i moim obowiązkiem jest zjawiać się tutaj codzień. Gdyby wulkan otwarł się pod więzieniem w ciągu dwóch miesięcy, byłbyś pan ocalony. Może pan umrzeć z jakiej choroby, rzekł spoglądając na Juljana.
Juljan uścisnął mu rękę. — Dziękuję panu, jest pan dzielny człowiek. Pomyślę.
Kiedy Matylda wyszła wreszcie z adwokatem, czuł o wiele więcej sympatji do niego niż do niej.


LXXIII.

W godzinę później gdy spał głęboko, obudziły go łzy spływające mu po ręce. Ach, znowu Matylda, pomyślał nawpół przebudzony. Przychodzi, wierna swym poglądom, zwalczać tkliwością moje postanowienie. Znudzony perspektywą patetycznej sceny, nie odwrócił oczu.
Usłyszał niezwykłe westchnienia, otworzył oczy: była to pani de Rênal.
— Ach, widzę cię jeszcze przed śmiercią, czy to złuda? wykrzyknął rzucając się jej do nóg. Ale daruj mi pani, w twoich oczach jestem tylko mordercą, rzekł natychmiast opamiętując się.
— Panie Juljanie, przychodzę błagać byś apelował; wiem, że pan nie chce... Szlochania dławiły ją; nie mogła mówić.
— Racz mi pani przebaczyć.
— Jeśli chcesz, abym ci przebaczyła, rzekła wstając i rzucając mu się w objęcia, wnieś natychmiast odwołanie od wyroku.
Juljan okrywał ją pocałunkami.
— Będziesz mnie odwiedzała codzień przez te dwa miesiące?
— Przysięgam ci. Codzień, chyba że mąż mi zabroni.
— Podpisuję! wykrzyknął Juljan. Jakto! przebaczasz mi! czy podobna!
Tulił ją w ramionach, szalał. Wydała cichy krzyk. — To nic, rzekła, uraziłeś mnie.
— W ramię, wykrzyknął Juljan zalewając się łzami. Odsunął się nieco i okrywał jej rękę palącemi całunkami. Ktoby mi to powiedział, ostatni raz kiedy cię widziałem w twojej sypialni w Verrières?
— Ktoby mi był powiedział wówczas, że napiszę do pana de la Mole ten bezecny list?
— Wiedz, żem cię kochał zawsze, kochałem tylko ciebie.
— Czy podobna! krzyknęła pani de Rênal w upojeniu. Wsparła się na Juljanie, który klęczał u jej kolan; długo płakali w milczeniu.
W żadnej epoce życia Juljan nie zaznał podobnej chwili.
Po długiej pauzie, kiedy mogli mówić, pani de Rênal rzekła:
— A ta młoda pani Michelet, lub raczej panna de la Mole?... bo zaczynam wierzyć w tę dziwną powieść!
— Jest prawdą jedynie z pozoru, odparł Juljan. To moja żona, ale nie kochanka.
Przerywając sobie po sto razy wzajem, zdołali sobie wreszcie opowiedzieć z trudem to czego nie wiedzieli. List do pana de la Mole napisał młody przewodnik duchowny pani de Rênal, poczem ona przepisała. — Do jakiejż ohydy popchnęła mnie religja! mówiła; a i tak złagodziłam najokropniejsze ustępy.
Szczęście Juljana dowodziło pani de Rênal jak zupełnie jej przebaczył. Nigdy nie był tak oszalały miłością.
— Uważam się wszelako za pobożną, mówiła dalej pani de Rênal. Wierzę szczerze w Boga; wierzę także, a nawet mam najgłębsze przekonanie że zbrodnia którą popełniam jest okropna, a z chwilą kiedy cię widzę, nawet po tych dwóch strzałach...
Tutaj, mimo jej wzdragań, Juljan okrył ją pocałunkami.
— Zostaw mnie, ciągnęła, chcę ci wszystko powiedzieć, inaczej boję się że zapomnę...
Z chwilą gdy cię widzę, wszystkie obowiązki znikają, jestem już tylko miłością dla ciebie, lub raczej słowo miłość jest za słabe. Czuję dla ciebie to, co powinnabym czuć jedynie dla Boga: połączenie czci, miłości, posłuszeństwa... W istocie, ja nie wiem co ty budzisz we mnie... Gdybyś mi kazał pchnąć dozorcę nożem, spełniłabym tę zbrodnię, nimbym się zdołała zastanowić. Wytłumacz mi to dokładnie nim się z tobą rozstanę, chcę czytać jasno w swojem sercu, bo za dwa miesiące rozstaniemy się... Słuchaj, czy się rozstaniemy? rzekła z uśmiechem.
— Cofam słowo, rzekł Juljan wstając; nie będę apelował od wyroku, jeśli trucizną, nożem, pistoletem, węglami lub jakimbądź innym sposobem będziesz się starała położyć koniec swemu życiu.
Fizjognomja pani de Rênal zmieniła się nagle; tkliwość ustąpiła miejsca głębokiej zadumie.
— A gdybyśmy umarli natychmiast? rzekła wreszcie.
— Kto wie, co nas czeka w drugiem życiu? odparł Juljan, może męki, może nic. Czyż nie możemy spędzić razem rozkosznych dwóch miesięcy? Dwa miesiące, to dużo dni. Nigdy nie zaznałem takiego szczęścia!
— Nigdy nie zaznałeś takiego szczęścia!
— Nigdy, powtórzył Juljan w upojeniu; mówię do ciebie tak, jakbym mówił do samego siebie. Niech mnie Bóg strzeże od przesady.
— Takie słowa, to dla mnie rozkaz, rzekła nieśmiało z melancholijnym uśmiechem.
— A zatem, przysięgasz, na swą miłość dla mnie, nie targnąć się na swoje życie bezpośrednio ani pośrednio... Pomyśl, dodał, trzeba byś żyła dla mego syna, którego Matylda porzuci na łaskę lokajów, z chwilą gdy zostanie margrabiną de Croisenois.
— Przysięgam, rzekła chłodno, ale chcę mieć twoją apelację napisaną i podpisaną własną ręką. Pójdę sama do prezydenta Sądu.
