<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
FABRYKA. RYTM PRACY. KRÓLIKI.

W poniedziałek wczesnym rankiem seledynowe auto fruwało po szarych, gładkich asfaltach, groźne, zabójcze i niechybne, jak wystrzelona torpeda. Tylko zamiast ładunków wybuchowych wiozło dwóch spokojnych panów: uśmiechniętego Daverroesa i strwożonego nauczyciela warszawskiego w ciemnem, ciężkiem kortowem ubraniu.

Minęli szybko wille, pałace, aleje Tiergartenu, pomniki, place, zwiedzane zazwyczaj przez cudzoziemców, kioski, bramy, tarasy, kawiarnie i wpadli wreszcie w ryczący, ospały, zły potok furgonów, platform, samochodów ciężarowych. Po obu stronach ulicy wznosiły się czarne i czerwone domy, wielkie żelazne windy zewnętrzne pięły się po murach wgórę, kominy, zbrojne w druciane maski, pluły pogardliwie sadzą na kopułę niebieską. Mec poznał osławiony Moabit... ale później stracił orjentację i opuściły go resztki odwagi cywilnej. Stał przed nim w całej okazałości potężny zamorusany olbrzym, zgrzytający żelastwem, postać z legendy nowożytnej — Berlin NO, Berlin fabryk, warsztatów, cegieł, dynamomaszyn, kominów, pokrzywionych dachów, motorów, Berlin wyśniony przez Borsiga. Człowiek czuł się tu, jak mucha, przylepiona do osi parowozu. Słońce, błękitny strop niebieski, cała ta odwieczna machina kosmiczna rumieniła się wstydliwie, znikała jak stara, wypłowiała dekoracja w gromach i błyskach techniki nowoczesnej.
Nawet miły, śniady Daverroes przestał się uśmiechać (dziwne, że ludzie zmieniają wyraz twarzy w różnych dzielnicach miasta). Nacisnął trąbkę, kwiknął trzy razy przeciągle, żelazne wrota w czerwonym murze rozsunęły się szeroko i auto wyścigowe wjechało na podwórze fabryczne.

Mephar A. G. Berlin, Frankfurt, Aschaffenburg.

