Dług honorowy/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dług honorowy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Karol Prochaska w Cieszynie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bruljon w ceratowej okładce stracił powoli charakter handlowej „Księgi głównej“ i przekształcił się w tak zwany pamiętnik. Powody były następujące:
Mecowi oddano najlepszy pokój w pracowni fabrycznej. Van der Linden wskazał mu pewną marmurową tablicę rozdziałową i oświadczył uroczyście:
— Profesorze! Wszystkie nasze wolty i ampery są na pańskie usługi. Niech pan tylko telefonuje przez tubę wewnętrzną. Niech pan da sygnał! Jeżeli trzeba — zatrzymamy wszystkie warsztaty. Przepalimy wszystkie bezpieczniki! Puścimy z dymem kable!
Poczem stuknął obcasami i dodał jeszcze:
— Oddział wysokich napięć czeka na pańskie rozkazy! Dwieście tysięcy woltów. Miljon woltów! Ile dusza zapragnie! W tej chwili przyślę panu Peerebooma.
Teraz znowu zjawił się w pokoju laboratoryjnym na górze mały czarny Holender o żywych, błyszczących oczach. Przyniósł z sobą kilka arcydzieł mechaniki precyzyjnej, kilka zgrabnie wytoczonych, wypolerowanych puszek mosiężnych i pudełek ebonitowych, kilka kunsztownych drobiazgów z kości słoniowej, szkła, bursztynu, stali i cynku.
— To ja robiłem — powiedział. — Niech pan profesor zbada przez lupę — baz feleru, bez skazy. O włos się nie omylę. Potrafię toczyć osie stożkowe, precyzyjne koła zębate. Niech pan profesor tylko zadzwoni nadół — trzy razy długo i raz krótko. Niema takiej rzeczy, na którąbym się nie porwał. Nazwisko moje — Peereboom, mechanik. Oddział instalacyj elektrycznych. Odzywam się na sygnał trzy razy długo i raz krótko... Peereboom. Holender...
Co tu począć? — Mec zamówił kilka roczników pism naukowych z bibljoteki fabrycznej i uniwersyteckiej, rozłożył grube foljały na stołach, sprowadził ów czarny bruljon, nabyty jeszcze w Warszawie, i pisał w nim, przeplatając przezornie zdania zwykłe wzorami matematycznemi — prawdopodobnie dla zatarcia śladów. Kto wie, w czyje ręce taki kajet dostać się może?
Il n’y a qu’une tragédie — c’est la vieillesse
— Nie było takich kobiet za moich czasów. Skrępowane żelaznemi gorsetami, zniekształcone korkami, kokami, bufkami, turnjurami wałęsały się różne dziwożony po świecie. Dziwne, że to wogóle znajdowało amatorów i wychodziło zamąż. Gdyby taka Lina — wiotka, giętka jak młody pęd na wiosnę — zjawiła się na tym padole za moich lat studenckich, wystrzelalibyśmy się o nią co do nogi. Jej linja, jej chód, jej ramiona, jej...
Wczoraj znów mnie zawieźli do ich willi podmiejskiej, do „Domu Słonecznego“. Van der Linden był bohaterem dnia, łaził po drzewach, fikał koziołki, udawał Chaplina, Fairbanksa, miauczał jak kot, gdakał jak kura, zbudował na trawniku zegar słoneczny. Chłopak się kocha w tej cudnej małej (oznaczę ją Li²) i, chociaż — niby to — jest oswojony z wysokiemi napięciami, wygląda chwilami, jakby go mocny „kurcszlus“ poraził. Szczęśliwi, dzielni, prawdziwi ludzie. Każdy tkwi, gdzie tkwić powinien, jak śruba w nowoczesnej maszynie, tylko ja jeden pętam się bez sensu — stary obluzowany gwint, piąte koło od nieistniejącego wozu... Szmelc.
