<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
DŻUMA I BIEG DYSTANSOWY.

Kilka ważniejszych fragmentów z bruljonu:

3/VII. Środa. Dawny warszawski Mec miał przynajmniej jedną pociechę. Kiedy mu co doskwierało, zapadał w sen głęboki, albo drzemał przez cztery godziny na pierwszej lepszej kanapie. [Oho]² Wszystko djabli wzięli! Od tygodnia nie zmrużyłem oka. Wracam do domu w biały dzień, słońce mi prześwietla zamknięte powieki — nie mogę. Przewracam się z boku na bok i słucham, jak miasto huczy i dudni.
No tak. Teraz „pracuję“, to prawda. Ale przekleństwo mojego życia w tem się właśnie streszcza, że znowu nie wiem, czy ta praca ma sens i czy nie jest aby najpodlejszem marnotrawstwem i nadużyciem zaufania. Szastam kilowatami, przepaskudzam wolty i ampery, pcham licho wie w co energję elektryczną, przepalam przewody i cenne źródła światła... Onegdaj znów pękły dwie lampy kwarcowe (Hanau) i trzy najlepsze rury Coolidge’a puściły powietrze. Co rano wynoszą z pracowni przynajmniej ze dwa trupy: kunsztowne rury katodowe Lenarda. Każda godzina mego nieszczęsnego życia kosztuje chyba ze 150 marek w złocie, w jedno popołudnie wyrzucam (prąd elektryczny plus aparaty) za okno dwa razy więcej, niżby wyniosła półroczna pensja belfra warszawskiego, pieniądze spalam poprostu i dosłownie. A skutek? Preparaty 202, 203, 204, 205 umieszczone między widmem lenardowskiem i rentgenowskiem pożółkły, a preparaty 703, 704, 705, 709 (Rentgen-radjum) mają odcień fioletowy. Można to było uzyskać tańszym kosztem. [Psiakość]n!
Naturalnie nie wiem, jakie mi tam paskudztwa podsuwa poczciwy brodacz, doktór Pech. Chemja ani biochemja mnie nic obchodzi. Nie znam się na tych sprawach. Naświetlam i sprawdzam, co z tego wynika.
Gdyby wogóle nic nie wynikło — wiem, co zrobię. Mam świetny pomysł. Siadam na dworcu Friedrichstrasse do wagonu kolei obwodowej i pod stacją „Gleisdreieck“ tam, gdzie się krzyżują trzy różne tory w jednym punkcie, wyskakuję przez okno. Gdyby się ze mną nie załatwiła „obwodowa“, to się załatwi elektryczna. A jeżeli i to nie pomoże, jest jeszcze — tuż obok — plant pociągów dalekobieżnych. Mogę wsadzić łeb pod ekspres, mogę zginąć łagodniej i spokojniej pod pociągiem towarowym. Wybór należy do mnie — życie nie jest takie złe, jak je malują. Chwilami tylko przypomina głupszy dowcip pijanego oficera kawalerji.
Daverroes patrzy na mnie z wyrzutem, van der Linden unika mego wzroku, Peereboom trzęsie głową i rozkłada ręce. Mają mnie tu wszyscy za zawodowego pijanicę i nałogowego alkoholika. Twarz mi obrzękła. Brodaty Pech kręci się koło mnie, nie wie, z jakiej beczki zacząć. Językiem biblijnym, językiem mglistych parabol, przypowieści, anegdot stara się mnie nakłonić do zmiany przyzwyczajeń. Chce mnie poprostu zamknąć w sanatorjum.
— Odpocznie pan — powiada — stargane nerwy znów będą funkcjonowały normalnie. Z gorszych opresyj ludzie wychodzili obronną ręką. Przecież pan tu zdrowie straci! To są rzeczy bezpowrotne — żadna sztuka medyczna panu później tego nie odda. Niech pan dba o siebie.

