Dług honorowy/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dług honorowy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Karol Prochaska w Cieszynie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na dalszych kartkach bruljonu słowa znikają, wyparte przez formuły matematyczne, wzory z teorji kwantów i tabele. Tabele ciągną się długim szeregiem i wyglądają mniej więcej, jak bilans noworoczny dużego banku.
Nummer preparatu: / Widmo przed: / Widmo po naświetleniu: / Rezultat: /
Cyfry i znów. cyfry.
W ostatniej rubryce powtarza się ustawicznie słowo Nic. Czasem: żadnej zmiany. Albo: trochę jakby pożółkło. Albo: trochę ten tego...
Bardzo wyraźnie natomiast pożółkł sam autor owej rubryki. Pracował przeważnie nocami. W przerwach między doświadczeniami krążył po zaułkach Berlina i zwiedzał najstraszniejsze spelunki wielkiego miasta. Bywał w piwnicach i w lokalach na piętrze, pijał piwo, czarną kawę, wermut, portwein, cienkie wino i grog.
Znajomych z „Domu Słonecznego“ unikał w sposób wyrafinowany, wykrętny i bardzo sprytny. Uprzejme listy i miłe, pachnące bileciki z tłoczonemi monogramami wrzucał do szuflady w biurku.
Razu pewnego zawezwał babę-gospodynię, która — taki to już był jego los — patrzyła dość podejrzliwie na dziwacznego lokatora i uważała go prawie za fałszerza pieniędzy i powiedział jej stanowczo:
— Pani Katz. Uwaga! Tu może się zjawić nagle któregoś dnia w mojem ubogiem mieszkaniu „Wiosna“ z obrazów włoskich. Takie cudne młode stworzenie o wielkich, głębokich, trochę przerażonych oczach. Nie wpuści jej pani do mojego pokoju. Powie jej pani... Wszystko jedno, co pani powie. Dość, że jej pani nie wpuści.
W „Café Mozart“ siadał przy owalnym stole, rozkładał ceratowy bruljon i przepisywał cyfry z luźnych kartek. I znów, jak wtedy, jak za lat studenckich rysował trójkąty ABC1 i abc2 na marmurowym blacie.
— Pan nam niszczy umeblowanie — mówił tęgi kelner w białym, kusym smokingu, używanym zazwyczaj na parowcach transatlantyckich, tylko prawdopodobnie znacznie brudniejszym. — Gdyby tak każdy gość chciał się uwieczniać na naszych stołach! Blat to nie sztambuch, panie. Może na Węgrzech są takie zwyczaje...
„Gość“ gadał coś sam do siebie — od rzeczy. Czasami też gadał przez telefon, ale trudno było zrozumieć, o co mu chodzi i jakiego to rodzaju pilne sprawy załatwia o tak późnej porze.
Kelner chwytał luźne wyrazy i nie mógł ich — mimo wieloletniej wprawy — powiązać w zdania rozsądne:
— Panie van der Linden... To ja... Oczywiście z knajpy... Nie mogę w domu usiedzieć... Tak... Musi pan o trzeciej zluzować Peerebooma... O piątej pogasi pan światła. Zamknie pan ołowiane kasety... Co? To niech pan czeka na mnie na rogu Jägerstrasse... Tam jest taki szynk dorożkarski. Bardzo podły szynk, ale ma tę zaletę, że jest otwarty... Aha! Prawda! Próbki zamknąć w zwykłej skrytce. Klucz pod ceratowym chodnikiem...
— Fotograf? — rozumował kelner. — Chyba nie. Miałby bródkę, fontaź i długie włosy. Prawdopodobnie podrabia węgierskie papiery państwowe. Lada dzień przeczytamy o nim w gazetach. Odfotografują go i nawet podadzą odcisk wielkiego palca. Daktyloskopja to wielka rzecz. Nauka robi szalone postępy. Węgier, nie Węgier... Nie takich łapali na gorącym uczynku.