4/VI. Dziś ustawiłem kilka aparatów w swoim pokoju w laboratorjum. Ogniwo termoelektryczne (podług Lebiediewa). Burki próżniowe. Spektrometr (Eisler i Geitel). Bo ja wiem, co jeszcze.
Pomagał mi Peereboom. Duch czarnoksiężnika, Fausta i Twardowskiego osiedlił się w tym Holendrze. Patrzę, jak pracuje i moje artretyczne łapy drżą ze wzruszenia. Matoły po kawiarniach twierdzą, że niema już romantyzmu na świecie, wszystko jest szare, bezbarwne, zapracowane, tępe... Jakto? A Peereboom, panowie? Gdyby żył za czasów Leonarda da Vinci, albo w starej Norymberdze, tobyście wiersze o nim pisali, łobuzy...
Inne znowu matoły w salonach warszawskich powiadają z goryczą: i cóż to jest wiedza ludzka w porównaniu z bezmiarem tajemnic? Cośmy wskórali? Spróbujcie raz — zamiast gadać po próżnicy — wziąć się do roboty. Wymyślcie coś, darmozjady. Ja truchleję wobec ogromu wiedzy ludzkiej. Czytam teraz zgłoszenia patentowe i roczniki czasopism... Przez czternaście lat byłem w letargu i dziś już wszystkiego umysłem ogarnąć nie mogę. Nie dam rady. Ameryka stanęła do apelu, całe falangi nowych ludzi. Walą naprzód, jak huragan. Przez półtora dziesiątka lat naukę przeinaczyli, nowe dziedziny wiedzy odkryli, zdziałali więcej, niż kilkadziesiąt pokoleń niedołężnych przodków romantycznych. Nie mogę już nadążyć. Stoję za wami, stary maruder, i patrzę. Jak owa kwoka, która wysiedziała kaczęta.
Jeżeli wam się błogosławieństwo starego idjoty z Warszawy na coś przydać może...
11/VI. Poniedziałek. Odkrycie pierwsze: Ludzie z „Domu Słonecznego“ nie są znowu tak zupełnie — bez reszty — szczęśliwi! Piękną panią Sentę coś gnębi, a nawet śniady Daverroes gaśnie chwilami i kiedy go nikt nie widzi, opiera głowę na ręku — mniej więcej tak, jak ja. Olbrzymi doktór Pech też czasem marszczy czoło, mówi szeptem i klepie Daverroesa po ramieniu.
Przedewszystkiem — fabryka, ktoby to przypuścił! — przechodzi ciężki kryzys (ciężki kryzys? Nie wiem, czy się tak mówi, czy inaczej. Niech djabli porwą stylistykę — dość, że jest źle). Nasz produkt zasadniczy, główny, substancje odżywcze, naświetlane, albo inaczej mówiąc Mephar-Pech nr. 72 (oznaczmy to przez 72 MP) płata dziwne figle. Konkurencja twierdzi w ulotkach i broszurach, w artykułach dziennikarskich, odezwach i prospektach, że ów preparat jest zupełnie jałowy, bezskuteczny, „pusty“, nie zawiera osławionych witamin i że pomaga tyle, co umarłemu kadzidło. Prasa się w to wdała, dyskutują, ogłaszają wywiady. Niektóre powagi medyczne wypowiadają się stanowczo i kategorycznie:
Doświadczenia laboratoryjne potwierdzają najwidoczniej to zdanie ujemne. „Hindenburg“ spuścił nos na kwintę i znów wyliniał. Dama kameljowa łysieje, wciąż piszczy i nie żre. Poincaré (Raymond) nie biega za Mesaliną. Szwęda się po klatce z kąta w kąt i ogon podwinął pod siebie. D’Annunzio i Mistinguett laksują. Doktór Pech popełnia fatalne błędy w bridge’u i przed kolacją leżał dwa razy bez sześciu...
