<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DOM SŁONECZNY. ONA.
X.

Nazajutrz była niedziela, przeraźliwie nudna jak wszystkie niedziele w wielkiem mieście. Ulice milkną, witryny gasną, sklepy pogardliwie i niegościnnie zamykają drzwi, zasłaniają je deskami. Miasto wygląda uroczyście i nieprzychylnie — zupełnie, jakby na gwarnem przyjęciu wielka gromada ludzi straciła nagle temat do rozmowy. Pauza, przykra pauza. I nikt się nie umie zdobyć na pomysł dorzeczny.

Na Lutherstrasse zamarł wszelki ruch. Tylko przed afiszem teatrzyku „Scala“ stało od rana kilka osób i przyglądało się „królowej tanga“ i „królowi śmiechu“. Twarze pary królewskiej mieniły się trzema kolorami tęczy, litery lśniły, ale w jaskrawem słońcu wiosennem farba drukarska i najlepsze efekty barwne malarza z firmy „Reklama artystyczna“ działały na widza przygnębiająco.
Widz — czyli doktór Wiktor Mec — siedział w pensjonacie pod oknem i pił brunatną lurę z niebieskiem mlekiem. Lurę otrzymywał w dużym dzbanku niklowym, mleko w naczyniu kunsztownem, mniejszem od słoika musztardy. Prócz tych płynów jego prawnie zawarowane śniadanie składało się jeszcze z trzech bułek i żółtego przezroczystego smarowidła do butów, które się wyróżniało znaczną zawartością soli.
— Nie mam pojęcia o sprawach fizjologicznych — myślał Mec, żując bułkę — i nie wiem, jak wydobyć radjum z „szalonego mułły“. W każdym razie, gdyby doszło do sprawy sądowej, mogę już pewne argumenty przytoczyć na swoją obronę. Bo jeżeli ten warjat połknął preparat, to musi i dziś jeszcze wydzielać emanację, jonizować powietrze. Będzie też prawdopodobnie rozładowywał elektroskop. W swojem „ostaniem słowie“ poruszę tę kwestję, każę sprowadzić do sali posiedzeń elektrometr systemu Doleżalka i powiem: „Panowie sędziowie! Świadek był moim uczniem. Do winy się nie poczuwam. Nadużył mego zaufania. Połknął cenny dar pamiątkowy radcy i laureata. Połknął — że się tak wyrażę — legat! Człowiek ten dziś jeszcze działa deprymująco na czułą igłę przyrządu kwadrantowego. Rzućmy okiem na skalę! Cóż widzimy? Oto...“
W tej chwili na szary asfalt Lutherstrasse wpłynął bezszumnie, bezszelestnie, olśniewająco seledynowy samochód wyścigowy, ryknął, błysnął, odbił w tysiącznych refleksach słońce i stanął pod drzwiami pensjonatu. W aucie siedział śniady, prawie czekoladowy osobnik, bez czapki na głowie, ale zato we wzorzystym barwnym pulloverze na tułowiu i w zawadjackim szalu na szyi.
Tak wyglądał żywy grobowiec tubki z preparatem radowym, „świadek“ w nieuniknionym procesie, albo raczej ruchomy corpus delicti...
— Aha! — domyślił się Mec. — Jest szoferem w Berlinie. Musi pilnować auta i nie może wejść na schody, bo się boi o maszynę. Dlatego tak trąbi. Dobrze, dobrze. Zaraz, zaraz! Zejdę na dół. Czekać!
Gapie uliczni porzucili tymczasem „króla śmiechu“ i zwarte, liczne grono napierało na lśniące arcydzieło techniki dzisiejszej. Mec musiał sobie łokciami torować drogę. Silne ręce chwyciły go natychmiast wpół i, nim się spostrzegł, siedział już na skórzanej miękkiej ławce i mknął przez asfaltowe jezdnie. Wiatr łopotał, skręcał i rozwijał małą chorągiewkę nad motorem, szumiał w uszach pasażera. Minęli plac przed kościołem, skręcili do Tiergartenu, wypadli na długą, gładką, połyskliwą szosę, przypominającą niektóre zdjęcia z filmów amerykańskich.