jak mawiał wróg mój, wąsaty ślusarz na Gęsiej.
6/VII. „Mec 204“ jest żółty, jak młoda kaczka. „Mec 704“ wykazuje coraz wyraźniejsze zmiany spektralne. Co oni tam mają w tych preparatach? Nie wiem. Niech sobie Pech karmi tem Hannibala, Poincarégo i Polę Negri. Nie będę się w to wdawał. Medycyna ma głos.
Natomiast bardzo są ciekawe wyniki mojej pracy, że tak powiem, pozalaboratoryjnej...
Mówię oczywiście, o tej dżumie w kufrze czyli o szkarlatynie w słoikach...
Jak było do przewidzenia mój barczysty, kwadratowy, pozbawiony szyi, przyjaciel — Rudi — wie coś o walizce Daverroesa. Wie nawet sporo, ale nie chce gadać. Biorę go na porter angielski i na szkocką whisky — nic, zawziął się. Ma swoją własną etykę. Trapią go takie same wyrzuty sumienia, jak mnie. Jego skrupuły mają tylko inny, że tak się wyrażę górnolotnie, znak algebraiczny.
Uparł się!
— Z tej dżumy — ględzi nieraz po kolejce mocnego dżynu — żyje dostatnio kilka ubogich rodzin w dzielnicy staromiejskiej, na Mulackstrasse. „Walizka dyrektora“ jest poważnem źródłem dochodu. Dzisiejszy właściciel otrzymał ją w posagu. Ma brzydką, chorowitą żonę, ale połakomił się na walizkę...
Krótko mówiąc, większa gromadka ludzi szantażuje mego dawnego ucznia. Posyłają mu listy anonimowe, bałamucą go sprzecznemi wiadomościami, zwodzą i wyciągają z niego gotówkę. Dwa lata już ta afera się ciągnie, walizka przechodzi z rąk do rąk, jak papier procentowy. Już, już jest i — nagle znika, jak mgiełka poranna.
Usiłuję wytłumaczyć memu kubistycznemu przyjacielowi, że postępuje niewłaściwie i niemoralnie... Groch na ścianę! Wogóle Rudi Lübeck to dość dziwny przyrząd. Zbudowany świetnie, pierś jak komoda, bary, ręce, nogi, lędźwie, muskuły, szeroki nos murzyński, jak odlane z bronzu. Po potężnem ciele krążą na pewno wszystkie niezbędne soki, hormony czy inne djabły — tylko łepetyna jest wątła. Argument logiczny nic tu nie znaczy. Rudi mruczy, potakuje, powiada „racja“. Za chwilę — znów swoje. Trzeba zaczynać od początku. I marnuje się taka maszyna, bo jest głupia, jak podeszwa.
Najgorsze, że i on ma w tym słabym móżdżku gruczołek, który się nie upija i którego się alkohol na żaden sposób nie ima.
— Nie, bracie — powiada nad ranem. — Nie bądź za mądry. Rudi Lübeck nikogo nie zdradzi. Ja wam powiem, gdzie to jest, a wy tam naślecie odrazu policjantów, szpiclów, łapaczy. Nie, bracie. Wyperswaduj sobie.
— Durniu jeden zapowietrzony — tłumaczę mu łagodnie — przecież w tych słoikach są epidemje! Stłuczesz taką rzecz i całe miasto zarazisz! Dżuma wybuchnie w Europie, bo ja wiem, co jeszcze! Choróbska powstaną straszliwe! Całą Mulackstrasse zatrujesz! Puszkę Pandory masz w łapach niedźwiedzich, bęcwale! To trzeba zamknąć natychmiast w najbardziej pancernej kasie instytutu biologicznego w Dahlem. Nie marudź, trutniu. Nic irytuj słuchacza. Gadaj, gdzie to jest?
— Nie, bracie. Honor przedewszystkiem. Nie takie Helmholtze koło mnie chodziły — sekret zawodowy! Nie mogę.
Co ja z tym dryblasem pocznę?