Ale to nic. Wszystko jeszcze nic... Lina (L²) wzięła mnie wczoraj wieczorem za rękę, zaprowadziła mnie pod krzak magnolji (jakie cudne, różowe, pachnące, wielkie kwiaty ma to drzewo!) i tu powierzyła mi pewną tajemnicę. Nie mam prawa pisać o tem w notesie, a jednak muszę, bo pamięć mi słabnie. Szkoda, że nie znam stenografji. Mógłbym co prawda wymyślić jakiś własny szyfr, ale to chyba jeszcze gorzej. Zwraca uwagę... Wygląda podejrzanie... Będę pisał, jak dotąd.
Li² pod pachnącą magnolją powiedziała mi, co następuje. Mój uczeń, Daverroes, bardzo dziwną drogą doszedł do fabryki i do produkowania aparatów elektromedycznych. W tem, co mu się zdarzyło, poznaję dawnego pechowca i przysłowiowego nieszczęśnika, o którym legendy i podania krążyć będą jeszcze długo w laboratorjach naukowych na kontynencie.
Zaraz prawie po wojnie i rewolucji — w roku 1922 — Daverroes (Dav1) był w Chinach i Japonji. Przydzielono go do jakiejś europejskiej komisji epidemjologicznej. Poco im był fizyk — niewiadomo. Dość, że go wzięli. Dav1 sprawował się podobno wcale nieźle, zjeździł kawał świata, pracował w szpitalach, rozweselał chorych. Członkowie ekspedycji wyrażali się o nim bardzo pochlebnie. Li² powiada, że pisał bardzo miłe listy, był z siebie zadowolony, wiedział, poco żyje na świecie. Rozwinął się, spoważniał, oprzytomniał.
Nagle szef owej wyprawy, głośny doktór Wind, zapada na tyfus i umiera. Kolekcję najciekawszych preparatów bakterjologicznych powierzył przed śmiercią swemu przyjacielowi i uczniowi. Dav1 pakuje zapieczętowane słoiki z tyfusem, dżumą, szkarlatyną i innemi kulturami do torby skórzanej i wraca do Europy. Jedzie wpoprzek przez płonącą Mandżurję, przez gorejącą Rosję, przez Polskę. Nie je, nie sypia po nocach. Ten straszny depozyt odbiera mu sen. Jest wreszcie u celu — Berlin, Friedrichstrasse.
I tu właśnie Wielki, Mistyczny, Tajemniczy Pech (nie doktór, tylko to złośliwe bóstwo, które go od lat prześladuje) przypomniał sobie o nim. Walizkę zamieniają mu w ostatnim momencie, na dworcu, przy wysiadaniu z wagonu! Dav1 przywozi do domu skórzaną torbę, w której jest kilka kołnierzyków, trochę bielizny jaegerowskiej, dwie pary starych butów, kilo kiełbasy.
Oczywiście alarm, popłoch. Poszukiwania, badania. Dav1 obleciał wszystkie urzędy policyjne i biura detektywów prywatnych. Tygodnie całe biegał po ulicach wielkiego miasta i szalał. Zatrzymywał dorożki, wskakiwał na stopnie samochodów, rzucał się pod tramwaje elektryczne. Wszędzie widział ową popękaną walizkę z żółtej skóry. Ta wizja gnębiła go dniami i nocami. Napadał na najspokojniejszych ludzi, rewidował bagaże na wszystkich dworcach. Wreszcie oświadczył w biurze policji kryminalnej (Berlin, Alexanderplatz), że żąda, by go aresztowano i wytoczono mu proces. Władze z iście niemiecką skrupulatnością zajęły się tą sprawą. Wałkowano kwestję po czasopismach specjalnych i poruszano ją w seminarjach uniwersyteckich. Jak ten czyn zakwalifikować: Fahrlässigkeit? Karygodne niedbalstwo? Pogwałcenie wyraźnych przepisów kolejowych? Wprowadzenie w błąd urzędników komory celnej? Przez dwa czy trzy dni Dav1 siedział nawet w areszcie. Wypuścili go.