— Daverroes! — wołał Mec, przytrzymując oburącz kapelusz. — Gdzie pan mnie wiezie! Musimy pogadać poważnie.
Nie było okazji. Błyszczące auto wyplątało się z galimatjasu innych pojazdów i gnało przed siebie równo, spokojnie, niechybnie, ale w tempie tak zawrotnem, że wicher zdmuchiwał poprostu słowa, jak lotne puchy.
Minęli stację kolei podziemnej z napisem „Reichskanzlerplatz“ i wjechali po kilku groźnych, raptownych skrętach, nie zwalniając zresztą biegu, w dzielnicę will podmiejskich i pałacyków z ogrodami. Style migały w przerażonych oczach nauczyciela warszawskiego, barok wpadał na renesans włoski, strzyżone drzewa waliły się na sztachety i architektura nowsza z kolumnami greckiemi tworzyła jedną wielką rozigraną wstęgę, szalony, drgający pas transmisyjny.
Stanęli wreszcie, ale to nic nie zmieniło w sytuacji. Daverroes wyciągnął profesora z wyścigowego auta, pokazał w uśmiechu białe zęby, z których jeden, niestety, był złoty, wziął oszołomionego pedagoga pod ramię, przeskoczył z nim razem przez trzy schodki marmurowe, przebiegł tęgim galopkiem przez jasną salę, przejechał się nawet po gładkiej posadzce, jak sztubak po zamarzniętym rynsztoku i znów zeskoczył z pięciu schodków.
Mec stanął nagle w pełnem słońcu na strzyżonym dużym trawniku. Kilka roześmianych osób w białych kostjumach wiosennych bawiło się polewaczką. Barwne tęcze tryskały ze zwykłej sikawki, kolorowe aureole, glorje i zorze północne układały się z promieni, odbitych w kroplach wody.
— Senta! — ryknął człowiek, który połknął preparat. — Masz go! To on! To jest kochany, poczciwy doktór Wiktor Mec z Warszawy! Od niego dostałem wczoraj jałmużnę!
Towarzystwo rzuciło sikawkę i teraz zażenowany Mec zogniskował uwagę powszechną. Patrzano na niego z takim podziwem i zachwytem, jakby i on załamywał promienie słoneczne i wytwarzał wielobarwne tęcze świetliste. Otoczono go kołem.
Uścisnął pachnącą dłoń pani Senty z Daverroesów i spojrzał w oczy tak cudne, że stracił kontenans doreszty. Usłyszał dwa czy cztery nazwiska:
— Toni Siemens, daleki potomek słynnego Wernera Siemensa. Podróżnik. Odkrył niedawno w Brazylji plemię, zupełnie nieznane.
— Herbert Bleichröder, autor dramatyczny.
— Panna Karola Impekoven, głośna bojowniczka!
— Nasz lekarz fabryczny, profesor doktór Pech, biolog. A gdzież jest „mała“?
Z głębi ogródka, z za krzewów misternie przykrojonych i ufryzowanych wybiegła właśnie... powiedzmy „Wiosna“ z obrazów dawnej szkoły włoskiej, — jakieś spowite w lekkie, matowe jedwabie stworzonko zgrabne, urocze, jasnowłose i zarumieniwszy się po białka oczu, złożyło przybyszowi z Warszawy wiązankę kwiatów.
— Nazywam się Lina Daverroes... Pan jest złoty, kochany, dobry człowiek. Pan jeden opiekował się bratem w tych okrutnych czasach frankfurckich, kiedy mu się nic nie udawało... I kiedy wszyscy... Dziękuję panu. Jeżeli pan pozwoli, to pana pocałuję.
