<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Dżafar Mirza
Część druga
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza „ORIENT“ R. D. Z. EAST
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Graf. A. Szachowicz i S-ka, Warszawa, Nowolipie 11
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻÓŁTA GÓRA

Słońce zaszło przed chwilą. Przyśpieszyłem kroku, aby dostać się na cypl przed zapadnięciem nocy.
Zwróciłem się znowu ku grobom wodzów. W połowie drogi skręciłem w kierunku urwiska nad grobami. Wdrapałem się na cypel po ścianie skalnej. Z dołu perspektywa była o wiele groźniejsza, niż obecnie. Ku wielkiemu zadowoleniu doszedłem do wniosku, że nawet nocą będzie można wracać tędy bez obawy. Gdym dotarł do cyplu, było jeszcze tak jasno, że dojrzałem leżącą w dole kotlinę. Zacząłem badać stan drzew. Nadawały się doskonale do moich celów, gdyż korzenie tkwiły mocno w ziemi. Do jednego z najpotężniejszych pni przywiązałem koniec lassa, poczem położyłem się na ziemi. Bądź co bądź liczyłem się z możliwością, że moje przewidywania nie okażą się słuszne. Ileż przeszkód może wstrzymać Komanczów od przybycia na to miejsce i uniemożliwić wykonanie moich planów! Równocześnie jednak miałem poczucie zupełnej pewności, które mnie nigdy nie zawodzi.
Upływały godziny. Gwiazdy lśniły coraz jaśniej na firmamencie. Wyczytałem z położenia konstelacyj, że zbliża się północ. Nagle jakiś szmer obił się o moje uszy. Wytężyłem słuch. Czy to oni? Odgłosy zbliżały się powoli. Już można było rozróżnić dźwięk kopyt końskich, uderzających o miękki piasek sawany. Tak, to oni! Po chwili dotarły do mnie ich głosy. Byli teraz zupełnie blisko. Pozsiadali z koni, rozpalili ogniska; mogłem się im dokładnie przyjrzeć. Czuli się tu tak bezpiecznie, że nie myśleli wcale o przeszukaniu okolicy. Po napojeniu koni, zaprowadzili je na sąsiednią polankę, aby się pasły spokojnie. Potem zebrali się dokoła ogniska. Po niedługiej chwili poczułem ostry zapach pieczonego mięsa. Wywnioskowałem, że upolowali po drodze zwierzynę.
Ujrzałem również jeńca; leżał związany przy ognisku, najbardziej ode mnie odległem. Indsmani byli zmęczeni dłuższą od naszej, męczącą jazdą. Więc przewidywałem, że ułożą się do spoczynku natychmiast po jedzeniu. Tak się też stało. Wódz wydał rozkazy, ustalił porządek wart, poczem, oddaliwszy się od swych ludzi, położył się pod skałą i okrył kocem.
Uświadomiłem sobie dokładnie, że wykonanie mego planu nie będzie wcale łatwe Wszystkie ognie pogasły. Paliło się jedynie ognisko jeńca, przy którem siedziało dwóch wartowników.
Zamierzałem potajemnie wykraść Dżafara. W dole było ciemno, spuszczenie się więc po lassie nie nastręczało żadnych trudności. Ale co potem? Jeżeli się zbliżę do ogniska, obydwaj wartownicy zobaczą mnie z pewnością. A gdyby nawet udało mi się ich powalić, zdążą podnieść alarm. Czy potrafię więc wyzwolić Dżafara z więzów? Czy wiem, dokąd się z nim udać? Na sawanę? Przecież tam stoją warty! Podciągnąć go na lassie? Gdyby nawet Dżafar umiał drapać się po górach, czerwoni pochwycą nas, zanim zdążymy dotrzeć do cyplu.
Nie chcąc się narażać na zbyt wielkie niebezpieczeństwo, zrezygnowałem z tego planu.
Cóż jednak począć? Dżafara muszę uwolnić. Sprawa jest bardzo prosta. Na dole leży wódz. Próba obezwładnienia go grozi wprawdzie również gardłem, ale bądź co bądź łatwiejsze to, niż schwytanie Persa. Jeżeli mi się manewr uda, oswobodzę jeńca przez wymianę.
Po krótkim namyśle przerzuciłem koniec długiego lassa i spuściłem się po niem. Dotarłszy nadół, zacząłem nadsłuchiwać. Cisza, żadnego szmeru. Wódz leżał opodal. Śpi z pewnością; gdyby czuwał, usłyszałby szelest.