— Uważaj, narażasz się.
— Po mej bytności u ciebie w więzieniu, jestem na zawsze, dla całego Besançon i okolicy, pastwą języków, rzekła z głębokim smutkiem. Przekroczyłam granice, honor mój stracony; prawda, że to dla ciebie...
W głosie jej było tyle smutku, że Juljan uścisnął ją z nieznanem dotąd wzruszeniem. Nie było to już pijaństwo miłości; była to bezmierna wdzięczność. Pierwszy raz ogarnął rozmiar jej poświęcenia.
Jakaś miłosierna dusza powiadomiła bezwątpienia pana de Rênal o długich godzinach, jakie żona jego spędza w celi Juljana; po trzech dniach przysłał po nią powóz ze stanowczym rozkazem powrotu.
Ta okrutna rozłąka źle rozpoczęła dzień dla Juljana. Powiadomiono go w parę godzin później, że jakiś klecha-intrygant, który wszelako nie zdołał się wybić wśród jezuitów w Besançon, usadowił się od rana pod bramą więzienia, na ulicy. Padał silny deszcz; człowiek ten chciał odgrywać rolę męczennika. Juljan był podrażniony, głupstwo to wzburzyło go mocno.
Rano już odmówił przyjęcia tego księdza, ale klecha wbił sobie w głowę że wyspowiada Juljana i zdobędzie sobie reputację między damulkami w Besançon, zapomocą zwierzeń które rzekomo wydobędzie ze skazańca.
Oświadczał głośno, że spędzi dzień i noc u bram więzienia. „Bóg mnie posyła, abym wzruszył serce tego nowego Apostaty...“ I pospólstwo, zawsze chciwe widowiska, zaczynało się gromadzić.
— Tak, bracia, mówił, spędzę tu dzień, noc, i następne dni, i wszystkie noce. — Duch święty przemówił do mnie, mam posłannictwo z góry: mnie przeznaczone jest zbawić duszę młodego Sorel. Połączcie się z moją modlitwą, etc.
Juljan miał wstręt do skandalu i do wszystkiego co mogło nań ściągnąć uwagę. Zamierzał uchwycić sposobną chwilę, aby się wynieść ze świata incognito, ale miał nadzieję ujrzeć jeszcze panią de Rênal, którą kochał bez pamięci.
Brama więzienia wychodziła na jedną z uczęszczanych ulic. Myśl o tym zabłoconym klesze, powodującym zbiegowisko i skandal, dręczyła go. — Do tego, bez wątpienia, raz po raz powtarza moje nazwisko! Chwila ta była przykrzejsza niż śmierć...
Wołał parę razy odźwiernego, który był mu oddany, i wysyłał go dla sprawdzenia czy ksiądz stoi jeszcze.
— Proszę pana, klęczy w błocie, powiadał za każdym razem odźwierny, modli się głośno i odmawia litanję za pańską duszę... Błazen! pomyślał Juljan. Równocześnie usłyszał głuche buczenie: to lud odpowiadał na inwokacje litanji. Do ostateczności doprowadziło go, iż ujrzał że sam odźwierny porusza wargami, powtarzając łacińskie słowa. — Zaczynają gadać, dodał odźwierny, że pan musi mieć bardzo zatwardziałe serce, aby odrzucać duchowną pomoc tego świętego człowieka.
— O moja ojczyzno! jakaś ty jeszcze barbarzyńska! wykrzyknął Juljan pijany z gniewu. I dalej mówił z sobą głośno, nie troszcząc się o odźwiernego.
— Ten klecha pragnie mieć artykuł w dzienniku i będzie go miał napewno. A, przeklęta prowincja! w Paryżu, nie byłbym narażony na te utrapienia. Tam, szarlatanerja posunęła się wyżej.
— Wpuścić tego świętego kapłana, rzekł wreszcie. Pot spływał mu z czoła. Odźwierny uczynił znak krzyża i wyszedł z widocznom zadowoleniem.
Świątobliwy ksiądz był bardzo szpetny, a jeszcze bardziej niechlujny. Zimny deszcz, który padał, zwiększał mrok i wilgoć więzienia. Ksiądz chciał uściskać Juljana i zaczął się głośno rozczulać. Obłuda najniższego gatunku przebijała zbyt wyraźnie; w życiu swojem Juljan nie był tak wściekły.
W kwadrans po wejściu księdza, Juljan uczuł się zupełnym tchórzem. Pierwszy raz śmierć wydała mu się straszna. Myślał o stanie zgnilizny, w jakim znajdzie się ciało w dwa dni po straceniu, etc., etc.
Miał się już zdradzić jakimś odruchem słabości lub też rzucić się na księdza i udusić go swym łańcuchem, kiedy przyszło mu do głowy poprosić świętego człowieka o odmówienie zań porządnej mszy za czterdzieści franków, tegoż samego dnia.
Było blisko południe, ksiądz pomknął.


LXXIV.

Po jego wyjściu, Juljan długo płakał, i płakał że umiera. Czuł, że gdyby pani de Rênal była w Besançon, wyznałby jej swą słabość...
W chwili gdy najbardziej żałował nieobecności tej ubóstwianej kobiety, usłyszał krok Matyldy.
— Najgorsza z niedoli więzienia, pomyślał, to że nie można się zamknąć. Wszystko, co mówiła Matylda, drażniło go tylko.
Opowiedziała mu, iż, w dzień sądu, Valenod, mając w kieszeni nominację na prefekta, ośmielił się zadrwić z księdza de Frilair i zrobił sobie tę przyjemność aby skazać na śmierć Juljana.
„Cóż za pomysł miał Juljan, mówił mi ksiądz de Frilair, aby jątrzyć i zaczepiać drobną próżność tej mieszczańskiej arystokracji! Poco mówić o kaście? Wskazał im, co powinni uczynić we własnym interesie; te dudki nie myślały o tem i gotowe były rozbeczeć się. Ten interes kasty przesłonił w ich oczach zupełnie grozę skazania. Trzeba przyznać, że pan Sorel jest wielkim nowicjuszem w dyplomacji. Jeśli nie zdołamy go ocalić w drodze łaski, śmierć jego będzie poprostu samobójstwem...“
Matylda nie powiedziała Juljanowi tego, czego sama nie domyślała się jeszcze; mianowicie że ksiądz de Frilair, mając Juljana za straconego, uważał za pożyteczne dla swej ambicji starać się o jego następstwo...