— Pan nam tu piękną nowelkę fantastyczną Wellsa opowiada — rzekł mu dobrotliwie sędzia śledczy. — „The Stolen Bacillus“ (Tauchnitz 3128). Nie możemy nikogo karać za delikty niepopełnione, przestępstwa niedokonane. Gdyby dżuma w Europie wybuchła z pańskiej winy — ha! wtedy co innego. Będzie pan siedział i to porządnie. Aż do tej chwili jest pan obywatelem nieposzlakowanym. Gnębią pana wspomnienia jakiejś lektury kolejowej. Zwracamy pana rodzinie, społeczeństwu i zajęciom normalnym. Dowidzenia... Niech pan — dla pewności — pogada z jakim freudystą. Może się to panu przyśniło?...
Dav1 zaciął zęby. Stworzył instytut badawczy, stworzył fabrykę „Mephar“. Jakby się czart wdał w te sprawy. Wszystko mu się udawało, wszystkie przedsiębiorstwa dawały zyski, kwitły, rozwijały się. Szło, jak z płatka.
Ale dyrektor i zasłużony twórca wielu zakładów technicznych co pewien czas zamyka się w swoim pokoju... Znika z domu... Przebiera się w stare łachy, krąży po zaułkach i norach... Odwiedza podejrzane knajpy, spelunki, bary na krańcach... kuma się z opryszkami...
Kiedy gazety doniosą o zwykłej dorocznej epidemji, która gdzieś tam w ponurych mieszkaniach nędzarzy wybuchła, zjawia się natychmiast w zapowietrzonej ruderze Dav1, dyrektor Mepharu. Ma własne auto ambulansowe. Wozi chore, rachityczne dzieciaki, rozdaje prezenty, lekarstwa, pieniądze, ociera wodą kolońską rozpalone czoła. Dwa razy sam chorował, dwa razy był bliski śmierci. Nie szanuje się, nie zachowuje zwykłych środków ostrożności... Chce umrzeć.
Nie będę chyba tego człowieka molestował o tubkę. Dźwiga większe brzemię, niż ja...
Widocznie... widocznie, szanowni panowie, każdy z nas ma jakiś wielki dług honorowy na sumieniu. I trzeba się śpieszyć, bo termin upływa... Lada dzień...
Masz tobie. Nawet wzory matematyczne profanuję! Jedną z piękniejszych formuł Lorentza-Einsteina wpakowałem tu niepotrzebnie dla ukrycia moich głupkowatych sentencyj.
A to maleństwo — L² — patrzy na mnie wielkiemi, wilgotnemi, cudnemi, smutnemi oczami, ściska mocno moją rękę i wierzy, że ja jestem cadykiem, cudotwórcą, mogę Daverroesowi wrócić zdrowie i dobry humor, mogę fabrykę pchnąć na nowe tory... Patrzy na mnie i czeka...
15/VI. Piątek. Van der Linden jest świetnym bramkarzem w AFC, chlubą lekkiej atletyki i przyszedł niedawno pierwszy w biegu naokoło Berlina. Ale nawet ten zwycięzca posmutniał mi bardzo, nie uwija się po podwórku w czasie pauzy obiadowej, nie skacze przez paki, nie zjeżdża po poręczach schodów i nie plącze już rodzajów gramatycznych. Mówi wolno, głosem przyciszonym. Fabryka dudni jeszcze wesoło, pasy biegają, koła wirują — cóż... wprawne ucho chwyta nawet w tym rytmie, pewne szmery niepokojące, jak w tętnie chorego serca... Anewryzm.
Mała Li² jest tak strwożona, tak się boi o brata, że odwiedziła nas dzisiaj i przyniosła nam kwiaty. Kwiaty w fabryce rur i transformatorów! Peereboom przyczepił czerwony nakrapiany tulipan do szarego kitla, ja paradowałem z gałązką jaśminu.