Mec drżącemi palcami pogładził się po nieogolonej twarzy, przełożył kwiatki do lewej ręki, zawiązał mocniej krawat i zacinając się trochę, rzekł wreszcie:
— Mec. Wiktor Mec. Państwo mnie witają tak serdecznie... To omyłka, panno Lino. Ja nic dla brata pani nie uczyniłem. Przeciwnie. W owym okresie powodziło mi się dobrze, a powodzenie ludzi psuje. Są wtedy dumni, pewni siebie, uszczypliwi, dowcipni. I ja byłem — pożal się Boże — dowcipny. Brata pani nazwałem „szalony mułła“. To przezwisko przylgnęło do niego. Ilekroć ktoś gdzieś coś zrobił — wszystko wpisywaliśmy na jego rachunek... Pamiętam któregoś dnia wiosennego o godzinie pierwszej przypadało całkowite zaćmienie słońca. Zebraliśmy się wszyscy na płaskim dachu, na tarasie pod kopułą obserwatorjum. Nastawiliśmy objektywy aparatów. Cisza. Nagle wpada w popłochu stary woźny:
— Jezus Marja! — krzyczy. — Słońce gaśnie! W całem mieście ciemno. Nic innego, tylko pan Daverroes uszkodził słońce! To znów sztuczki „szalonego mułły“...
...Tak powstają legendy, proszę pani. Dziękuję za kwiatki.
Najgłośniej śmiał się z tych wspomnień sam bohater opowiadania.
— Tak, moje dzieci — mówił. — Ludzie zazwyczaj z rozrzewnieniem wspominają lata studenckie. Łżą przy tej okazji, ile się zmieści, ubarwiają, zmieniają, fantazjują. Mnie te wspomnienia czasem duszą po nocach, jak zmora. Strach mnie oblatuje i dziś jeszcze, kiedy znienacka myślą w przeszłość sięgam. Co mi się wtedy przytrafiało, tego żaden okultyzm nie wytłumaczy. Naczynia szklane pękały, samorzutnie, nim je ruszyłem palcem. Palniki bunsenowskie pod moim wzrokiem przerzucały się i zapalały substancje wybuchowe. Pompa ssąca, która w normalnych warunkach wyciąga powietrze, u mnie — nie, naodwrót! — tłoczyła wodę do aparatury, zalewała cały „układ doświadczenia“, zatapiała pracę wielu tygodni. Raz zamknąłem pokój na klucz, zostawiłem dwa małe płomyki pod okapem i poszedłem pogwizdując na obiad. Jakim cudem zapaliły się pakuły w szafie i jakim sposobem wybuchła stalowa bomba z wodorem — nie wiem. Dość, że straciłem wtedy mowę dosłownie! — i bełkotałem tylko bez sensu dwa wyrazy w obcym języku: Funèbre, funèbre, néfaste!
Ciągłe niepowodzenia zabiły we mnie ambicję, zmasakrowały mnie. Stanowczo popełniłbym samobójstwo, gdyby nie ten poczciwy, kochany, dobry doktór Mec. „Panie — mówił mi nieraz — żebyśmy tak umieli tworzyć legendy w naszych czasach ponurych, sława pańska przetrwałaby wieki. Czem był historyczny „bicz Boży“ w porównaniu z panem? Pętakiem i nowicjuszem“... Ten oto człowiek trzymał mnie przy życiu słowem i czynem. Z nadludzką cierpliwością poprawiał, reperował, zacierał ślady zbrodni codziennych i bezeceństw. Już raniutko zastawałem go w moim pokoju. Palił długie papierosy rosyjskie, rzucał ustniki na podłogę, mruczał, chodził, jak dobra wróżka cichutko z kąta w kąt i walczył z przekornem przeznaczeniem i brał się za bary z zawziętym Losem. Po jego odejściu popękane rury znów były całe, dziurawe naczynia świetnie trzymały próżnię, zły, uparty „Doleżak“ działał najlepiej w instytucie... Aż do następnej katastrofy...
Wielkie, błyszczące, wilgotne oczy Liny wlepione były w Meca i nieszczęśliwy profesor spostrzegł przy tej okazji, że jego czarne, kortowe, wygniecione ubranie musi wyglądać fatalnie, że kołnierzyk znów wypadł z mosiężnej spinki, a sznurowadło u prawego buta rozwiązało się raptem.
