<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Jaroszyński
Tytuł Czy Józia?
Pochodzenie Oko za oko
Wydawca I. Rzepecki
Data wyd. 1912
Druk Bilińskiego i Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZY JÓZIA?


Było nas zaledwie kilka osób w wielkiej i, przyznać trzeba, już naprawdę po europejsku świetnej sali restauracyjnej nowego hotelu w Krakowie. Rzeczywiście nawet ci, którzy się tu zatrzymują dla owej europejskiej świetności urządzeń hotelowych, na kolacyę jednak po staremu radzi śpieszą do „Hawełki”, gdzie trochę ciasno, nie nazbyt wytwornie ale... przepotężna jest siła nawyknień tradycyjnych.
Mój malarz, który zresztą zawsze ma poglądy zdecydowanego choleryka, daje folgę pesymistycznym swoim o społeczeństwie, uwagom.
— Wystarczy — mówi z przekąsem — nakryć im stół czystą serwetą, zapalić jaśniej światła elektryczne, broń Boże, jeszcze wprowadzić do dekoracyi trochę subtelniejszego, zachodniego smaku, bez wycinanek i kogutków, a pies z kulawą nogą nie zajrzy do podobnego lokalu. Im do życia organicznie potrzeba tego swojskiego smrodku garkuchni, przyjacielsko spodufalonej służby i ordynarnych malowanek na ścianach. To ich żywioł.
Owo im, ich wymawiał z akcentem niewypowiedzianej pogardy i niechęci. Miał może malarz z nimi jakieś swoje osobiste rachunki. Może poskąpiono mu kiedy, co jest prawdopodobne, uznania brzęczącego, bo na brak uznania moralnego chyba uskarżać się nie potrzebował. Ale kto zmierzy granice ambicyi artystycznych?
W każdym razie niemile raziła mię zawziętość towarzysza.
— Przesadzasz.
W odpowiedzi wskazał dłonią po sali.
— Pusto — rzucił zgryźliwie. Pusto, jak wymiótł. Oni wolą gdzieś tam w brudnych dziurach ucierać buzię bibułą, jak to za dawnych, dobrych czasów czynili nasi ojcowie i dziadowie w handelku na rogu. Nie, niech dyabli porwą nasz konserwatyzm i przywiązanie do tradycyi!
— Ale dla czego cię to znowu tak nadzwyczajnie rozczula?
— Nie lubię pustej knajpy — nudno i ponuro!
Istotnie, pomimo niezwykle rzęsistego oświetlenia, pomimo nieskazitelnej białości obrusów, lśniących jasno na szeregach stołów z bogatą zastawą ze srebra i kryształu, w którym łamały się tęczowymi ogniami promienie mnóstwa lamp elektrycznych, panował tu nastrój niezbyt wesoły. W atmosferze wisiała jakaś przykra, nudna, senna, zaiste nieodpowiednia do miejsca i okoliczności cisza. Cicho, bez szelestu, niby cienie, przesuwała się służba po puszystym dywanie; cicho, szeptem gwarzyli ze sobą czterej niemcy, którzy obsiedli stół w jednym rogu salonu. W innym rogu jakiś samotny pasażer, z miną desperata, pocieszał się w absolutnej skrytości ducha butelką szampana. Od czasu do czasu zadźwięczało szkło kieliszka, stuknął nóż o porcelanę talerza.
— Hm, mruknął malarz, bardzo by to była miła taka solenna cisza w tumie katedry gotyckiej, ale...
Nie dokończył.
Od wejścia doleciał ostry szelest jedwabiu.
Nagle niby prąd elektryczny przebiegł po wszystkich kątach obszernej sali. — Jak na komendę podnieśli głowy niemcy, drgnął gwałtownie zatopiony w szampańskiej zadumie desperat, poruszyła się ławą wyfraczona, a skupiona dotąd bezczynnie koło bufetu służba.
Uczułem w sobie i ja jakby przebieganie tego prądu, wytworzonego poruszeniem materyi jedwabnej. W tej chwili ów niepokojący szelest przesunął się lekko tuż za mojemi plecami, a jednocześnie wionęła na nas delikatna, nieuchwytna woń perfum oraz zapach kobiecości.
Malarzowi zaświeciły oczy radośnie.
Nie jest, to już do licha, jak sądzę, przywiązanie do tradycyi, ale dziki, naturalny głos instynktu. Weselej zapłonęły lampy elektryczne i cudniej, tęczowiej promienie ich zaczęły grać w pryzmatach, zastawionych na stole kryształów. Zaśmiała się radością wielką, świetna, lśniąca sala restauracyjna, odkąd jej w ciszę wpadł poszum szat niewieścich.