W nocy z soboty na niedzielę tajemniczy „Węgier“ mruczał i pisał, nie zwracając uwagi na harmider, nawoływania, brzęk szkła, pisk kobiet, gwar pijanych głosów, na sprzeczki i nieuniknione afery honorowe. Kufle i stołki latały nad jego głową, a gość temperował ołówek z taką miną, jakby siedział na fotelu w czytelni Bibljoteki Narodowej. Kiedy go ktoś potrącał i wyraźnie chciał sprowokować, wstawał, kłaniał się, mówił:
— Przepraszam. Pan ma rację. Uniosłem się. To moja wina.
Raz wreszcie zdarzyło się, że i jego coś wyprowadziło z równowagi. Oderwał na chwilę zmęczone oczy od swoich notatek, oprzytomniał i spostrzegł, że jakieś obce, a jednak jakby trochę znajome osoby przysiadły się do owalnego stołu. Atleta w czerwonej koszuli, kobieta, ostrzyżona maszynką „na jeża“ i smutne, potulne dziewczynisko — tak, nie ulega wątpliwości — robotnica z fabryki „Mephar“, z oddziału izolatorów.
— Rudi — nie mogę — ja... doprawdy nie mogę... — tłumaczyła się blada dziewczyna. — Dosyć.
Atleta wpatrywał się w nią groźnemi, wyłupiastemi oczami:
— Pij! Dzisiaj są twoje urodziny. Urządzam przyjęcie! Pij! Ile masz lat?
— Dwadzieścia.
— Wypiliśmy dopiero po dziesięć. Musimy dociągnąć do dwudziestu. Pij, pókim dobry. Uwaga, jedenasty!
Dziewczyna rozpaczliwym ruchem chwyciła za ów „jedenasty“, ale się zakrztusiła, zaniosła się suchym kaszlem. Zupełnie, jakby ktoś rozdzierał sztukę perkalu. Szyja jej nabrzmiała i naszyjnik z pereł nie wytrzymał napięcia, pękł. Szklane klejnoty padały rzęsistym gradem na stół, na notatnik w ceratowej okładce, na podłogę.
— Czegóż pan tę panią zmusza do picia podłego alkoholu, panie? — rzekł uprzejmie Mec. — My dwaj możemy sobie na to pozwolić, ale takie chuchro...
Rudi obrócił czerwoną twarz ku „rozmówcy“, wstał, rozdeptał kilka pereł, które zgrzytnęły i strzeliły żałośnie pod ciężką stopą dryblasa. Przechylił głowę, jak kogut:
— A ja tę twarzyczkę znam — zaczął zwykły refren. — A ja sobie tę facjatę przypominam. W kajeciku pisze? A ja takiego widziałem, co w kajeciku pisał! Też była niezła flanca. Ja tę twarzyczkę pamiętam świetnie! Myśmy już mieli z sobą kiedyś rozmówkę na osobności, panie ten...
— Mec.
— Aha. Mec. Dobrze, że pan przynajmniej powiedział, jak pan się nazywa, bo za chwilę rodzona matka pana nie pozna. W wydziale rozpoznawczym będą mieli z panem kłopot, panie ten...
— Mec.
— Rozumiem. Wszystko rozumiem. Na głowę nie upadłem! Nie jestem idjota, panie. Mam więcej rozumu, niż piętnastu takich, jak pan.
Siłacz zakasał rękawy. Zatarł ręce, zbadał, jak pianista przed koncertem, elastyczność palców. Poprawił szelki na wypukłym brzuchu...
— I zaraz zaczniemy kontredansa. Zmów pan paciorek, panie ten. Napisz pan testament w notesiku. Chce pan być pogrzebany z własnych funduszów, czy na koszt państwa?
Z kanapek sąsiednich odezwało się kilka głosów uznania i zachęty:
— Dobrze mówi, ale za długo. Załóż mu nelsona, Rudi.
Kto wie, na czemby się ta afera skończyła, ale biedne chude dziewczę z działu izolatorów znów się zakrztusiło, jak dziecko chore na koklusz, pozieleniało i poczęło jęczeć głośno:
— Tak mi źle, Rudi. Tak mi strasznie, okropnie źle. Taka jestem nieszczęśliwa. O Boże!