Ten złoty napis był jedyną ozdobą pięciopiętrowej kamienicy i błyszczał na czarnej ścianie, jak mosiężna spinka w krawacie murzyna.
Windziarz w niebieskiem, płóciennem ubraniu robotniczem zawiózł ich na najwyższe piętro. Tu — pod samym dachem — mieściły się laboratorja i biura dyrektora naczelnego.
Daverroes zastał w swoim gabinecie kilka osób różnej płci i wieku, gromadkę interesantów, urzędników, gońców, kilka panienek w kitlach z aktami pod pachą, z bloczkami w rękach i ołówkami za uchem. Wpadł odrazu w wir spraw codziennych i rozdzielał krótkie rozkazy, dyktował listy, podpisywał dokumenty, odpowiadał na wszystkie pytania jednocześnie.
— Poczta, panie dyrektorze.
— Telefon do pana dyrektora. Zamiejski. Hamburg.
— Pan Schoen z wydziału handlowego prosi pana dyrektora do telefonu wewnętrznego.
— Jestem z drukarni. Przywiozłem broszurę A i nowy cennik F. Chodzi o okładkę.
— Zakłady optyczne Leitza przysyłają nowy typ mikroskopu na okaz.
— Poliklinika prosi o montera. Rentgenoskop nie działa.
— Dzwoni Bank Dyskontowy.
— Telegram!
— W oddziale induktorów zabrakło materjałów izolacyjnych. Pompy próżniowe stanęły.
Mec siedział na fotelu oszołomiony, osłupiały. Sen czy jawa? Szalony mułła, jego własny uczeń, ciapa, niedojda, typowy niedołęga, człowiek, który połknął radjum i podpalił instytut naukowy, stał przy biurku, jak komendant na wzgórku podczas bitwy i rzucał krótkie, decydujące słowa:
— Wysłać z narzędziami starszego majstra, Tucholskiego.
— Przerwać robotę na pół dnia, oczyścić pompy.
— Z Hamburgiem chcę mówić osobiście. Niech wyślą kogo aeroplanem.
— Cenniki do wydziału literackiego. Pan Opitz!
— Co? Mówi Daverroes. Tak. Tak. W sobotę. Czterdzieści tysięcy. Do Rosji wysłać jednocześnie list pocztą lotniczą, depeszę radjową i telegram pilny.
Tu spojrzał nagle wzrokiem trochę zamglonym i zmęczonym na swego dawnego profesora. Uśmiechnął się blado.
— Aha! Prawda! Panno Dorsch, zawezwie mi pani natychmiast inżyniera van der Lindena. Niech rzuci wszystko i niech tu przyjdzie. Będzie mi potrzebny przez jakie dwie, trzy godziny. Jeżeli rozpoczął nową serję doświadczeń — przerwać, zatrzymać maszyny. Sprawa bardzo pilna. Czekam.
Po pięciu minutach van der Linden, młody, żylasty, wesoły człowiek wpadł do gabinetu, jak bomba, i trochę zaciągając z cudzoziemska, rzekł:
— Jestem, dyrektorze. Donoszę, że ona chodzi świetnie.
— Kto? Dlaczego ona?
— Nowy induktor.
— Pan znowu pomylił rodzaje! Mniejsza o to. Nie będziemy się spierali o gramatykę. Maszyny pan zatrzymał?
— Zatrzymałem. Stoją.
— Dobrze. Mamy tu, jak pan widzi, gościa. Znakomitego gościa. Profesor doktór Mec z Warszawy, jeden z najlepszych, najzdolniejszych fizyków. Mam zaszczyt być jego uczniem. Doktór Mec — oznajmiam to panu z radością — zostaje u nas, będzie pracował w laboratorjum, otrzyma pokój po panu Klagesie, który wyjeżdża zagranicę. Pokaże pan profesorowi fabrykę, przydzieli mu pan najzdolniejszego z naszych mechaników — może tego Holendra, Peerebooma? — będzie pan dniem i nocą czuwał nad tem, żeby mu na niczem nie zbywało. Doktór Mec otrzyma bloczek-kwitarjusz, — wszystkie zapotrzebowania załatwiać natychmiast. Gdyby zażądał ptasiego mleka, sprowadzi mu pan wiadro, okseft ptasiego mleka! Czy mogę polegać na panu?
— All right!... Może pan. Nazywam się van der Linden, panie profesorze. Pracuję nad prądami wysokiego napięcia. Specjalność: transformatory. Nic jeszcze w życiu mądrego nie zrobiłem, ale my, Holendrzy, jesteśmy twardzi ludzie. Zawzięci. Gdybym się panu mógł na co przydać...
Zdania nie dokończył. Wszystko, co miał do powiedzenia, zawarł w serdecznym uścisku ręki, tak silnym, że wychudły belfer z Warszawy zachwiał się na nogach i syknął z bólu.
— Przepraszam! Idziemy... Tędy, panie profesorze.
Słowa „tędy, panie profesorze“ wymawiał dość gładko i dlatego prawdopodobnie powtarzał je często owego dnia. Zjeżdżał z Mecem w żelaznej, odrutowanej windzie aż nadół, do piwnic, przelatywał z nim przez widne sale, gdzie wirowały żelazne koła i śpieszyły się bardzo szerokie pasy transmisyjne, prowadził go za rękaw przez przyciemnione warsztaty, w których błyskały tajemniczo sine światła płomyków, trzaskały iskry i dobroduszne, pękate kule szklane tryskały barwami pomarańczowemi, jak zachodzący księżyc w pełni.
Przekradali się ostrożnie przez pokój, oświetlony upiornie lampami rtęciowemi, i zaraz później wpadali w hałas, zgrzyt, pisk piłowanego metalu albo w żar wielkich płomieni gazowych i czerwone łuny roztopionej masy szklanej. Na dole nozdrza profesora wciągały miłą woń lakieru, szellaku, topniejącej smoły, na pierwszem piętrze witał ich stary przyjaciel z lat akademickich — ozon, nieodłączny towarzysz wszelkich doświadczeń laboratoryjnych.
Mec nigdy nie widział wielkiej fabryki i z rozczuleniem patrzał, podziwiając — jak krewny z prowincji — zamożność domu. „Mieliśmy jedną pompę rotacyjną — mówił do van der Lindena, — cały instytut chodził przy niej na palcach, a kiedy pękła nosiliśmy żałobę.“ Tu stała aleja podwójna takich właśnie przyrządów, a mały chłopak w bluzie uwijał się po tej alei zwycięstwa i raz wraz któremuś bóstwu dolewał oliwy ze zwyczajnej oliwiarki.
Nawet dla lampy kwarcowej nikt tu nie żywił nadmiernego szacunku. Paliło ich się ze dwadzieścia pięć. Stały rzędem potulnie, skromnie. Czekały na rozkazy. Lampy rtęciowe! A rury rentgenowskie dyndały poprostu na półkach, jak wędliny w spiżarni. Induktory (był taki jeden jedyny w zakładzie frankfurckim) leżały pokotem na podłodze.
— Nasze preparaty radowe — rzekł nagle van der Linden i otworzył szafkę stalową, wyłożoną ołowiem...