— Dawniej miał pan przynajmniej jedną zaletę — rzekł prędko, jąkając się, dla odwrócenia uwagi. — Mówił pan prawdę. A dziś co? Robi pan ze mnie jakąś postać z powiastek dla młodzieży. Pomagałem panu, bo to był mój obowiązek. Płacili mi za to. Niech się pan spyta w Warszawie, jaki ja jestem. Tam panu prawdę powiedzą, o „dobrej wróżce“. Małe dzieci mnie przeklinają. Matki mi gromko złorzeczą...
— Boże drogi! Dlaczego? — rzekła pani Senta.
— Wojna... Wojna mnie wykoleiła. Musiałem się wziąć do pracy zarobkowej. Wykładałem fizykę w szkołach średnich. Gnębiłem, deprawowałem młodzież...
— Ja nie wierzę, żeby pan komu mógł dwójkę postawić!
— Owszem. Stawiałem. Pały z minusem stawiałem! Dziesięć lat belferki. Pani wie, co to jest? To mędrca hinduskiego, to świętego Franciszka przerobić może na policjanta i śledziennika. Nie chcę przez to powiedzieć, że kiedykolwiek byłem mędrcem i Franciszkiem. Legenda. Jeszcze jedna legenda nowożytna...
To słowo podziałało podniecająco na pannę Impekoven, bojowniczkę. Uróżowała wargi i powiedziała, że — według jej zdania — wszystkie wielkie czyny w dziejach są wytworem wyobraźni ludzkiej. Sagi, podania... Urojenia! Hannibal to legenda. Cezar to legenda, Bismarck, Kleopatra, Napoleon. W pewnych epokach ludzkość dostaje nagle ataku histerji — chce, żeby ktoś był bardzo wielki, albo bardzo straszny, bardzo piękny, albo bardzo mądry. I wtedy tworzy. Osnuwa lśniącą pajęczyną pierwszy lepszy kołek w płocie. Prawdopodobnie Cezar oblałby się na egzaminie maturalnym, a Hannibal nie umiałby pokierować ruchem ulicznym na placu Poczdamskim. Wydęci są aż do pęknięcia, jak dziecinne baloniki gumowe.
— Wcale się też nie dziwię — dorzuciła panna Impekoven, zapalając papierosa, — że ci wielcy ludzie na seansach takie głupstwa wygadują. Gdyby ich doprawdy zebrać razem, utworzyliby najnudniejsze towarzystwo w świecie.
Tu znów się oburzył doktór Pech i przytoczył pewien przykład ze swojej praktyki lekarskiej. Mówił rzeczy słuszne i ubierał je w zdania bardzo długie.
Ale pokojówka z dziwacznym fontaziem we włosach stanęła we drzwiach i przerwała dyskusję dźwięcznem: — proszę do stołu!
Przy stole posadzono gościa z Warszawy na miejscu honorowem. Za sprawą pięknej pani Senty trafiał nieomylnie na właściwy nóż i odpowiedni widelec, śniady „mułła“ uśmiechał się życzliwie, dolewał mu wina. Całe towarzystwo traktowało go jak solenizanta, albo jubilata. Mała smukła Lina wpatrywała się w belfra, jak w cudowny obraz, ilekroć miał zamiar przemówić.
Mec pod wpływem tych spojrzeń magicznych trafiał nawet na właściwe słowa. Mówił gładko, nie zacinając się, o swoich skromnych przeżyciach wojennych, o belferce, o spirytyzmie, o jasnowidzeniu.
— Tak — rzekła panna Impekoven. — Prawda! Prawie wszystkie medja są rodem z Warszawy.
— Był to doniedawna — rzekł Mec — jedyny nasz artykuł eksportowy. Maszyny rolnicze, kołnierzyki, fuzje, skarpetki, papier, stalówki, sztuki teatralne, wina, sery, owoce, guziki, buty, szelki, światopoglądy sprowadzamy z zagranicy, ale wywozimy ektoplazmę. Ja sam byłem na walnem zgromadzeniu akcjonarjuszów pewnego przedsiębiorstwa metapsychicznego...