— Przepraszam pana bardzo — rzekł uprzejmie Mec. — Zmasakruje mnie pan za pięć minut. Proszę o zwłokę i prolongatę. Pani cierpi. Znam się na tem: zatrucie alkoholem. Poeci liryczni szkoły lwowskiej wymyślili na to świetny sposób. Ostryga! Ręczę za skutek! Kelner! Proszę o świeże, surowe jajko, czystą szklankę, pół cytryny i pieprz! Prędko! Niema chwili czasu do stracenia! Już!
Kelner przyniósł jajko. Towarzystwo umilkło, nadbiegł sam pan gospodarz. Publiczność nocnej knajpy z prawdziwem zajęciem obserwowała każdy gest doktora Meca, który wprawnym ruchem fizyka i laboranta rozbijał skorupkę o brzeg szklanki, mieszał płyny... Pracował w zadymionej knajpie, jak profesor na wykładzie.
— Niech pani pije! Jednym haustem, panno Zofjo. Bez namysłu. Siups!
Dziewczyna wychyliła szklankę, skrzywiła się, spojrzała okiem przytomnem, odetchnęła głęboko, jakby ją kto zbudził ze snu hipnotycznego:
— Skąd pan wie, że mi na imię Zofja? — spytała dorzecznie, głosem dźwięcznym.
— Tak mi się jakoś zdawało — rzekł Mec. — Intuicja!
— Brawo! — wołał kelner. — Brawo! — wołała reszta publiczności. — Majster! Cadyk! Jak pan to nazywa? Ostryga?
Klepano Meca przyjaźnie po ramieniu, winszowano mu szczerze sukcesu. Było to pierwsze jego rzetelne powodzenie od lat piętnastu.
— Działanie „ostrygi lwowskiej“ na człowieka urżniętego — tłumaczył słuchaczom docent — polega prawdopodobnie na tem, że cienka warstewka substancji proteinowej ścina się, hamuje parowanie alkoholu i — co tu dużo gadać — tamuje dostęp do pewnych ośrodków nerwowych...
— Brawo! — ryczał basem jakiś garbus i kuternoga. — Doskonale mówi! Lubię, kiedy ktoś do mnie powiada z sensem: proteina! Proteina to grunt! Ośrodek i dostęp też ma pewne zalety, ale nie umywa się do proteiny. Pańskie zdrowie!
Garbus posiadał widać pewne zdolności muzyczne i rymotwórcze, bo — tak z niczego, odrazu na poczekaniu sklecił skromny, ale zadzierzysty refren operetkowy, który później obiegł obie półkule globu: „Czy to wie kto w całym kraju, poco żółtko bywa w jaju? Czy to wie kto w całym świecie, poco mają pieprz w bufecie?! Ostryga, mtak, mtak ostryga, człowiek żyje znów i dryga. Izydorze! Życie nie jest takie złe, gdy na dworze wiosna do nas śmieje się“...
I taki już jest wpływ przemożny opinji publicznej na najsilniejszą nawet jednostkę, że atleta Rudi zmienił front, rozchmurzył czoło, znów poprawił szelki, podrapał się za uchem i wreszcie podał Mecowi łapę potężną o krótkich palcach:
— Siadaj pan. Nazywam się Rudi Lübek. Pan na pewno czytał o mnie w gazetach. Znają mnie ludzie. Moja narzeczona — Lolot. Siostra mojej narzeczonej, Zofja-Eleonora. Obchodzi dziś urodziny. Co pan pije? Ja stawiam!
Pili żółty, słodki „eiercognac“ ze względu na obecność dam, pili zwykły konjak dla własnej przyjemności, a także poncz szwedzki, brandy, Manhattan-flips i whisky z wodą sodową. Odwieźli dwie damy, zaopatrzone aż w trzy imiona — Lolotte i Zofja-Eleonora — do domów, pożegnali je i znów zajrzeli do piwniczki na rogu Chausseestrasse...