Podczołgałem się ku niemu po ziemi. Leżał z głową opartą o skałę. Przybliżyłem ucho; oddychał miarowo. Podniosłem się nieco, ująłem go lewą ręką za szyję, równocześnie zaś wymierzyłem mu dwa potężne uderzenia pięścią. Zadygotał jak w febrze, potem zamarł w bezruchu. Gdym cofnął rękę od szyi, leżał jak trup.
Pierwsza połowa planu udała się. Teraz trzeba wciągnąć wodza na górę Wyprostowałem się, wziąłem go na ręce i zaniosłem na miejsce, w którem zwisało lasso. Tu położyłem go na ziemi i spojrzałem w kierunku ogniska, nad którem siedzieli wartownicy. Nic nie spostrzegli. Zauważyłem jednak, że właśnie w tej chwili jeden z czerwonych wstaje od ogniska i idzie w moim kierunku. Okoliczność ta mogła pokrzyżować cały plan.
Przedewszystkiem chciałem wodza związać i skneblować; niestety, nie miałem na to czasu, gdyż wartownik mógł się w każdej chwili do mnie zbliżyć. Zdołam go wprawdzie unieszkodliwić, ale kto wie, czy przy tej okazji nie zakłócę ciszy. Tak, trzeba jak najprędzej uciekać. Podciągnąłem więc pod ramiona wodza końce lassa, zadzierzgnąłem mocny węzeł i począłem się wdrapywać po tym grubym z pięciu włókien plecionym sznurze. Dotarłszy na górę, zacząłem obserwować wartownika. Był już niedaleko. Jeżeli nie zboczy, przejdzie wkrótce obok wodza w odległości jakichś piętnastu kroków. W pierwszej chwili gotów byłem przeczekać, aż minie mego jeńca. Natychmiast jednak porzuciłem ten zamiar; przecież wartownik może zauważyć po drodze, że wódz opuścił legowisko pod skałą, i pocznie go szukać wzrokiem dookoła. Dlatego postanowiłem jak najszybciej wciągnąć oszołomionego To-kei-chuna na górę.
Nie była to łatwa sprawa. Skała, o którą lasso się ocierało, nie była, niestety, bryłą jednolitą. W pewnej chwili obsunął się jakiś kamień i spadł na dół. Usłyszawszy rumor, wartownik szybkim krokiem pobiegł w kierunku skały. Wódz zwisał o jakiś metr pode mną; zacząłem go wciągać z pośpiechem, co również nie obeszło się bez hałasu. Czerwonoskóry dotarł aż do skały. Mimo ciemności ujrzał zapewne unoszące się na lassie ciało.
Uff! — zawołał zdumiony i podbiegł ku miejscu, w którem leżał wódz. Widząc, że To-kei-chuna tam niema, wrócił pod skałę.
— Co To-kei-chun robi na górze? — zapytał w chwili, gdym wciągał wodza na cypl. — Czy wódz Komanczów umie latać?
Nie było żadnej odpowiedzi. Milczenie to musiało obudzić w wartowniku podejrzenie; gdyby postać, która przed chwilą wzleciała wgórę, była istotnie postacią wodza, otrzymałby przecież odpowiedź na pytanie. Czerwonoskóry nie wiedział w pierwszej chwili, co począć. Wszcząć alarm? Wódz nie dał przecież żadnej odpowiedzi, więc może wzlot swój chce zachować w tajemnicy.
Tymczasem zwolniłem z lassa To-kei-chuna, skrępowałem mu nogi powrozem, a ręce zacząłem przywiązywać do piersi. W trakcie tego odzyskał przytomność. Gdyby leżał spokojnie, oprzytomniałby z pewnością znacznie później; ponieważ jednak musiałem go wciągać na górę i ocierać o kamienie, stan oszołomienia minął prędzej. Poruszył się, zanim skończyłem wiązać mu ręce. Czując, że nie ma swobody ruchów, otworzył oczy. Pochyliłem się nad nim, twarze nasze niemal się dotknęły. Poznał mnie mimo ciemności. W tej samej chwili wartownik zapytał z dołu:
— Dlaczego To-kei-chun nie odpowiada? W jaki sposób dostał się na górę? Czy nikt nie powinien wiedzieć o tem, że się oddalił?
Wódz krzyknął donośnym głosem:
— Old Shatterhand jest tutaj! Uprowadził mnie. Na pomoc, na pomoc! Biegnijcie prędzej na róg...
Ścisnąłem mu usta lewą ręką, w prawą zaś ująłem nóż i, mierząc ostrzem prosto w pierś, rzekłem groźnie:
— Milcz!