— Brawo! — wołał Daverroes. — Nareszcie się czegoś dowiemy naprawdę! Jakie są pańskie wrażenia, doktorze?
Wszyscy umilkli, wszystkie głowy skierowały się ku niemu. Gdyby nie pewne stworzonko w sukni z matowego jedwabiu, Mec na pewno zacząłby się jąkać przeraźliwie. Ale dziś — nie!
— Nie wiem — rzekł pewnym głosem. — Jako mniej więcej uczciwy fizyk, nie powinienem właściwie brnąć naprzełaj przez dziedzinę, w której nie wykonałem ani jednego doświadczenia. Widziałem dwa światełka i ktoś mnie dotknął nieobutą nogą. Jedno mnie w tem wszystkiem zastanawia: każda istotna wiedza ma tę cechę zasadniczą, że rośnie. Oersted stwierdza w swoim pokoiku w pracowni fizycznej, że igła małego kompasu trochę drga wpobliżu prądu elektrycznego. Z tego pradziad pański, panie doktorze von Siemens, tworzy genjalną dynamomaszynę. Tramwaje jeżdżą, telefony gadają, radjostacje przesyłają sygnały od bieguna do bieguna, lampy łukowe zalewają potokami światła nasze miasta, samochody śmigają, propellery furkoczą. I wszędzie tkwi — magnesik Oersteda! Gdyby astrologja zawierała choć źdźbło prawdy, dziś — po tylu wiekach — otrzymywalibyśmy na pewno w każdym urzędzie miejskim, w każdym komisarjacie za kilka groszy horoskop oficjalny, w którym wypisywanoby nam bez ochyby, nieomylnie, z matematyczną ścisłością, kiedy się ożenimy, kiedy wygramy na loterji, kiedy zapadniemy na katar i o jakiej porze będziemy mieli największe powodzenie u kobiet. Wiedza tajemna ględzi o światłach, odlewach z parafiny — dlaczego z parafiny? — o ekierce, o snach, wizjach, przeczuciach... Ciągle w kółko. Prawdopodobnie nawet za lat sto sprawa się nie posunie ani o krok dalej. Tylko wtedy już murzyni i kafrowie, nie warszawiacy, będą maczali dłonie w parafinie. Widma będą czarne, bronzowe, kawowe, albo brunatne, nie białe, jak dotąd.
— Spojrzyjmy na tę sprawę z innej strony! Dlaczego medja oszukują? Co im na tem zależy? — pytała ostro panna Impekoven.
Mec westchnął i spochmurniał:
— Nie wolno mi mieć do nich pretensji... Nie mam prawa. Ja sam oszukuję. Jestem Cagliostrem, Józefem Balsamo, szarlatanem, wydrwigroszem. W jednej osobie! Mogę przytoczyć dowody...
I wychyliwszy bardzo sprawnie spory kielich wina reńskiego, rozpoczął dłuższą relację. Mówił o zakładach „Vox-Motor“ na Gęsiej, pod cmentarzem żydowskim, o Kozdrajskim, o wąsatym ślusarzu, o Husiatyńskim, o hałasomierzu...
Historja tak zajęła obecnych, że przyjęli Mizzi (pokojówka z zawadjacką kokardą) sykaniem i zabronili jej kręcić się po jadalni. Miała siedzieć w kącie i czekać, aż pan profesor skończy.
Poczem Toni Siemens, podróżnik, oznajmił głośno i dobitnie, że jeszcze przed wyprawą do Nowej Zelandji pojedzie do Warszawy na studja. Tak go zainteresowała ulica Kacza, obyczaje firmy Bronet i Kokiet, oraz prace wąsatego ślusarza i kamieniarza z podwórka fabrycznego. Panna Karola Impekoven chciała nawiązać korespondencję z Gulakiem i Sp. Akc. „Vox“ — Lewitacje. Różdżka czarodziejska. Odlewy z ektoplazmy, import, eksport...
Piękna pani Senta prosiła o bliższe szczegóły, dotyczące bogini greckiej. Ile ma lat i jak onduluje włosy.