Mała znów patrzyła na mnie długo i uśmiechnęła się tak boleśnie...
Dobrze. Niech i tak będzie. Nie pierwszy raz się skompromituję i ośmieszę gruntownie. Bardzo dobrze.
Każdy człowiek przypomina do złudzenia zwykłą kuchtę. Wierzy, że przyjedzie nagle rycerz w lśniącej zbroi, jednym gestem uwolni go od trosk i zmartwień. Cała literatura na tem się opiera. Mała uważa mnie za Lohengrina z opery. Dobrze. Wdzieję na stare lata srebrną łuskę... Owszem.
16/VI. Poszedłem tedy do pokoju doktora Pecha. Najpierw udawałem, że mnie głowa boli i zażądałem od brodatego olbrzyma recepty. Później wogóle „odgrywałem“ idjotę, przeszkadzałem mu w pracy i zadawałem natrętne pytania.
Hindenburg długo nie pociągnie. Poincaré ledwie się trzyma na nogach. Mussoliniemu nieznani sprawcy odgryźli ogon i ucho. Petronjusz ma rozwolnienie. D’Annunzio ma torsje i wciąż laksuje.
— Panie doktorze Pech — rzekłem po dwugodzinnej niedorzecznej gadaninie — czem pan naświetla swoje preparaty?
— Jakto czem? Światłem ultrafioletowem!
— Aha. Przepraszam, że się wtrącam. Wy, medycy, traktujecie przyrodę, jak gazeciarze filozofję, albo sądownicy psychologję. Zgrubsza i mniej więcej. Tak sobie — po gospodarsku. Pan wie, co to jest światło ultrafioletowe? Bezmiar różnych drgań, olbrzymia skala tonów! Orkiestra symfoniczna! Zupełnie, jakby pan człowiekowi, który nie posiada wykształcenia literackiego, powiedział: Czytaj pan! Niech pan czyta najpierw wszystkich autorów na literę A, później pan przejdzie do Balzaka, Barbusse’a, Bibesco, Berangera, Bajrona, Brianda i Buzdygana...
Rudy olbrzym spojrzał na mnie złym wzrokiem i oburzył się.
— Więc niby co ja mam robić? Jakich autorów mam studjować?
— Zaraz. Powoli!
Zacząłem rysować kredą na podłodze pewien schemat. Zbudujemy w mojej pracowni wielki spektroskop. Będziemy naświetlali proszki wszystkiemi „kolorami“ niewidzialnego światła. Od promieni fiołkowych do rentgenowskich i nawet do promieni gamma. Oblepimy wielkie półkole żółtemi proszkami doktora Pecha, puścimy wszystkie aparaty w ruch: lampy kwarcowe, rury Coolidge’a, nastawimy ampułki radowe. Rozegramy, rozdzwonimy cały fortepian, cały klawikord optyczny. Będziemy eksponowali stopniowo: pięć minut, godzina, cała noc, cała doba, tydzień...
Zbadamy później preparaty naświetlone również optycznie, spektroskopowo. Dopiero te proszki, te „mefary“, w których dostrzeżemy wyraźnie zmiany, oddamy medycynie do dalszego opracowania. Zobaczymy, jak się Hindenburg wtedy będzie czuł. I jak się zachowa dama kameljowa.
Grubas targał rudą brodę i potrząsał olbrzymią głową.
— Ile tonn preparatów chce pan zmarnować w ten sposób? Pan nas z torbami puści! Cała produkcja fabryki na te doświadczenia nie wystarczy. A zresztą — niech pan robi, co się panu żywnie podoba. Ja umywam ręce.
Mruczał, że mu warjatów nasyłają, wyrzekał na fizyków i matematyków:
— Coś pan za jeden? Co pan wie o biologji? Dlaczego mi pan w biały dzień ględzi o fortepianie i koncertach symfonicznych?