Odwróciłem głowę i widziałem jej postać strojną i wykwintną. Okrytą była w obszerny, jedwabny płaszcz podróżny, zapewne maskujący w znacznej mierze kształty jej figury; ale przecież nie każda z pań, nawet światowych, płaszcz podobny nosić potrafi równie majestatycznie. Rzeczywiście było coś niezwykle pańskiego w jej postawie. Szedł za nią mężczyzna wyniosły, już niemłody, siwy prawie zupełnie i nieco przygarbiony. Jeno chód lekki i elastyczny, prawie młodzieńczy zda się, przeczył ogólnemu wyglądowi, i mógł nasunąć przypuszczenie, że mamy przed sobą mężczyznę w sile wieku, dotkniętego, jak niekiedy bywa, przedwczesną siwizną. Było to jednak tylko naprawdę wynikiem wysokiej tresury, która ludziom pewnej sfery towarzyskiej długo bardzo pozwala zachować sprawność i elegancyę ruchów. Wyniosły pan należał niewątpliwie do najlepszej sfery towarzyskiej, ale młodzieńcem nie był bynajmniej.
Stanęli na środku sali, upatrując miejsca, gdzieby najwygodniej mogli usiąść i kiedy się zwrócił wreszcie w naszą stronę, ujrzałem jego twarz starannie wygoloną. Stara była rzeczywiście, pomięta, poorana brózdami, ale prawie piękna przez wyraz niezwykłego dostojeństwa i powagi.
Zajęli stolik obok nas, nieco z tyłu, tak, że aby ich widzieć musiałbym się odwracać, co niebyło ani zbyt wygodne, ani bardzo, ze względów przyzwoitości, wskazane. Niemniej nie mogłem nad sobą zapanować; korciło mnie, ażeby ujrzeć oblicze wytwornej pani. W imaginacyi odtworzyłem je sobie, jako zjawisko niepospolite pod względem klasycznej doskonałości rysów. Tak przynajmniej wypadłoby dla utrzymania harmonijnej całości z ową królewską postawą.
Kiedym wreszcie, szukając godziwego pretekstu, zawołał służącego i w rozmowie z nim spojrzał za siebie, pani ta właśnie podnosiła dość gęstą woalkę, która dotąd szczelnie jej twarz zasłaniała.
W pierwszej chwili byłem najpewniejszy, że spotkałem osobę bardzo znajomą. Już miałem wstać i złożyć zdaleka ukłon, kiedy powstrzymała mię myśl, że jest to może jeden ze znanych efektów pewnej niekoordynacyi władz intelektualnych. Rzeczywiście mam dość silnie rozwiniętą pamięć wzrokową, kojarzenie zaś wrażeń w świadomości odbywa się, wyznam, w sposób dość opieszały. Z tego powodu kłaniam się często ludziom, których znam tylko z widzenia, odwrotnie nie kłaniam się najlepszym znajomym, bo przy nagłem spotkaniu nie zdążyłem w świadomości przeprowadzić procesu skontrolowania, czy przechowany w pamięci obraz danego oblicza nie jest jedynie i wyłącznie nabytkiem pamięci wzrokowej. Zanim tedy stwierdzę właściwy mój stosunek do spotkanej osoby... najczęściej bywa za późno.
Uderzony teraz dziwnie silnem przypomnieniem rysów tej osoby, istotnie niepospolicie pięknej, zacząłem w niedołężnym umyśle niesłychanie żmudną kontrolę owych władz poznawczych. Starałem się odtworzyć okoliczności, towarzyszące wrażeniom z tego zakresu, szukałem wskazań najbardziej odległych, najbardziej nieoczekiwanych. Przywołałem przed oczy wyobraźni całe ulice warszawskie, napełnione tłumem najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek tam spotykałem, kobiet.
Daremnie. Nie widziałem jej nigdy na ulicach, ani w teatrze, ani na balu publicznym, ani nigdzie w Warszawie. Szukałem dalej poznanych mi miastach prowincyonalnych, dworach wiejskich, letniskach, uzdrowiskach. Napróżno. Z kolei zacząłem szaloną wędrówkę po Europie...
Malarz nie przeszkadzał mi w tych poszukiwaniach. Siedział nieruchomo, zapatrzony snadź w piękną panią, którą ze swego miejsca mógł widzieć wybornie.
Przerwałem wreszcie zbyt już długie milczenie.
— Przysiągłbym, zacząłem, że znam kobietę, która siedzi tam za mną z owym starym jegomością.
— Hm, pochlebiam sobie, mruknął z jakimś dwuznacznym uśmiechem.
— Jakto?
— No, znasz ją.
— Ja?
— Z całą pewnością.
Nachylił się nad talerzem, i dłubał po nim widelcem, niby z wielką uwagą.
— Nie pamiętasz Józi? spytał, nie podnosząc głowy.
— Józi?
— No, Józi... od Barońskich... cztery, pięć lat temu?..