Daverroes, szalony mułła, którego obecni tytułowali dyrektorem albo nazywali po imieniu Lionel, zasypał gościa warszawskiego pytaniami technicznemi. Jak daleko posunął kwestję hałasomierza? Jakie miał membrany? Jak je wytwarzał? Czy słyszał o nowych błonach metalicznych? O przezroczystych warstewkach metalu, rozpylanych katodowo? Czy...
Mała Lina zerwała się z miejsca i oznajmiła kategorycznie:
— Nie pozwolę męczyć dłużej doktora Meca. Od dwóch godzin tylko on mówi, bawi i uczy nas, darmozjadów i pasorzytów. Wszelka rozmowa musi polegać na wymianie zdań. My jesteśmy dziś głupi, nieciekawi — wyzyskujemy pana doktora.
— Mała ma rację! — krzyknął Lionel. — Przerywamy posiedzenie.
Porwał Meca i po kręconych schodach wewnętrznych zaprowadził go do pokoju na piętrze.
Z okna widać było klomby, trawniki, drzewa i wdali pogmatwane linje dachów. Dalekie, groźne, wyniosłe mury i — bliżej — jasnozielone trawki, pękate, czerwone tulipany na wysokich łodygach.
— W mieście wszelka roślinność wygląda, jak nagłe i nieoczekiwane szczęście w szarem życiu ludzkiem — myślał Mec, zapadając w rozkosznie miękką kanapę angielską. — Co to się stało właściwie? Gdzie jestem? kim jest szalony mułła? Dlaczego go nazywają dyrektorem? Skąd ma taką piękną siostrę? Mała pewnie wogóle nie istnieje, tylko mi się przyśniła. I ten pokój, zalany słońcem... Niektórzy warjaci gromadzą stare meble, antyki, robią z mieszkania muzeum etnograficzne. Ha! Przyprowadziłbym ich tu wszystkich — niech patrzą, jak wygląda dom nowoczesny. Każda epoka ma prawo do własnej sztuki. Obrazy, krzesła, ściany, wykładane drzewem, szafy bibljoteczne Zeissa... i ja, Wiktor Mec, belfer! Niemożliwe. Obudzę się i znów będę siedział w nudnym pensjonacie nad dzbankiem brunatnej lury... Niech i tak będzie. Tymczasem... Dalibóg — on mnie ubrał w jedwabną pyjamę! Zamknijmy oczy, bo to wszystko może nagle zniknąć... Bywały już takie wypadki...

Powrócił do świadomości późnym wieczorem. Dalekie miasto grało kolorowemi ogniami, puszczało w ruch obrotowy jaskrawe koło reklam, znaczyło się łuną na ciemnem niebie. Willa, oświetlona rzęsiście, rzucała na gazon i drżące korony drzew zabawną karykaturę tak zwanego przekroju pionowego. Od lat najmłodszych, dziecinnych ten właśnie widok najbardziej wzruszał, rozrzewniał prawie do łez Meca: jasny dom, lampy się palą, wieczór, otwarte okna, zielone drzewa, trawnik.
Zdołu dochodziły głosy wesołe, śmiechy i kłótnie. Towarzystwo widocznie grało w bridge’a.
— A teraz pik! — wołał basem doktór Pech. — I jeszcze pik! I jeszcze dwójeczka! A to pan lubi? A taki kolorek?... Może pan jest świetny podróżnik, panie Siemens, ale nawet ludzie pierwotni, ludzie z epoki kamienia łupanego, ludzie z plemienia Sirono i M’ptutu lepiejby to rozegrali! Leży pan bez trzech!
Do pokoju zakradł się ktoś cichutko na palcach... Daverroes.
— Mec! — szepnął. — Śpi pan jeszcze?
— Nie. Rozmyślam. Słucham. Patrzę. Trawnik, lato, ludzie w oświetlonym pokoju... Marzę! Cudne rzeczy są na świecie!
— Bogu dzięki! Byłem już o pana niespokojny. Pięć godzin!
