Czerwony Krąg/28
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony Krąg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | The Crimson Circle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Inspektor miał około pięćdziesiątki, ileż tedy lat liczyć mogła babka jego? Jakimże dziwnym sposobem okazywała jeszcze zainteresowanie kryminalistyką, utrzymując jednocześnie dom w tak wielkim porządku?
— Musi być bardzo stara, — powiedział Jack. — Pewny jestem, że bardzo by ją zajęła sprawa Czerwonego Kręgu.
— Zajęłaby, powiadasz pan? Ach, gdyby ona posiadała takie jak ja pełnomocnictwa, wszyscy członkowie bandy siedzieliby już dziś zamknięci w więzieniu! Ale tak nie jest! — dodał z wahaniem.
Przez cały ciąg rozmowy doznawał Jack dziwnego uczucia. W pokoju panował porządek, ale jakiś dorywczy, tak że czynił wrażenie nieładu. Nie mógł atoli snuć dalej myśli, gdyż inspektor był wyjątkowo rozmowny. Powiedział nawet kilka zgoła niepotrzebnych rzeczy na temat przykrości, jakie miał w prezydjum.
— Oni się niecierpliwią, rzecz prosta, z powodu coraz to nowych morderstw. Od lat pięćdziesięciu nie przeżywaliśmy czegoś takiego. Sam nawet Kuba Rozpruwacz nie dokonał tylu zbrodni w tak krótkim czasie. Zainteresuje pana pewnie, jeśli powiem, że Czerwony Krąg jest pierwszą naprawdę zorganizowaną bandą. Zazwyczaj tego rodzaju spiski są dość luźne i oparte o to, co ogólnie zowie się honorem zbrodniarza, czego ja atoli nie odkryłem w ciągu całej działalności swojej. Czerwony Krąg jest niewątpliwie jednym tylko człowiekiem, który nikomu nie dowierza. Nikt go nie zdradza, bowiem uczynić tego nie może. Nawet podrzędni agenci nie zdradzają się wzajem, gdyż nie znają się i nie znają „wodza“, ani z widzenia, ani z nazwiska.
Jął rozpowiadać o różnych nader ciekawych sprawach, w których pracował i było już pół do dwunastej, gdy Jack wstał, by odejść.
— Odprowadzę pana do bramy! — rzekł Parr. — Auto pańskie czeka, zapewne?
— Nie! Przyjechałem taksówką.
— Hm... — powiedział inspektor. — Mam wrażenie, że przed bramą stoi auto. Pewnie przyjechał do kogoś lekarz. W pobliżu niema stacji taksówek.
Otwarł bramę i rzeczywiście, tuż pod domem czekało auto.
— Widziałem już ten wóz! — zauważył inspektor, stojąc w ulicy.
W tej chwili, z ciemnego wnętrza auta buchnął płomień i rozległ się strzał ogłuszający. Inspektor padł w ramiona Jacka. Auto ruszyło z miejsca w szalonem tempie. Latarnie były pogaszone. Znikło na zakręcie ulicy, w chwili kiedy w bramie ukazali się przestraszeni mieszkańcy domu.
Podbiegł policjant. Razem z Jackiem zanieśli inspektora z powrotem do jadalni. Na szczęście ciotka spała już i nie dosłyszała strzału.
Parr otwarł po chwili oczy.
— To była niezbyt przyjemna chwila! — powiedział, a twarz drgnęła mu boleśnie. Obmacał starannie kamizelkę i dobył spłaszczoną kulę ołowianą. — Dzięki Bogu strzelał ze zwykłego rewolweru, a nie z browninga! — dodał patrząc na zdumionego Jacka. — Ten pan z Czerwonego Kręgu jest jednym z trzech osób, noszących stalową koszulkę ochronną. Ja jestem drugim, a trzecią jest, jak to wybadałem... Talja Drummond.
Milczał przez chwilę, potem poprosił:
— Racz pan zadzwonić do Derricka Yale! Będzie zdumiony, sądzę.
Przewidywanie to sprawdziło się istotnie.
W pół godziny potem przyjechał detektyw i to tak spiesznie, że musiał chyba wdziać ubranie na nocną pidżamę. Wysłuchawszy opowieści, zauważył:
— Nie chcę być niegrzecznym, ale zamach na człowieka, jak pan, uważam za rzecz wprost niepojętą!
— Dziękuję uprzejmie! — odparł inspektor, przykładając ostrożnie watę do rany tłuczonej.
— Nie twierdzę, — objaśnił — by pana nie warto było uśmiercać, ale właśnie podkreślam zuchwalstwo wobec policji dokonane — nachmurzony ciągnął dalej, jakby do samego siebie. — Nie wiem dlaczego o to pytała? Mam na myśli Talję Drummond. Dziś rano chciała się dowiedzieć adresu pańskiego. O ile wiem, niema go ani w spisie telefonów, ani w książce adresowej.
— Cóżeś pan odpowiedział?
— Wyminąłem to jakoś, dziwiąc się jednocześnie, że pyta, bowiem ma przecież mój prywatny wykaz adresów.
Jack westchnął, niby znudzony tą rozmową.
— Nie sądzisz pan, chyba — powiedział — że Talja Drummond strzelała. Przypuszczenie takie byłoby wprost śmieszne! Powiesz pan, wiem o tem, że jest zła i dopuściła się kilku drobnych przewinień, ale nie czyni jej to jeszcze morderczynią!
— Racja! — odrzekł Yale po chwili. — Jestem niesprawiedliwy wobec niej i źle postępuję, chcąc ją poprawić. Pozatem chciałem się i tak widzieć dziś wieczór z panem, inspektorze. Cóż pan powie na taką bezczelność?
Dobył z kieszeni kartkę ze znanym znakiem i podał Parrowi.
— Kiedyż nadeszła?
— Znalazłem ją w skrzynce listowej w chwili, gdym wybiegł zawołać auto, by jechać do pana. To przekracza już chyba wszystko!
Na kartce, wokoło czerwonego kręgu widniał napis.
— Pracujesz pan na rzecz strony przegrywającej. Pracując dla nas, osięgniesz pan zysk dziesięciokrotny. Jeśli działalność pańska nie ustanie, śmierć nastąpi czwartego, przyszłego miesiąca.
— To znaczy niespełna dziesięć dni! — rzekł z powagą inspektor i pobladł, jakby z bólu. — Dziesięć dni tylko...
— Oczywiście, zbagatelizuję tę pogróżkę, — powiedział detektyw — ale po niemiłych doświadczeniach w biurze muszę przyznać, że Talja posiada zdolności wprost nadludzkie.
— Dziesięć dni... — powtórzył inspektor. — Czy masz pan plan jakiś? Gdzie zamierzasz pan być czwartego następnego miesiąca?
— Dziwi mnie, że pan pytasz o to, — odrzekł Yale — istotnie umyśliłem wyjechać do Deal i łowić ryby. Pewien znajomy przyrzekł mi łódź motorową. Chcę noc spędzić na wodzie. Poczyniłem nawet kroki, by wyruszyć niebawem na odpoczynek.
— Czyń pan co chcesz, — oświadczył Parr z naciskiem — sam atoli nie pojedziesz! Dzięki Bogu, cioteczka nie zbudziła się a matki niema! — dodał, zwrócony do Jacka, który przyjął te słowa uśmiechem porozumienia.