Teraz przypominam sobie wszystko. Znalazłem nareszcie przyczynę złudzeń. Państwo Barońscy, u których dość często bywaliśmy na rautach, mieli kiedyś pokojówkę uderzająco podobną do naszej interesującej nieznajomej. Zachowałem w wyobraźni obraz jej rysów i nagle... Ha, ha. — Rozumiem, wszystko rozumiem! Dziewczyna rzeczywiście była nad miarę piękna, to też skończyła, jak... było do przewidzenia. Pomnę, jak kiedyś zacna pani Honorata z oburzeniem opowiadała nam o eskapadach pięknej Józi. Podobno filutka przebierała się w najspójniejsze szaty swej pani i zadawała szyku po nocnych knajpkach.
Pochylił jeszcze niżej głowę nad talerzem.
— Podobno — rzekł — podobno... ale poco krzyczysz tak głośno?...
Zniżyłem głos.
— Masz racyę, ciągnąłem dalej, śliczna była ta Józia. Pełna wdzięku i dziwnej, jak na pokojówkę, dystynkcyi, doprawdy też nasza dama ma coś... oczywiście toute proportion gardée... ma coś z jej typu w ogólnym rysunku głowy.
— Nie tylko ma coś z jej typu, ale to jest ta sama Józia we własnej osobie.
— No, daj pokój...
— Upewniam cię.
Pomimo woli odwróciłem się, ażeby sprawdzić możliwość owej tożsamości. Ponieważ jednak z miejsca, na którem siedziałem, było to w najwyższym stopniu nieporęcznie, przeniosłem się poprostu na inne krzesło.
Podano nam właśnie czarną kawę.
Widziałem ją... i, wyznaję, w miarę baczniejszej obserwacyi twierdzenie malarza wydawało mi się coraz mniej prawdopodobne. Była już bez płaszcza — w jasnej bluzce, pod którą rysowały się ponętnie wytworne kształty jej biustu. Siedziała swobodnie, ale z tą jakąś wrodzoną grandezzą, którą daje kultura pokoleń. Śledziłem uważnie każdy ruch jej białych rąk, o cienkich, wydłużonych palcach. Wypieszczone były starannie i zwinne niewymownie. Z niesłychaną gracyą trzymała w nich nóż i widelec.
W bardzo podobny sposób manipulował nożem i widelcem jej towarzysz. Niewątpliwie są to ludzie jednej sfery — dobrze dobrana para, jeżeli nie pod względem wieku, co niestety wywnioskować wcale nie trudno, to pod względem rasy, stanu i obyczaju. Zresztą niewykluczone jest, że stary gentleman może być rodzonym ojcem pięknej damy.
Malarz brutalnie parsknął śmiechem.
— Pozwól powinszować sobie przenikliwości.
Broniłem swego stanowiska.
Rzeczywiście w sposobie zachowania się starego jegomości względem młodej kobiety było raczej coś z troskliwej ojcowskiej pieczołowitości, niż z czułości kochanka, lub nawet męża.
— Phi, cedził przez zęby mój towarzysz, skoro Adonis liczy sobie dobrze już pod siódmy krzyżyk, cóż mu właściwie pozostaje, prócz zapewnienia ładnej dziewczynie statecznej pomocy i czułej, ojcowskiej pieczołowitości. Utrzymuje to zresztą jeszcze jaką taką równowagę społeczną na tym najpodlejszym ze światów.
— Już to słyszałem... Ale nie przekonasz mię, ażeby osoba takich manier, takiej dystynkcyi...
—...Mogła być dawną pokojówką państwa Barońskich?
— Tak. Zablagowałeś się, kochanie. Nie nabywa się tego z dnia na dzień...
— Owszem — nabywa się to, jak zresztą wszystko, za pieniądze.
— Mylisz się. Znam dorobkiewiczów, którzy daliby wiele za trochę dobrych manier.