— Widzi pan, kochany przyjacielu, jest mi dobrze. Po raz pierwszy od czternastu lat jest mi dobrze, więc śpię sobie. Drzemię, jak każdy człowiek szczęśliwy. Jutro trzeba będzie wrócić do obrzydliwej prozy, do pensjonatu...
„Szalony mułła“ zapalił światło w pokoju i przysiadł się do swego gościa. Czas pokreślił tę piękną, smagłą twarz niepotrzebnemi skazami, zmarszczkami, ale teraz — w tej chwili — miała ten sam naiwny, chłopięcy, trochę przerażony wyraz, jak za owych lat studenckich, kiedy to Daverroes tłukł kosztowne aparaty szklane i przepalał galwanometry precyzyjne w pracowni.
— Mam do pana wielką prośbę, doktorze, i chciałbym, żeby mi pan nie odmówił... Przez pamięć na dawne, dobre czasy...
— Jazda! O co chodzi, jak mawiał mój wspólnik, Kozdrajski, poprawiając blaszany półkoszulek... Słucham?
— Wiem, że pan ma na pewno inne zamiary, pociągają pana prace naukowe, idee teoretyczne. Wiem, że przemysł i praktyka, działalność zarobkowa, produkowanie towaru, któryby miał zbyt — wogóle rynek i handel nie mogą pana nęcić. Pan jest do innych rzeczy stworzony, doktorze. Ale... Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć, nie kieruje mną przyjaźń, ani sympatja, ani jakieś tam względy... Chodzi o to: powiodło mi się. Jestem bogaty. Ile tego jest, sam nie wiem. Dużo!... Dwa lata temu założyłem fabrykę aparatów elektromedycznych. Z początku robiliśmy głupstwa: przyrządy do diatermji, fidrygałki. Dziś to się rozrosło: Tow. Akcyjne „Mephar“ (medycyna — farmakologja) Berlin NO, filje Frankfurt, Turyn, Buenos-Aires. Ja, szalony mułła, Lion Daverroes, jestem dyrektorem naczelnym przedsiębiorstwa.
— Święty Ozyrysie!
— Tak. I teraz — mówiąc krótko i węzłowato, bo mnie za chwilę wezwą do bridge’a, a z doktorem Pechem niema żartów — zatrzymuję pana! Będzie pan pracował w naszem laboratorjum badawczem. Pensji jeszcze nie oznaczyłem, ale walizkę pana już sprowadziłem z tego ponurego pensjonatu. Nie wróci pan na Lutherstrasse. Sakwojaż pański tam stoi, w przyległym pokoju.
Mec podparł się ręką, usiadł na kanapie.
— Czy pan wie, z kim pan mówi, panie dyrektorze? Ja jestem stary, zniszczony, wyranżerowany gruchot. Belfer. Wykolejeniec. Chybione, zapite, obmierzłe indywiduum. Od piętnastu lat nie trzymałem w tych rękach subtelniejszego przyrządu fizycznego. Pan mnie chce wpuścić do laboratorjum? Mnie? To zupełnie tak, jakby pan wysyłał na olimpjadę zgrzybiałego starca dlatego, że ów artretyk zamłodu był atletą. Ja wam fabrykę wysadzę w powietrze, ja was do ruiny doprowadzę, ja wam zniszczę Berlin N. O. i Buenos-Aires, ja wam z ziemią zrównam Frankfurt i Turyn, ja was narażę na miljonowe straty...
— Dobrze! Ryzykujemy! Zatem — załatwione? Starym zwyczajem proszę o rękę. Shake-hand i abgemacht? Co? Zgoda?
— Zaraz! Zaraz! Co ja tam będę robił? Belfer w laboratorjum fabrycznem? Niesłychane! Pan mi chce wyświadczyć przysługę, ale jałmużna jest za duża!
— Jałmużna? Cóż znowu. Będzie pan rozwijał swój hałasomierz. Bardzo interesująca rzecz... Doskonały pomysł...
— Daverroes! — krzyczał tubalnym głosem potężny doktór Pech. — Gdzież pan się podziewa u licha w najciekawszym momencie! Powiedziałem dwa bez-atu, a tu partnera djabli biorą. Lion! Karty rozdane!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.