Ta burzliwa noc nawiązała — jak często mówią w romansach — jakąś mocniejszą nić między dwoma wykolejeńcami. Blady przybysz z czarnym notesem i siłacz-tubylec spotykali się odtąd dość często późnym wieczorem.
Mec przychodził do fabryki „po fajerancie“, oglądał uważnie lampy, nastawiał aparaty, sprawdzał połączenia, robił pomiary spektroskopowe. Później zamykał prąd, rozpoczynał tak zwaną „ekspozycję“ i właściwie był wolny. Zostawiał na dyżurze van der Lindena,
Kartka z pamiętnika Meca. Facsimile. Peerebooma, czasem nawet małego, sprytnego chłopca z warsztatu elektrotechnicznego. Szedł na miasto i dręczony wyrzutami sumienia, pił, choć nie upijał się. Kilka zasadniczych komórek w mózgu unosiło się nad falami alkoholu i funkcjonowało sprawnie, niechybnie.
Atleta czekał na kolegę w szynku, witał go skinieniem głowy, nie dręczył go niepotrzebnemi pytaniami. Czuwał nad nim, jak nad pisklęciem. Patrzył na natrętów takim wzrokiem, że nikt — w najbardziej natłoczonym lokalu — nie zbliżał się do ich stołu. Czasem, kiedy go pilniejsze sprawy odwoływały na godzinkę, wołał którego z solidniejszych Maksów, albo Czarnych Edków i mówił do niego szeptem:
— To jest fizyk, bracie. Widziałeś kiedy Helmholtza na pomniku? Ten też będzie siedział na cokole. Helmholtz przy nim to jest wogóle lekka waga i kurczak podskubany. Ma spust — nno! Powierzam ci go, bracie, bo muszę skoczyć za interesem na Ackerstrasse. Gdyby mu włos z głowy spadł, to możesz sobie, przyjacielu, zawczasu wyrobić w cyrkule akt zejścia. Mam tam znajomych i ułatwię ci wszelkie formalności...
Po fabryce jęły krążyć dziwne legendy o Mecu, o jego nowych przyjaciołach i trybie życia... Przedostały się aż do „Słonecznego Domu“ i którejś nocy — fizyk w czarnych okularach regulował właśnie niesforną lampę rtęciową — pewna smukła biała dama, owinięta w zwiewne szale i biały futrzany kołnierz, przesunęła się cicho przez puste sale warsztatów, dotarła aż do najwyższego piętra, sforsowała groźne drzwi, odgarnęła wiotką dłonią statyw z napisem: „Wysokie napięcie!“, „Lebensgefahr!“ i przy żółtem świetle rury rentgenowskiej pocałowała Meca w policzek.
— Panie doktorze, to chyba nieprawda, co oni mówią! My pana tak kochamy... Ja nie wierzę, żeby pan... Oni powiadają, że... Taki straszny, taki okropny, taki brzydki nałóg... Dlaczego? Jeżeli pan chce, to ja wyjdę za pana zamąż... Tylko niech pan nie pije!
Mec zdjął okulary, przetarł dłońmi zmęczone oczy.
— Panno Lino — rzekł drżącym, ale stanowczym głosem. — Przedewszystkiem chodźmy na korytarz. Pani nie powinna swej cudnej karnacji i swej cudnej siatkówki narażać na działanie tych strasznych promieni. Takiemu staremu gruchotowi, jak ja, nic już zaszkodzić nie może...
Na korytarzu ucałował obie ręce białej damy... pogładził ostrożnie, nieśmiało jej zwichrzone, płowe włosy.
— Nie ożenię się z panią i już. Proszę mi takich propozycyj nie robić. Zatelefonuję do van der Lindena, żeby panią odwiózł do domu. Obrót, marsz! Jeżeli pani gdzie po drodze zobaczy w rynsztoku starego obdartego pijaka — proszę na niego nie zwracać uwagi. To będę ja. Prawdopodobnie ów pijak nieszczęsny będzie nietylko schlany, ale i ociemniały. Oślepią mnie wreszcie te przeklęte lampy, a zwłaszcza najpromienniejsze zjawisko, jakie widziałem w przyrodzie: pani... Dosyć! do domu!...