— Idź wysłuchać za mnie mszy, zawołał Juljan prawie nieprzytomny z bezsilnego gniewu i podrażnienia, i zostaw mnie chwilę w spokoju. Matylda, już zazdrosna o odwiedziny pani de Rênal i wiedząc o jej wyjeździe, zrozumiała przyczynę rozdrażnienia Juljana; rozpłakała się.
Boleść jej była prawdziwa; Juljan widział to i drażniło go to tem więcej. Czuł nieprzepartą potrzebę samotności: jak ją uzyskać?
Wkońcu, Matylda, wyczerpawszy wszelkie perswazje, zostawiła go samego, ale prawie w tej samej chwili zjawił się Fouqué.
— Potrzebuję być sam, rzekł do wiernego przyjaciela... Widząc zaś jego wahanie, dodał: — Obmyślam memorjał do prośby o ułaskawienie... zresztą... zrób mi tę przyjemność, nie mów mi nigdy o śmierci. Jeśli będę potrzebował w ten dzień jakich szczególniejszych usług, pozwól abym sam się o nie zwrócił.
Skoro Juljan wywalczył sobie wreszcie samotność, uczuł większe jeszcze przygnębienie i lęk niż wprzódy. Niewiele sił, jakie pozostały jeszcze tej wycieńczonej duszy, wyczerpał na ukrywanie swego stanu przed panną de la Mole i Fouquém.
Nad wieczorem, pocieszyła go jedna myśl.
Gdyby tego rana, w chwili gdy śmierć wydawała mi się tak szpetna, oznajmiono mi o egzekucji, oko publiczności stałoby się bodźcem ambicji. Może krok mój miałby coś sztywnego, jak krok nieśmiałego eleganta gdy wchodzi do salonu. Paru ludzi bystrych — o ile tacy zdarzają się na prowincji — mogłoby się domyślić mej słabości... ale niktby jej nie widział.
Czuł, że mu spadło brzemię z piersi. Jestem w tej chwili tchórzem, powtarzał sobie nucąc, ale nikt się o tem nie dowie.
Jeszcze przykrzejsze zajście oczekiwało go nazajutrz. Oddawna ojciec zapowiadał swoje odwiedziny; tego dnia, przed zbudzeniem się Juljana, stary cieśla zjawił się w kaźni.
Juljan doznał uczucia niemocy, spodziewał się najdotkliwszych wyrzutów. Dla dopełnienia przykrości, tego rana doznawał ostrego żalu że nie kocha ojca.
Przypadek pomieścił nas obok siebie na ziemi, powiadał sobie gdy odźwierny sprzątał z grubsza celę, i wyrządziliśmy sobie mniejwięcej wszystko możliwe zło. Przybywa w chwili śmierci, zadać mi ostatni cios.
Z chwilą gdy się znaleźli bez świadków, starzec rozpoczął surowe wyrzuty.
Juljan nie mógł wstrzymać łez. Cóż za niegodna słabość! mówił sobie, wściekły. Będzie rozgłaszał przesadnie mój brak odwagi; cóż za tryumf dla Valenodów i dla wszystkich płazów rządzących w Verrières! Są we Francji potęgą, jednoczą wszystkie przewagi. Dotąd, mogłem sobie bodaj powiedzieć: oni mają pieniądze, to prawda, wszystkie zaszczyty spływają na nich, ale ja mam szlachectwo duszy.
I oto świadek któremu wszyscy uwierzą, będzie świadczył w całem Verrières, ba, z przesadą, że byłem słaby w obliczu śmierci! Okażę się tchórzem w tej próbie, którą wszyscy zdolni są ocenić!
Juljan był bliski rozpaczy. Nie wiedział jak się pozbyć ojca. Udawać zaś tak, aby oszukać przenikliwego starca, było w tej chwili nad jego siły.
Umysł jego przebiegał wszystkie możliwości. — Mam trochę oszczędzonego grosza! wykrzyknął nagle.
To genjalne odezwanie się zmieniło fizjognomję starca i położenie Juljana.
— Jak mam tem rozporządzić? ciągnął Juljan spokojniej. Wrażenie, jakie wywarł, odjęło mu wszelkie poczucie niższości.
Stary cieśla płonął żądzą nie wypuszczenia z rąk tych pieniędzy; Juljan przebąkiwał coś o przekazaniu ich części braciom. Mówił długo i z ogniem. Juljan bawił się w duchu.
— Zatem, Bóg pokierował w ten sposób mą ostatnią wolą: dam po tysiąc franków każdemu z braci, a resztę tobie, ojcze.
— Doskonale, rzekł starzec, ta reszta słusznie mi się należy: ale, skoro Bóg okazał tę łaskę i wzruszył twoje serce, tedy, jeśli chcesz umrzeć jak dobry chrześcijanin, powinieneś spłacić długi. Zalegają jeszcze koszta twego żywienia i wychowania, na które łożyłem; o tem nie myślisz...
— Oto miłość ojcowska! powtarzał sobie Juljan z goryczą, zostawszy sam. Niebawem zjawił się dozorca.
— Mój dobry panie, po odwiedzinach rodziców, przynoszę zawsze moim klientom flaszkę szampańskiego. Trochę to drogie, sześć franków butelka, ale skrzepia człowiekowi serce.
— Przynieście trzy szklanki, rzekł Juljan z dziecinnem zadowoleniem, i wpuśćcie dwóch więźniów z gromadki która przechadza się po korytarzu.
Dozorca sprowadził dwóch recydywistów gotujących się wrócić na galery. Byli to zbrodniarze bardzo weseli, i w istocie niepospolici sprytem, odwagą i zimną krwią.
— Jeśli mi pan da dwadzieścia franków, rzekł jeden, opowiem panu szczegółowo swoje życie. Caca!
— Będziesz zmyślał? rzekł Juljan.
O, ni, odparł; mój kompan, który zazdrości mi tych dwudziestu franków, wydałby mnie, gdybym coś przyłgał.