W pękatem naczyniu o kształtach dużej maselniczki tkwiło czternaście fioletowych ampułek... Czternaście tubek, jak czternaście wyrzutów sumienia mrugało i spozierało na Meca fioletowemi oczami... „Gdzieżeś zaprzepaścił, nieszczęśniku, spadek po radcy Ehrlichu? Coś uczynił z depozytem? Jest w skarbcu pewnego instytutu pusta tubka metalowa i świadczyć będzie wiecznie przeciwko tobie, przybłędo i utracjuszu“...


W obszernym pokoju narożnym na czwartem piętrze dwaj wizytatorowie odnaleźli doktora Pecha. Olbrzym stał przed klatką, gładził bujną, falistą brodę i przyglądał się przez lornetkę teatralną białemu królikowi.
— Nazywam go — proszę mi tego nie brać za złe — „Hindenburg“, bo ma takie sumiaste wąsy. Niech mu się pan przyjrzy, panie doktorze! Widzi pan, jak mu oko błyszczy odwagą i animuszem rycerskim? To jest tak zwany rozrost instynktów życiowych, „Steigerung des Lebensgefühls“. Karmię go od dni czternastu naszym preparatem, naświetlonym promieniami ultrafioletowemi, produktem „Mephar-Pech, numer 72“. Uważają panowie co się z tym królikiem dzieje?
Ona jakby rusza wąsikami — powiedział van der Linden.
— Nie ona, tylko on — rzekł tubalnym głosem Pech. — To samiec. Jak to się często zdarza w dziejach nauki, badania nowsze zrehabilitowały dawne legendy, bajdy i powiastki naszych piastunek. Lubczyki, odwary, napoje miłosne i inne faramuszki wcale nie były takiem wierutnem głupstwem, jakby się zdawać mogło. Są w organizmach ciecze i płyny — nazywamy je teraz „hormonami“ — i od nich funkcje życiowe zależą. Można wstrzyknąć kukułce instynkt macierzyński, można z koguta uczynić potulną kwokę. „Mephar-Pech 72“ przeistacza gryzonia w bohatera. Niech panowie spojrzą na Hindenburga! Mam tu jeszcze inny okaz. Nazywa się „Rasputin“. Kiedym go dostał w ręce, sierść z niego złaziła kłakami, ogon był krótki i, pożal się Boże, wyliniały. Dziś — po spożyciu M.-P. 72 — co widzimy? Bydlę cieszy się niezwykłem uznaniem wśród płci pięknej swego gatunku. Jest to Don Juan między gryzoniami, Casanova wśród stworzeń rzędu Duplicidentata, wytworniś, uwodziciel i Chevalier d’Orsay. Gdybyśmy go wyolbrzymili do rozmiarów ludzkich, ten oto kusy, wyliniały, skapcaniały Oryctolagus cuniculus stałby się ozdobą salonów, odegrałby wielką rolę w historji i wygłaszałby aforyzmy a la Oskar Wilde i Petronjusz. W tej klatce mam Kleopatrę i Ninon de Lenclos. Kurtyzana francuska należy, jak panowie widzą, do gatunku szczurów i szerzy istne spustoszenia w eleganckim świecie. Były już o nią pojedynki krwawe z wynikiem śmiertelnym.
Natomiast z „Damy Kameljowej“ nie jestem zadowolony. Nieszczęśliwa miłość, czy co! Nie żre. Chudnie. Piszczy. Przesada i ckliwość. Niech djabli porwą romantyzm.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.