Wiedział, że go nie przekłuję, gdyż w takim razie nie mógłbym odzyskać Dżafara. Zależało mu więc na tem, by dać zlecenie swym ludziom, jak się mają zachować. Szamocąc się, odsunął na chwilę mą rękę od ust; zamknąłem je znowu i znowu zaczęliśmy się szamotać. W krótkich momentach wyzwolenia z pod uścisku mojej dłoni mógł wydobywać ze siebie urywane okrzyki:
— Biegnijcie na róg... aż do miejsca... w którem można się... wdrapać na górę... leżę tu... na skale i...
Nie mogłem mu wpakować knebla w usta, ponieważ zagryzł wargi, musiałem go więc obezwładnić znowu potężnem uderzeniem pięści.
Tymczasem Komanczowie zerwali się na równe nogi. Byłoby mi bardzo na rękę, gdyby podnieśli krzyk. Niestety, zachowali spokój. Dzięki temu mogli zrozumieć każde słowo wodza. Ponieważ przytrzymywałem mu usta ręką, wołania jego brzmiały nad wyraz rozpaczliwie. Groza podnieciła Indsmanów. Ledwie wódz zamilkł, rozległ się wściekły ryk. Wprost wierzyć się nie chciało, że wrzaski te wychodzą z ust ludzkich. Usłyszałem, że biegną w zaleconym kierunku. Nie trzeba chyba podkreślać, że zależało mi na tem, aby nie spełnili jego rozkazu. Dlatego, przekrzykując ich wrzaski, zawołałem:
Hola! Wstrzymajcie się i słuchajcie, co wam powiem.
Zaległa cisza. Ciągnąłem dalej:
— Jestem Old Shatterhand. Znowu wziąłem To-kei-chuna do niewoli. Jeżeli pozostaniecie w obozie, nic mu się złego nie stanie. Jeżeli jednak ruszycie na górę, zakłuję go. Chcę, aby schwytana blada twarz odzyskała wolność. Gdy nastanie dzień, dowiecie się, czego żądam od was i od waszego wodza.
Przez niedługą chwilę panowało głębokie milczenie. Komanczowie namyślali się. Wreszcie usłyszałem głos:
Uff! Old Shatterhand nie zabija bezbronnych jeńców. Niechaj bracia moi czynią, co im To-kei-chun rozkazał!
Uff, uff, uff, hiiiiiiiiiih! — odpowiedziała reszta, wydając wojenne okrzyki, poczem wszyscy pobiegli.
Znalazłem się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Słusznie sądzili — nie miałem zamiaru zabijać wodza. Groźba moja nie odniosła skutku. Miałem przed sobą ciężką perspektywę dźwigania wodza i uciekania z nim wśród ciemności po nieznanym skalistym terenie.
Gdyby pobiegli wszyscy, nietrudno byłoby mi uciec. Poprostu spuściłbym się nadół wraz z jeńcem, dotarłbym przez opuszczone obozowisko na równinę i odszukałbym na niej swoich towarzyszów. Śmiały ten krok nie pociągnąłby niebezpiecznych skutków. Niestety, część Indsmanów pozostała; pięciu czy sześciu pilnowało jeńców przy ognisku, dziesięciu zaś stało naprzeciw skały i obserwowało mnie bacznie. Nie mogłem nawet marzyć o spuszczeniu się nadół.
Trzeba się było zdecydować na niebezpieczne drapanie się po górach. W tym celu musiałem uzyskać zupełną swobodę rąk, Z wielkim trudem przywiązałem wodza do swoich pleców. Obrałem tę samą drogę, po której przybyłem. Ryki Indjan zamilkły; słychać tylko było odgłos moich kroków, którego, niestety, nie mogłem stłumić. Co krok musiałem chwytać za skałę, lub za drzewo. Rozlegał się trzask gałęzi; od czasu do czasu słychać było, jak stacza się kamień. Czerwoni zachowywali się spokojnie, musiał więc dojść do nich każdy szmer. Drapali się na górę w głębokiej ciszy. Odgłos mych kroków był im przewodnikiem. Jedyna moja nadzieja opierała się na tem, że znam drogę, natomiast Komanczowie nie znają jej i będą mieli do pokonania cały szereg trudności.
Z wodzem na plecach szedłem i szedłem, to drapiąc się na górę, to znowu chwytając się gałęzi, aby nie spaść ze stromego urwiska.
Na nieszczęście, nie udało mi się dotychczas zakneblować To-kei-chuna. Powoli odzyskiwał przytomność; zauważyć to można było po ruchach. Nie mógł oderwać ramion od piersi ani rozstawić nóg. Ale mógł zginać kolana, do czego uciekał się z pasją, kopiąc mnie potężnie w plecy. Utrudniało to mą wyprawę, która jednak postępowała naprzód. Nagle wódz wpadł na pomysł, że lepiej będzie pracować językiem, niż kolanami i wrzasnął:
— Pójdźcie tu, wojownicy Komanczów! Jestem tutaj, niesie mnie na rękach!