Historja zbrodniarza była straszna. Przebijało w niej mężne serce, w którem istniała już tylko jedna namiętność, pieniądz.
Po ich odejściu, Juljan był nie tym samym człowiekiem. Wszelki gniew na samego siebie ścichł. Okrutny ból, zatruty lękiem, który go nękał od rozstania z panią de Rênal, obrócił się w melancholję.
W miarę, jakbym się nauczył jasno czytać w pozorach, powiadał sobie, ujrzałbym, że salony paryskie zaludnione są uczciwymi ludźmi jak mój ojciec, lub zręcznymi łajdakami jak ci galernicy. Mają słuszność; nigdy mieszkańcy salonów nie budzą się rano z tą przeszywającą myślą: Skąd wezmę dziś na obiad? I wysławiają swą uczciwość! i, powołani na sędziów przysięgłych, skazują dumnie człowieka, który ukradł srebrną łyżkę dlatego że omdlewał z głodu.
Ale, jeśli wchodzi w grę Dwór, jeśli chodzi o to aby zdobyć lub postradać tekę, uczciwi salonowcy popełniają zbrodnie zupełnie podobne do owych, jakie konieczność zdobycia obiadu podsunęła tym dwom galernikom.
Niema żadnego prawa naturalnego: to słowo jest jedynie starożytnem bzdurstwem godnem prokuratora, który prowadził na mnie obławę, a którego pradziad wzbogacił się konfiskatą za Ludwika XIV. Istnieje prawo jedynie o tyle, o ile istnieje ustawa zabraniająca czynić taką a taką rzecz, pod grozą kary. Przed prawem, naturalną jest jedynie siła lwa, lub potrzeba istoty której chce się jeść, której jest zimno, jednem słowem potrzeba... Nie, ludzie szanowni, to jedynie hultaje, którzy mieli to szczęście, że ich nie schwycono na gorącym uczynku. Oskarżyciel, którego społeczeństwo wypuszcza na mnie, czerpie zyski z bezeceństwa. Ja popełniłem morderstwo i skazano mnie słusznie; ale, z wyjątkiem tego jednego postępku, Valenod, który mnie skazał, jest sto razy szkodliwszy.
Tak! dodał Juljan smutnie ale bez gniewu, mimo swej chciwości, ojciec mój wart jest więcej niż oni wszyscy. Nigdy mnie nie kochał. Dopełniłem miary, bezczeszcząc go haniebną śmiercią. Ta obawa braku pieniędzy, to przesadne pojęcie o niegodziwości ludzkiej które zowie się sknerstwem, ukazuje mu potężny środek pociechy i bezpieczeństwa w sumie kilkuset ludwików które mogę mu zostawić. Którejś niedzieli, po obiedzie, pokaże owo złoto zawistnym sąsiadom. Za tę cenę, powie im jego spojrzenie, któryż z was nie ujrzałby z radością syna na rusztowaniu?
Filozofja ta mogła być prawdziwa, ale była zarazem taka, że mogła zbudzić pragnienie śmierci. W ten sposób, upłynęło pięć długich dni. Juljan był łagodny i grzeczny dla Matyldy, którą pożerała zazdrość. Jednego wieczora, Juljan myślał serjo o tem, aby sobie zadać śmierć. Cierpienie, w które wtrącił go wyjazd pani de Rênal, wyczerpało jego duszę. Nic nie miało już dlań powabu, ani w życiu ani w wyobraźni. Brak ruchu zaczynał podkopywać jego zdrowie, rodził w nim egzaltację i słabość niemieckiego studenta. Tracił tę męską hardość, która energiczną klątwą odpycha niewczesne myśli oblegające duszę nieszczęśliwych.
— Kochałem prawdę... Gdzie ona?... Wszędzie obłuda lub bodaj szarlatanerja u najcnotliwszych, nawet u największych: tu skrzywił się z niesmakiem... Nie, człowiek nie może zawierzyć się człowiekowi.
Pani de ***, kwestując dla biednych sierot, mówiła mi, że pewien książę dał jej dziesięć ludwików: kłamstwo. Ale co mówię? Napoleon na wyspie św. Heleny! Ta proklamacja na rzecz króla rzymskiego, czysta szarlatanerja.
Wielki Boże! jeśli taki człowiek, i to w chwili gdy nieszczęście powinnoby go surowo przywołać do obowiązku, zniża się do szarlatanerji, czegóż można się spodziewać od reszty?...
Gdzie prawda? W religji... Tak, dodał z uśmiechem bezmiernej wzgardy, w ustach takiego Maslon, Frilair, Castanède... Może w prawdziwym chrystjaniźmie, gdzie księża nie byli płatni, jak nie byli płatni apostołowie?... Ale św. Paweł był płatny przyjemnością rozkazywania, mówienia, rozgłosu...
Ha! gdyby istniała prawdziwa religja... Ja głupiec! widzę gotycką katedrę, czcigodne witraże, moje słabe serce uzmysławia sobie kapłana z tych witraży... Dusza moja zrozumiałaby go; dusza moja potrzebuje go... Znajduję jedynie niechlujnego pajaca, coś w rodzaju kawalera de Beauvoisis bez jego wykwintu...
Ale prawdziwego kapłana, jakiegoś Massilona, Fénelona... Massilon wyświęcił księdza Dubois. Pamiętniki Saint-Simona zepsuły mi Fénelona; — ale wreszcie prawdziwego kapłana... Wówczas, tkliwe dusze miałyby punkt zborny... Nie bylibyśmy samotni... Ten dobry kapłan mówiłby nam o Bogu. Ale o jakim Bogu? Nie owym z Biblji, małostkowym, okrutnym, dyszącym zemstą despocie... ale o Bogu Woltera, sprawiedliwym, dobrym, nieskończonym...
Kłębiły mu się w głowie ustępy z Biblji, którą umiał na pamięć... Ale w jaki sposób, z chwilą gdy ludzie zbiorą się we trzech, uwierzyć w to wielkie imię Bóg, po straszliwych nadużyciach, jakich dopuszczają się z niem księża?
Żyć samotnie!... Co za męczarnia!...