9/VII. Poniedziałek. Naświetlałem 24 godziny bez przerwy. „Mec 204“ ma kolor kanarka z gór Harcu, „Mec 704“ mieni się zimnemi barwami: fiolet-indygo. Zmiany w widmie absorpcyjnem patrz Tab. CCX.
Reszta właściwie do mnie nie należy... Zapakowałem preparaty do blaszanej puszki od biszkoptów, wypisałem na kartkach ich rodowody. Na puszce wyskrobałem scyzorykiem napis: „Teraz ja umywam ręce! Mec.“ Odesłałem to wszystko Pechowi. Czekam na wyrok. „Gleisdreieck“ obejrzałem sobie dokładnie. Można wyskoczyć i z dalekobieżnego. Owszem. Koszt ten sam, bo się nabywa bilet peronowy...
A teraz „inna sprawa“. Muszę tu wszystko zanotować dokładnie, bo strasznie jestem roztargniony w ostatnich czasach i obawiam się, że znów coś pokręcę.
Ludzie ze „Słonecznego Domu“ machnęli na mnie ręką. Jedna tylko Li² przysyła mi wciąż jeszcze kwiaty, książki, depesze terminowe... Przekupiła moją babę i ta stara kwoka zamyka mi co pewien czas palto, buty, kapelusz. Chce mnie zaaresztować w domu. Muszę ustawicznie pilnować własnych rzeczy — niektóre posiadam już w duplikatach. Sprawiłem sobie np. żółte półbuty i „Borsalino“. Wyglądam w tem, jak anarchista na wywczasach letnich.
Ale nie o to chodzi. Po długich ceregielach znalazłem wreszcie modus, który się „etyce zawodowej“ bęcwała nie sprzeciwia.

Otóż tak. Rudi kradnie walizkę — to jest rzecz przyjęta i dozwolona. Ja go spotykam na rogu ulicy Gipsowej (na planie miasta C. G. 4), wszczynam z nim kłótnię, burdę, awanturę, zwalam go z nóg i uciekam z walizką. Warunek: Żadnych szpiclów, żadnych policajów. Afera musi być załatwiona między nami. Honorowo.

Wczoraj o szarym świcie rozpoczęliśmy próby. Rudi stanął na chodniku pod barem, rozkraczył się i powiada:
— Wal, Helmholtz, wal, ile sił starczy. Celuj piąstką w brzuch, w dołek. Knock-out, rozumiesz? Wal, bracie!
Ale! Bębniłem, ile tchu w płucach, wpadałem na draba z rozpędu, uderzałem głową w najczulsze miejsca abdominalne. Djabła tam. Stoi bydlę i uśmiecha się głupkowato.
Pojechaliśmy na ćwiczenia za miasto, do Grunewaldu i tu przez kilka godzin trenował mnie, uczył, co mam robić i jak go mam prać. Skutek jest ten, że mi lewe oko zapuchło całkowicie, nos mam trochę przekrzywiony i sporego siniaka na czole.
Prócz tego zaś byłem trochę utytłany w błocie podmiejskiem. Peereboom na mój widok zgrzytnął zębami, zaklął po holendersku, nie wytrzymał i splunął. Poczciwiec uważa, że kalam gniazdo, nie zasługuję na tytuł doktora i godność badacza. Jak świat światem nigdy jeszcze taki opój nie sąsiadował ze spektrografem...
Spojrzałem na niego groźnie zapuchłem okiem i rzuciłem krótki, stanowczy rozkaz:
— Peereboom! Proszę mi tu zawezwać pana inżyniera van der Lindena! Dziś nie pracujemy. Fajerant!
Po chwili wszedł do pracowni van der Linden. Kiedy mnie zobaczył, jęknął głośno i usiadł na pierwszym lepszym stołku!
— Panie doktorze! — powtarzał — panie doktorze! Najdroższy panie doktorze! Co ono wyrabia! Co ono wyrabia!
Ono — to ja. Zamienił mi z przerażenia rodzaj na nijaki.
Zamknąłem drzwi. Usiadłem na innym stołku, patrzyłem długo przez wąską szczelinę w zapuchłej powiece w jego twarz poczciwą:
— Van der Linden — rzekłem uroczyście. — Z naświetlaniem koniec! Co ma być, to będzie! Proszki bada teraz medycyna czyli doktór Pech. My — fizycy — składamy broń. Natomiast w przyszłą niedzielę potrzebna mi będzie pomoc pańska na rogu ulicy Gipsowej (C. G. 4.), w najbardziej podejrzanej dzielnicy miasta. Zwracam się do pana tym razem nie jako do dzielnego fizyka, ale jako do sprintera i atlety. Wykona pan jeszcze raz bieg dystansowy naokoło Berlina. Zrobi pan to dla mnie?
— Rozkaz! — rzekł van der Linden.
Wytłumaczyłem mu, o co chodzi. Ma stanąć na rogu i czekać spokojnie. Zobaczy walkę biblijnego Dawida z biblijnym Goljatem. Ma udawać przechodnia i gapia... Nie wolno mu się wtrącać. Jego rola rozpoczyna się dopiero wtedy, kiedy ja powalę olbrzyma na bruk i wydrę mu pewną walizę. Ma biec za mną, bo jestem już człowiekiem starszym, statecznym i do wyścigów rekordowych się nie nadaję. Nie wolno mu siadać do auta, bo policja zanotuje numer i swoim zwyczajem rozpocznie dochodzenie. Prawo jest — jak wiadomo — ogromnie nudne, natrętne, wścibskie i komplikuje niedorzecznie najprostsze sprawy. Będą nas badali, nudzili, rozpytywali. A tu chodzi poprostu o... dżumę.
Van der Linden chwyta tedy walizę dopiero pod starą pocztą, pędzi przez Ceglaną, przecina Friedrichstrasse, biegnie — nie patrząc na afisz — obok teatru Reinhardta, krótko mówiąc ustala nowy rekord w biegu okrężnym Berlin NO — Moabit — Szarlotenburg — Ploetzensee... Ta część wyprawy mnie nie obchodzi. Meta: „Dom Słoneczny“, pokój na pierwszem piętrze.
Van der Linden wstał, stuknął obcasami.
— Pan doktór chce popełnić rabunek i kradzież? Pan doktór będzie uzbrojony?
— Tak.
— Djabli nadali. Sześć lat ciężkiego więzienia z pozbawieniem praw i przywilejów.
— Właśnie. Ale chodzi tu trochę o pewną osobę... o pewną istotę... O „wiosnę“.
— O pannę Linę?
— Tak.
— Aha! Jeżeli tak... — Powiedział, że mogę liczyć na niego — aż do dwunastu lat więzienia włącznie. Będzie czekał na rogu Gipsowej, albo lepiej pod prezydjum policji, na placu.