— Nieprawda. Nic nie znasz nie znasz życia i basta. Dorobkiewicze za dobre maniery bynajmniej płacić nie skorzy, bo po pierwsze — wogóle nie uznają ich potrzeby, powtóre — zgoła nie odczuwają ich braku. Dorobkiewicze ze swojem chamstwem są śmieszni i nieestetyczni dla nas — nie dla siebie. Przeciwnie, to my dla nich jesteśmy śmieszni i godni politowania z naszym chudopacholskim, pretensyonalnym estetyzmem. Oni są z siebie zadowoleni, dumni, bo są bogaci i już. Po za to ambicye ich nie sięgają. Tem się tłomaczy, że nie wydają ani grosza na naszą tak zwaną kulturę estetyczną, czy inną; toż w drugiem jeszcze pokoleniu, choć zdobyli miljony, nie umieją trzymać po ludzku widelca w łapie, jedząc, cmokczą, jak wieprze w karmniku, a surdut od najpierwszorzędniejszego krawca pasuje im właśnie, jak psu chomąto. Co innego kobiety — kobiety piękne, których ostatecznym celem i ambicyą jest osiągnięcie właśnie najwyższych szczytów wdzięku. To jest ich ziemskiem zadaniem, ich posłannictwem, ich kultem. Czyż podobna sobie wyobrazić prawdziwie piękną kobietę bez należycie wykwintnej oprawy? Ale też z drugiej strony najwykwintniejsza, najbardziej luksusowa oprawa może sharmonizować się najcudowniej z piękną kobietą, już przez to samo, że jest piękna, niezależnie zupełnie od sfery, z jakiej pochodzi. Mała pokojóweczka Józia już przez samą swą przedziwną urodę posiadała w potencyi wszystkie warunki na damę wielkoświatową, czy półświatkową. Z chwilą, kiedy włożyła pierwszą bluzkę jedwabną, czuła się w niej odrazu tak swojsko i naturalnie, jak obecnie, kiedy podróżuje sleepingami, lub własnymi samochodami, kiedy staje w najpierwszorzędniejszych hotelach, jeździ do najmodniejszych plaży europejskich i ubiera się u Paquin’a w Paryżu. To się najsłuszniej należało jej urodzie. Nie dziwiłbym się, gdybym kiedyś w towarzyszącym jej gentlemanie poznał nie jakiegoś już, jak obecnie, polskiego magnata, ale następcę tronu któregoś z najpotężniejszych mocarstw. To nie ma granic od chwili, kiedy ją dobry geniusz ze swędów kuchennych u państwa Barońskich wywiódł na wolne przestworza właściwego dla jej urody pola.
Świat cały stoi przed nią otworem.
— Hm, dobry geniusz?
— Masz wątpliwości? Nie różnisz się, jak widzę, filistrze, w poglądach z panią Honoratą.
— Bo ja wiem...
— No, to patrz sam i sądź.
Tamci skończyli kolacyę. Wyniosły pan z nadzwyczajną uprzejmością podawał damie jej płaszcz jedwabny. Przyjęła go z pańską godnością; okrągłym, miękkim ruchem przesunęła ramię w szeroki otwór rękawa.
Przechodzili tuż przed nami. Ona wspaniała, pewna siebie, spokojna, niewzruszona zgoła naszym widokiem, ani naszemi nad miarę natarczywemi spojrzeniami.
Nie zna nas.
— Nie, do kroćset, to nie może być dawna Józia.
Towarzysz mój chichotał podniecony.
— Wiesz, ta przedziwna metamorfoza... ta bajkowa metamorfoza... hm, przyznam ci się otwarcie — to mój tryumf. Ja to byłem jej dobrym geniuszem... Dla mnie to przebrała się kiedyś w nowy, spacerowy kostyum pani Honoraty i robiliśmy furorę w „Udziałowej”. Wyglądała przecudnie — wiedziałem, że zajdzie daleko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Na liście hotelowej zapisali się: Janusz H... inżynier z Petersburga z żoną.

Malarz aż krzyknął z podziwu.
— Patrzcie państwo! Ależ to znany nabab syberyjski. Człowiek niesłychanie bogaty. Posiada jakieś przeogromne kopalnie na Uralu. No, no, mogę sobie powinszować.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mam pewne powody niezawsze i niezupełnie wierzyć w ścisłość informacyi tego człowieka; bowiem, jak to mówią, przekoloryzował często z nałogu czy z powołania. Nie wziąłem też może za czyste złoto prawdy tego wszystkiego, co mi na gadał przy kolacyi i potem, przecież nie mogłem nie myśleć bez ustanku o pięknej damie, tak fantystycznie podobnej do Józi od państwa Barońskich. Pozatem rzeczywiście cisnęło mi się do mózgu mnóstwo przesłanek, z których...
Zapragnąłem zobaczyć ją bodaj raz jeszcze, zobaczyć za wszelką cenę...
Było w tem pragnieniu może coś więcej niż zwykła ciekawość, niż amatorska żyłka rozwiązania zawiłej zagadki.
Tak, wyznaję, pragnąłem wznowić w sobie wzruszenie, wywołane szelestem jej szat i zapachem jej perfum. Tęskniłem do wznowienia w sobie zachwytu, jakiego doznałem na widok jej nieskończenie harmonijnej i estetycznej postaci...
Rano zbiegłem do portyera.
Nie ma już ich. Wyjechali wczesnym rankiem.
— Dokąd?
— Nie wiadomo.
— Czy nie można by sprawdzić, dokąd odchodzą pociągi o tej porze?
— Proszę laski pana dobrodzieja — ci państwo odjechali samochodem.
Skończyło się. Może i lepiej. Zagadka Józi mogła by mię zanadto niepokoić i odrywać od pracy, dla której tu przyjechałem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Jaroszyński.