Staję się szalony i niesprawiedliwy, zawołał Juljan, uderzając się w czoło. Jestem samotny tu w więzieniu; ale nie żyłem samotnie na ziemi; miałem silne poczucie obowiązku. Obowiązek, jaki sobie zakreśliłem, źle czy dobrze pojęty... był niby pień drzewa o które opierałem się podczas burzy; chwiałem się, wahałem. Ostatecznie, byłem tylko człowiekiem... ale nie dałem się porwać.
To wilgotne powietrze kaźni zbudziło we mnie myśl o osamotnieniu.
I pocóż jeszcze być hipokrytą, złorzecząc hipokryzji? To nie śmierć, ani więzienie, ani wilgoć, — to brak pani de Rênal mnie gnębi. Gdybym, w Verrières, musiał żyć całe tygodnie w piwnicy aby ją widywać, czyżbym się skarżył?
Duch epoki działa na mnie, rzekł głośno z gorzkim uśmiechem. Mówiąc sam ze sobą, o dwa kroki od śmierci, jeszcze jestem hipokrytą... O wieku dziewiętnasty!
...Myśliwiec strzela z fuzji w losie, zdobycz spada, on rzuca się aby ją pochwycić. But jego depce mrowisko wysokie na dwie stopy, niszczy mieszkanie mrówek, rozrzuca mrówki, ich jaja... Najwięksi filozofowie wśród mrówek nie zdołają nigdy zrozumieć tego czarnego, olbrzymiego, przerażającego ciała: buta myśliwca, który nagle wpadł do ich mieszkania z nieopisaną chyżością, poprzedzony straszliwym hałasem, oraz migotaniem czerwonego ognia.
...Tak samo śmierć, życie, wieczność, rzeczy bardzo proste dla kogoś ktoby miał organy dość pojemne aby je ogarnąć...
Leciuchna łętka rodzi się w upalny dzień o dziewiątej rano aby umrzeć o piątej wieczór; w jaki sposób zrozumiałaby słowo noc?
Dajcie jej jeszcze pięć godzin, a ujrzy i zrozumie co to jest noc.
Tak i ja, umrę w dwudziestym trzecim roku. Dajcie mi pięć lat jeszcze, aby żyć z panią de Rênal...
Zaczął się śmiać śmiechem Mefistofelesa. Co za szaleństwo roztrząsać te wielkie zagadnienia!
1. Jestem hipokrytą, jakgdyby ktoś mógł mnie słyszeć.
2. Zapominam żyć i kochać, wówczas gdy mi zostaje tak niewiele dni... Niestety! pani de Rênal niema; może mąż nie pozwoli jej już wrócić do Besançon, i szargać w dalszym ciągu swej czci.
Oto przyczyna osamotnienia, nie zaś brak sprawiedliwego, dobrego, wszechmocnego boga, wolnego od złości, nie łaknącego pomsty...
Ha! gdyby istniał... och! padłbym do jego stóp: Zasłużyłem na śmierć, powiedziałbym; ale, o wielki, dobry, łaskawy Boże, oddaj mi tę, którą kocham!
Była późna noc. Po paru godzinach spokojnego snu, zbudził go Fouqué.
Juljan czuł się silny i zdecydowany, jak człowiek, który widzi jasno w swej duszy.


LXXV.

— Nie mogę wypłatać zacnemu księdzu Chas-Bernard tego figla aby go wzywać, rzekł do Fouquégo; biedaczysko nie mógłby trzy dni jeść obiadu. Ale staraj się znaleźć jakiego jansenistę, przyjaciela księdza Pirard, i nie należącego do kliki.
Fouqué czekał z niecierpliwością tego wynurzenia. Juljan dopełnił przyzwoicie wszystkich obowiązków, jakie na prowincji człowiek jest winien opinji. Dzięki księdzu de Frilair, mimo złego wyboru spowiednika, Juljan był, w swej kaźni, protegowanym kongregacji; gdyby miał więcej sprytu, mógłby się wymknąć. Ale zatrute powietrze więzienia wywierało swój skutek; inteligencja słabła. Tem radośniej odczuł powrót pani de Rênal.
— Mój pierwszy obowiązek, to ty, rzekła ściskając go; uciekłam z Verrières...
Juljan nie miał wobec niej małostek ambicji; opowiedział wszystkie swoje słabości. Była dlań dobra i słodka.
Wieczorem, ledwie opuściwszy więzienie, sprowadziła do ciotki owego księdza, który rzucił się na Juljana niby na żer; ponieważ marzeniem klechy było wcisnąć się w łaski młodych pań z wyższego towarzystwa, pani de Rênal skłoniła go z łatwością aby się udał odprawić nowennę w Bray-le-Haut.
Żadne słowo nie zdoła wyrazić upojeń, szału miłości Juljana.
Przy pomocy złota, posługując się na wszystkie strony nazwiskiem ciotki, osoby bogatej i znanej z dewocji, pani de Rênal uzyskała wstęp do więzienia dwa razy dziennie.
Kiedy Matylda dowiedziała się o tem, zazdrość jej doszła do obłędu. Ksiądz de Frilair powiedział jej wręcz, że wpływy jego nie sięgają tak daleko, aby, depcąc pozory, mógł się jej wystarać o prawo odwiedzania kochanka więcej niż raz dziennie. Matylda kazała śledzić panią de Rênal, chciała znać każdy jej krok. Ksiądz de Frilair rozwijał wszystkie zasoby zręczności, aby dowieść pannie de la Mole że Juljan jest jej niegodny.
Wśród tych udręczeń, kochała go tem bardziej i codzień prawie robiła mu straszliwe sceny.
Juljan dokładał wysiłków, aby do końca zachować się poprawnie wobec biednej dziewczyny, którą tak bardzo naraził; ale co chwila ponosiła go szalona miłość do pani de Rênal. Kiedy, zapomocą nieszczerych perswazyj, nie mógł przekonać Matyldy o niewinności odwiedzin rywalki, powiadał sobie: Ostatecznie, koniec dramatu jest już bardzo bliski; niech mi to posłuży za wymówkę, jeśli nie umiem lepiej udawać.