11/VII. Środa. Dr. Pech karmi „Damę kameljową“ Mecem fioletowym (704). Dziwne! Już po dwóch dawkach owo zbiedzone bydlę nabrało fantazji, biega po klatce, merda ogonem i wyczynia jakieś niezrozumiałe zabiegi toaletowe.
Ja sam też się odświeżyłem cokolwiek. Twarz wraca powoli do stanu normalnego, sprawiłem sobie garnitur z gabardiny, nabyłem kapelusz słomkowy, krawat, koszulę popelinową. Wieczorem wybrałem się do Daverroesów. Ogolony, ostrzyżony, wypomadowany. Chustka w bocznej kieszonce.
Istny powrót syna marnotrawnego!
Towarzystwo zerwało się od stołu, jakby się nagle trzęsienie ziemi miało zacząć. Pani Senta mówiła coś drżącym, melodyjnym altem, ale słów nie mogłem zrozumieć. Wciąż tylko: mamy nadzieję... i... chyba już nigdy... Maleństwo rzuciło się na butelki i poczęło je chować pośpiesznie przede mną... Brodaty Pech zaintonował pieśń dziękczynną, coś w rodzaju schillerowskiej ody „do radości“!
Poprosiłem — ku ogólnemu przerażeniu — o kieliszek sznapsa... Nic, nie jestem pijaczyną, mała Li! To już minęło. W niedzielę popełniam ostatnie przestępstwo, kradzież, napad rabunkowy, a później...

NB.! Hallo! Uwaga! W tej chwili spostrzegam, że mi ktoś w notesie zamienił bibułę. Niektóre karty pachną wyraźnie perfumami francuskiemi. Uwaga!

Na tem się kończy bruljon w ceratowej okładce. Na czerwonej bibule znajdujemy jeszcze kilka kleksów i niezrozumiałych wzorów algebraicznych...
[Li²] + v. d. Linden.
[Mec] dąży do zera. Lim [Mec] = 0.

Nie wiemy, co to znaczy i jak to przełożyć na język zwykły.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.