18/VI. Poniedziałek. Noc z soboty na niedzielę i cały dzień wczorajszy spędziłem przykładnie w domu. Rysowałem wielki spektroskop, wyliczałem. Rzeczywiście pojęcia nie mam o biologji, nawet chemikiem byłem zawsze dość kiepskim. Prawdopodobnie plan mój psu na budę się nie zda, pochłonie moc prądu, czasu, energji, pogrąży mnie doreszty w oczach kolegów. Co tam — niech djabli biorą moją reputację.
Dziś zawezwałem Peerebooma. Pokazałem mu szkice i powiedziałem twardo: Tak i tak... Półkole, spektroskop, lampy, rury, przewody, transformatory, — prędko! Za trzy dni zaczynamy doświadczenia! Zasłonić okna szczelnie!
Peereboom zakasał rękawy i wziął się do roboty. Wyrzucił mnie z własnego mojego pokoju, ustawia, montuje, łazi po drabinach. Kable przewalają się po podłodze, jak złe jadowite węże, statywy żelazne stoją jak gęsty las dziewiczy. Wyniosłem zydelek do sieni, siedzę tu sobie i piszę. Na drzwiach dynda się tabliczka z czerwonym, skośnym piorunem i napisem: „Uwaga! Wysokie napięcie! Lebensgefahr!“
Lina znów przyszła do fabryki. Miałem jeszcze czarne okulary na nosie, bo majdrowałem koło lampy łukowej i przez roztargnienie nie zdjąłem szkieł. Lina była tem zachwycona. Uważa mnie teraz za nowoczesnego Fausta. Gdyby każdy z nas był taki, jak go sobie młode dziewczęta wyobrażają, tobyśmy ziemię wyrzucili z orbity i rozpalonemi słońcami grali w bilard po obiedzie.
Chciałbym zostać na chwilę bohaterem powieściowym albo amantem ze sztuki filmowej. Taki osobnik potrząsa probówką, uśmiecha się głupkowato, naciska guzik, albo przerzuca klucz na marmurowej tablicy rozdziałowej — i już. Odkrycie jest. Nowy genjusz się narodził. Hosanna!
Wdałem się w jakąś okropną, straszną kabałę. Peereboom pracuje, aż mu żyły na czole nabrzmiały. Ja widzę przed sobą nieskończoną aleję prób i uciążliwych doświadczeń. 150 analiz optycznych. 20 seryj pomiarów. Kalwarja!
Nie mogę tak siedzieć bezczynnie w korytarzu i udawać, że coś kalkuluję. Będę się musiał pożegnać z tym notesem na czas dłuższy.
Zaczynam... Ręce mi się trzęsą i mam wrażenie, że głowa mi puchnie, rośnie do rozmiarów bani karmelickiej.
Na brodę Mahometa:
20/VI. Popijam sobie... Co ja wyrabiam, co ja wyrabiam. Słoń w składzie porcelany! Peereboom rekwiruje wszystkie kable, zabrał wszystkie lepsze przyrządy, zagarnął mocną ręką wszystkie źródła światła i źródła prądu. W moim pokoju zbiegają się i krzyżują wszystkie arterje życiodajne wielkiej fabryki.
A ja tu siedzę w „Café Mozart“ i... popijam. Nic już nie poradzę.
Jutro w nocy — pierwsza serja doświadczeń. Surowce są. Na drewnianych skrzynkach brodaty doktór Pech wypisał własnoręcznie farbą: „Mephar-Mec, numery od 1 do 250.“ I dodał jeszcze post scriptum kredą: „Ja umywam ręce. Pech.“
Najgorsze będzie to czekanie. Lampy się palą godzinami niebieskie, żółte, a człowiek, który te piekielne moce rozpętał, nie ma nic do roboty. Czeka na fiasko. Tygodniami!
Trzeba było zostać w Warszawie i zamknąć cicho powieki w domu przy ulicy Kaczej...