Panna de la Mole dowiedziała się o śmierci margrabiego de Croisenois. Pan de Thaler, ów bogacz, pozwolił sobie na niewłaściwe uwagi z powodu zniknięcia Matyldy; Croisenois poprosił go aby je odwołał: Thaler pokazał mu anonimowe listy, zawierające tak kunsztownie zestawione szczegóły, że niepodobna było biednemu margrabiemu nie dojrzeć prawdy.
Pan de Thaler pozwolił sobie na grube żarciki. Pijany bólem i wściekłością, Croisenois zażądał tak ciężkiego zadośćuczynienia, że miljoner wolał pojedynek. Głupota odniosła tryumf; jeden z ludzi najgodniejszych miłości znalazł śmierć w niespełna dobę.
Śmierć ta wywarła dziwny i chorobliwy wpływ na zwątlony duszę Juljana.
— Biedny Croisenois, rzekł; był to, w istocie, rozsądny i zacny człowiek; mógł mnie znienawidzić, wówczas kiedy, w salonie matki, dopuszczałaś się dla mnie takich nietaktów; mógł szukać ze mną zwady; nienawiść, która następuje po wzgardzie, bywa zazwyczaj wściekła.
Śmierć pana de Croisenois zmieniła wszystkie poglądy Juljana na przyszłość Matyldy; przez kilka dni dowodził jej, że powinna przyjąć pana de Luz. Jestto człowiek nieśmiały, nie nadto jezuita, z pewnością się wybije. Ambitniejszy od pana de Croisenois, nie posiadając mitry w rodzie, nie będzie się wzdragał przed małżeństwem z wdową po Juljanie Sorel.
— I to wdową, która gardzi wielką miłością, odparła zimno Matylda; dożyła bowiem tego, iż po pół roku, kochanek jej przełożył nad nią inną kobietę, sprawczynię wszystkich ich nieszczęść.
— Jesteś niesprawiedliwa; odwiedziny pani de Rênal, to świetna broń dla paryskiego adwokata, który będzie prowadził apelację; odmaluje obraz mordercy, otoczonej staraniami swej ofiary. To może wywrzeć wrażenie; kiedyś może ujrzysz mnie bohaterem jakiego melodramatu, etc., etc.
Wściekła i bezsilna zazdrość, poczucie nieszczęścia bez nadziei (przypuściwszy nawet ułaskawienie Juljana, jak odzyskać jego serce?), wstyd i ból że bardziej niż kiedykolwiek kocha niewiernego, wtrąciły pannę de la Mole w ponure milczenie, z którego nie mogły jej wyrwać ani nadskakiwania księdza de Frilair, ani szorstka prostota Fouquégo.
Co się tyczy Juljana, z wyjątkiem chwil które mu zagarniała Matylda, żył miłością, prawie nie myśląc o przyszłości. Dzięki osobliwemu działaniu tego uczucia, wówczas gdy jest bardzo silne i szczere, pani de Rênal podzielała niemal jego beztroskę i pogodę.
— Niegdyś, mówił Juljan, kiedy mogłem być tak szczęśliwy w czasie naszych przechadzek po lasach Vergy, wyobraźnia wiodła mą duszę w urojone krainy. Miast przyciskać do serca to cudne ramię, które było tak blisko moich warg, rwałem się w przyszłość; duchem byłem w odmęcie walk które mi trzeba było stoczyć aby zbudować olbrzymią fortunę... Umarłbym, nie zaznawszy szczęścia, gdybyś mnie nie odwiedziła w tem więzieniu.
Dwa wypadki zmąciły to spokojne życie. Spowiednik Juljana, mimo iż jansenista, nie zdołał się uchronić od wpływu jezuitów i bezwiednie stał się ich narzędziem.
Oświadczył mu jednego dnia, iż, o ile nie chce popaść w okropny grzech samobójstwa, winien użyć wszelkich środków aby zyskać ułaskawienie. Zważywszy tedy, że duchowieństwo posiada wielkie wpływy w Paryżu, nastręcza się taki sposób: trzeba się nawrócić z wielką ostentacją.
— Z ostentacją! powtórzył Juljan. Ha! i ty zatem, ojcze, odgrywasz komedję godną misjonarza...
— Wiek twój, odparł poważnie jansenista, wdzięczna powierzchowność jaką otrzymałeś od Opatrzności, niezrozumiała dotąd pobudka zbrodni, heroiczne wysiłki panny de la Mole dla twego ocalenia, wszystko wreszcie, nawet ta zdumiewająca przyjaźń jaką okazuje ci twoja ofiara, wszystko uczyniło z ciebie bożyszcze kobiet w Besançon. Wszystkiego zapomniały dla ciebie, nawet polityki...
Twoje nawrócenie znalazłoby echo w sercach i sprawiłoby głębokie wrażenie. Możesz oddać nieoszacowane usługi religji: i ja miałbym się wahać, dla tej błahej racji, że jezuici obraliby tę samą drogę! Tak więc, nawet w tym odosobnionym wypadku, który umyka się ich zachłanności, mieliby wyrządzić szkodę! Nie, to być nie powinno... Łzy, wyciśnięte twojem nawróceniem, przekreślą zgubny wpływ dziesięciu wydań Woltera.
— A co mi zostanie, odparł zimno Juljan, jeśli będę musiał gardzić samym sobą? Byłem ambitny, nie wyrzucam sobie tego; postępowałem zgodnie z duchem epoki. Obecnie, żyję z dnia na dzień; ale czułbym się bardzo nieszczęśliwy, gdybym się zniżył do podłości...
Drugie wydarzenie, o wiele dotkliwsze dla Juljana, spowodowała pani de Rênal. Jakaś chytra przyjaciółka zdołała przekonać tę naiwną i nieśmiałą duszę, że powinna jechać do Saint-Cloud, rzucić się do kolan króla.
Zdobyła się na ofiarę rozstania z Juljanem; po takim wysiłku, przykrość uczynienia z siebie publicznego widowiska, która w innych okolicznościach wydałaby się jej gorsza niż śmierć, była niczem w jej oczach.
— Pójdę do króla, powiem głośno że jesteś moim kochankiem; życie człowieka takiego jak Juljan powinno przeważyć wszystkie względy. Powiem, że przez zazdrość targnąłeś się na moje życie. Są liczne przykłady, że, w takich wypadkach, nieszczęśliwi młodzi ludzie uzyskiwali łaskę przysięgłych lub króla...
— Nie chcę cię widzieć, zabronię cię wpuszczać do więzienia, wykrzyknął Juljan, i możesz być pewna że nazajutrz zabiję się z rozpaczy, jeśli nie przysięgniesz poniechać wszelkiego kroku któryby nas wydał na łup gawiedzi. To nie twój pomysł, ta jazda do Paryża. Powiedz, co za intrygantka podsunęła ci go?...
Używajmy szczęścia przez tę resztkę krótkiego życia. Skryjmy nasze istnienie; zbrodnia moja jest aż nazbyt oczywista. Panna de la Mole ma w Paryżu olbrzymie stosunki; bądź pewna, że zrobi co tylko w ludzkiej mocy. Tu, na prowincji, mam przeciw sobie wszystko co zamożne i wpływowe. Krok twój podrażniłby jeszcze tych bogatych, a zwłaszcza statecznych ludzi, dla których życie jest tak łatwe... Nie narażajmy się na śmiech Maslonów, Valenodów i tysiąca lepszych może nieco.
Duszne powietrze kaźni stało się Juljanowi nie do zniesienia. Szczęściem, w dniu w którym oznajmiono mu że trzeba umierać, słońce złociło pięknie przyrodę, Juljan zaś miał przypływ odwagi. Przechadzka po świeżem powietrzu była dlań rozkoszą, jak przechadzka po lądzie dla żeglarza który był długo na morzu. — Wszystko idzie dobrze, myślał, odwaga mnie nie zawiodła.
Nigdy ta głowa nie była równie poetyczna, jak w chwili gdy miała spaść. Słodkie chwile, których kosztował niegdyś w lasach Vergy, cisnęły się tłumnie i z niezwykłą siłą w jego myślach.
Wszystko odbyło się poprostu, przyzwoicie, bez najmniejszej przesady z jego strony.
Dwa dni wprzód, rzekł do Fouquégo: Co się tyczy wzruszenia, za to nie mogę ręczyć; ta szpetna, wilgotna cela nabawiła mnie jakiejś gorączki, w której nie poznaję sam siebie; ale to pewna, że nikt nie ujrzy bym pobladł ze strachu.
Zarządził zawczasu, aby, rankiem ostatniego dnia, Fouqué wywiózł Matyldę i panią de Rênal. Wsadź je do jednej karety, mówił. Każ, niech pocztyljon puści się z miejsca galopem. Padną sobie w ramiona, albo też zmierzą się wzrokiem nienawiści. Tak czy tak, biedne kobiety znajdą chwilową ulgę w swej boleści.
Juljan wymógł na pani de Rênal przysięgę, że będzie żyła aby się zająć synem Matyldy.
— Kto wie? może doznajemy wrażeń po śmierci? mówił raz do Fouquégo. Lubiłbym spoczywać — tak, spoczywać, to właściwe słowo — w małej grocie, tam, na górze nad Verrières. Niejeden raz — opowiadałem ci to — schowawszy się na noc do tej groty, obejmując okiem najbogatsze okolice Francji, czułem w sercu płomień ambicji: wówczas żyłem tą namiętnością... Słowem, kocham tę grotę... to fakt, że położenie jej zdolne jest obudzić zazdrość w duszy filozofa... Słuchaj, ta poczciwa Kongregacja wybija monetę ze wszystkiego: jeśli się dobrze zakręcisz, sprzedadzą ci moje zwłoki...
Fouqué przeprowadził pomyślnie ten smutny handel. Spędził noc samotnie w swoim pokoju, czuwając przy zwłokach przyjaciela; naraz, ku jego zdumieniu, zjawiła się Matylda. Przed kilku godzinami zostawił ją o dziesięć mil od Besançon. Oczy miała błędne.
— Chcę go zobaczyć, rzekła.
Fouqué nie miał siły aby przemówić lub wstać. Wskazał palcem wielki niebieski płaszcz na podłodze; w nim było zawinięte to, co zostało z Juljana.
Padła na kolana. Wspomnienie Bonifacego de la Mole i Małgorzaty Nawarskiej wlało w nią snadź nadludzkie męstwo. Drżącemi rękami rozchyliła płaszcz. Fouqué odwrócił oczy.
Usłyszał, że Matylda chodzi żywo po pokoju. Zapaliła kilka świec. Skoro Fouqué zdobył się na to aby na nią spojrzeć, ujrzał że umieściła przed sobą, na marmurowym stoliku, głowę Juljana i całowała ją w czoło.
Matylda odprowadziła kochanka do grobu, który sobie wybrał. Sznur księży poprzedzał trumnę, ona zaś, bez niczyjej wiedzy, w powozie okrytym kirem, wiozła na kolanach głowę człowieka, którego kochała.
Skoro przybyli na szczyt jednej z wyniosłych gór łańcucha Jura, w nocy, w grocie wspaniale iluminowanej niezliczoną mnogością świec, dwudziestu księży odprawiło mszę żałobną. Mieszkańcy wiosek górskich, przez które przechodził kondukt, udali się za nim, zwabieni niezwykłością obrzędu.
Matylda ukazała się w długiej czarnej szacie i, po skończeniu ceremonji, kazała rozrzucić między lud kilka tysięcy pięciofrankówek.
Zostawszy sama z Fouquém, pragnęła własnemi rękami pogrzebać głowę kochanka. Fouqué omal nie oszalał z boleści.
Staraniem Matyldy, dziką tę grotę ozdobiono rzeźbami, wykutemi wielkim sumptem we Włoszech.
Pani de Rênal dotrzymała obietnicy. Nie próbowała targnąć się na swoje życie, ale, w trzy dni po śmierci Juljana, umarła uściskawszy dzieci.

KONIEC






  1. Życie Henryka Brulard (Bibl. Boy‘a).
  2. Zaznaczyć tu jednak trzeba, iż anegdotyczne rysy tworzące „legendę stendhalowską“ są nieraz dość wątpliwe, mimo iż pochodzą w znacznej części od niego samego. W obfitym materjale autobiograficznym, krytyka notuje co krok mniejsze lub większe, mówiąc łagodnie, nieścisłości. Jestto ciekawy objaw, iż pisarze, którzy biorą pióro do ręki z potrzeby szczerości, blagują zwykle jak najęci. Ale bo też nie koloryzować w swojej autobiografji, jestto, zdaje się, zadanie nad siły ludzkie.
  3. „Henryk Beyle, Medjolańczyk, żył, pisał i kochał takiem sercem jakiem ubóstwiał Cimarozę, Mozarta i Szekspira“.
  4. W najniewinniejszych listach, Stendhal nieustannie posługuje się kryptonimami.
  5. Przeglądając „Niewydane listy Stendhala“ (Souvenirs d‘egotisme et lettres inédites) natrafiłem na taki ustęp, bardzo znamienny w zestawieniu z militarno-heroicznemi marzeniami młodego Juljana Sorel. W r. 1801, Beyle pisze do przyjaciela: „Wyrzekłem się sławy wojskowej, ponieważ zanadto trzeba się płaszczyć aby się docisnąć do pierwszych miejsc, a jedynie tam czyny są na widoku“.
  6. E. Goncourt, najczystszej krwi literat, powiada gdzieś, że tematem dla literatury może być tylko paryżanin; reszta, to historja naturalna.
  7. Kiedy Stendhal poznaje Byrona w Medjolanie, jest tak wzruszony, iż ledwie może się wstrzymać aby go nie pocałować w rękę.
  8. Essais de psychologie contemporaine.
  9. Kroniki włoskie, Życie Napoleona, Nowele, Korespondencja, Pamiętnik egotysty, Lamiel, Życie Henryka Brulard.
  10. Paris, E. Champion.
  11. Faguet, XIX Siêcle.
  12. Diderot, Kubuś fatalista i jego pan.
  13. Niewątpliwie ujawnia się tu owa dochodząca do manji podejrzliwość, której tyle rysów odbija się w korespondencji Stendhala.
  14. Epizod, w którym pani de Rênal przechowuje przez całą dobę Juljana w swoim pokoju, ma analogję w życiu miłosnem autora, który (już czterdziestoletni z górą), nie mogąc się inaczej widywać z kochanką, dostał się po drabinie do piwnicy w jej domu, i tam pozostał trzy dni, w ciągu których ona zaopatrywała go w żywność, oraz dopełniała innych mniej poetycznych a koniecznych wszakże posług. Gdy mowa o źródłach do tej powieści, interesujące może będzie zaznaczyć, iż proces o usiłowane morderstwo w dość podobnych okolicznościach miał miejsce w rzeczywistości, i że podsądny, ex-seminarzysta Berthet, został w Grenobli skazany na śmierć i stracony. (Stryjeński, Soirées du Stendhal-Club).
  15. „Przygotowując się co rano odczytaniem kilkunastu stronic Marjanny Marivaux, zrozumiesz zdobycze tkwiące w tem, aby trafnie opisywać drgnienie ludzkiego serca“.
  16. Nawiasem mówiąc, chronologja tej ciąży nie wytrzymałaby, jak sądzę, krytyki ginekologa.
  17. Nie trzeba może tego zwierzania brać zbyt dosłownie. W każdym razie, zwrócono uwagę, iż mniej pilnie wczytywał się w kodeks karny, gdyż art. 1342, który cytuje Juljan, nie istnieje.
  18. Np. kiedy, z okazji jakichś dokuczliwych zwierzeń Matyldy, Stendhal powiada, iż „Juljan cierpiał bardziej niż gdyby mu lano w piersi roztopiony ołów“ (XLVIII).
  19. Murger, Cyganerja (Bibl. Boya), od tłumacza.
  20. Automate używa się po francusku w znaczeniu bałwan, głupiec. W tym samym tomie znajduje się przekład powieści La Chartreuse de Parme: rzucam okiem na pierwsze zdanie. Po francusku brzmi: „W 1796 generał Bonaparte wszedł do Medjolanu“. Polska tłumaczka: „W r. 1796 Napoleon I wszedł do Medjolanu“... Zatem, poto przeinacza tekst, i fałszuje obraz (generał Bonaparte a Napoleon I, to daje wprost wzrokowo zupełnie inny obraz!) aby zdradzić ignorancję historyczną. A to znowu z opisu bitwy pod Waterloo. W tekście, markietanka poucza rekruta: jeśli ujrzysz nieprzyjaciela, pchnij go sztychem, nie baw się w rąbaninę (si tu vois un soldat ennemi, pique le avec ton sabre, ne va pas t’amuser a le sabrer). A nasza tłumaczka: „Jeżeli spotkasz nieprzyjacielskiego żołnierza, możesz go podrażnić szablą, ale nie zabijaj dla zabawki“!! Wiemy przynajmniej, dzięki tłumaczce, jakie obyczaje panowały w bitwie pod Waterloo...
  21. Historyczne (przyp. autora).
  22. Autor był podporucznikiem w 6-tym pułku dragonów w 1800.
  23. Przypis własny Wikiźródeł osielstwo — (przestarz.) głupota, upór jak u osła. Zob. hasło osielstwo w słowniku W. Doroszewskiego
  24. Souvent femme varie
    Bien fol est qui s’y fie.
  25. Słynny prestidigitator.
  26. Przypis własny Wikiźródeł furfant — (przestarz.) człowiek nieodpowiedzialny, skłonny do krętactwa. Zob. hasło furfant w „Słowniku polszczyzny XVI wieku” IBL PAN
  27. Przypis własny Wikiźródeł robdeszan — dawne określenie szlafroka. Zob. hasło robdeszan w „Słowniku języka polskiego” W. Doroszewskiego.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Antoine de Rivarol (1753—1801) — francuski pisarz i dziennikarz. Zob. hasło w Wikipedii.
  29. Rousseau, Wyznania. Cz. II.
  30. Stronica ta, pisana 25 lipca 1830, drukowana była 4 sierpnia. (Przyp. wydawcy).
  31. Noc św. Bartłomieja.
  32. Le grand Peut-être, wyrażenie, którego, wedle legendy, miał użyć, umierając, Rabelais.
  33. To są myśli jakobina (Przyp. autora).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.