— Milcz! — rzuciłem groźnie. — Nie mam zamiaru żartować. Jeżeli się nie uspokoisz, zakłuję cię nożem.
— Proszę, proszę! — odpowiedział ironicznie. — Jakże będziesz mógł uwolnić jeńca, skoro mnie zamordujesz?
Wrzeszczał nadal, tylko od czasu do czasu milknąc na jedno mgnienie dla złapania oddechu. Nie ulegało wątpliwości, że przy takim stanie sprawy wpadnę w ręce Indjan. Wyciągnąłem więc nóż i, przykładając ostrze do gardła To-kei-chuna, rzekłem:
— Jeżeli nie przestaniesz wrzeszczeć, przepiłuję ci gardło.
Łotr tak ufał w moje uczucia humanitarne, że nie bacząc na ostrze noża, przyłożone do gardła, ryknął.
— Komanczowie, jestem tutaj!
Sytuacja stawała się nieznośna. Ryk To-kei-chuna wskazuje Indjanom dostęp do mnie, ponadto, jeżeli się zbliżą, nie dosłyszę w tym hałasie ich kroków. Czy mam ogłuszyć go po raz trzeci? Uważałem to za środek ryzykowny. Zamiar może się nie udać; kto wie zresztą, czy go tym razem nie zabiję? Ponadto trzebaby go było odwiązywać od pleców, co pochłonęłoby sporo czasu. Nie odwracając się więc, wbiłem mu ostrze noża w górną część piersi, bacząc pilnie, by ukłucie nie było zbyt głębokie.
— Psie! — ryknął.
— Jeszcze słowo, a wpakuję nóż aż po rękojeść!
Zamilkł. Zatrzymałem się więc na chwilę. Nadsłuchiwałem. Martwa cisza. Nagle dobiegło od podstawy góry niewyraźne echo ludzkich głosów. Zrozumiałem, co zamierzają Indjanie. Nie mogli się wdrapać na górę. Głos wodza wskazał im, że znoszę go nadół. Wystarczyło więc czekać na dole. Nie wiedząc, w którem miejscu zejdę z góry, musieli utworzyć łańcuch. Zamkną go, skoro się tylko zjawię. Wywnioskowałem to ze wzajemnych nawoływań czerwonych.
Czy jednak sztafeta Indjan dotrze do miejsca, gdzie leżą ukryci moi towarzysze? Gdyby się tak stało, sytuacja nasza nie byłaby najłatwiejsza. Niewiadome bowiem, czy nawet sprytnym i energicznym braciom Snuffles uda się odeprzeć atak i kryć mój odwrót. Z tego względu bałem się o nich więcej, niż o siebie.
Najcięższą część drogi miałem już za sobą; schodziłem więc nadół o wiele prędzej, niż do tej pory. W przeciągu dziesięciu minut mogłem być na dole. Nagle rozległ się odgłos strzału i ktoś zawołał:
— Masz za swoją ciekawość, czerwona świnio! Teraz będziesz wiedział, kim jesteśmy!
Był to głos Jima Snuffle. A więc Komanczowie odkryli naszą kryjówkę! Skutki nie dały na siebie czekać. Kilku czerwonych podniosło alarm, a po chwili zawtórowała im reszta. Po tych głosach mogłem oszacować długość łańcucha, który utworzyli.
Po chwili padł drugi strzał, tym razem z większego oddalenia. Bezpośrednio po tym strzale usłyszałem głos Jima:
— Znam odgłos tych strzałów. Toś ty strzelił, stary Timie, nieprawdaż?
Yes.
— Słusznie! Pokaż im, gdzie raki zimują! Zobaczymy, czy nas pochwycą. Byłaby to dla nich rozkosz prawdziwa!
Padło jeszcze kilka strzałów, na które czerwoni odpowiedzieli rykiem. Poznałem po tym ryku, że się oddalają. Otrzymali nauczkę!
Przybywszy szczęśliwie nadół, ujrzałem tylko wierzchowce i jednego z lokajów Dżafara.
— Jesteś sam? Gdzież reszta? — zapytałem.
— Niema ich! Kiedy czerwoni się zbliżyli, Jim Snuffle uznał, że trzeba ich przepędzić.
Usłyszałem trzask gałęzi i po chwili ujrzałem Jima we własnej osobie.
— Niema ich, — mówił Jim, nie widząc mnie, — i nieprędko, powrócą. Oby tylko Old Shatterhand zjawił się jak najprędzej! Krzyk z góry zdezorjentował mnie zupełnie. Można było przypuszczać...
Naraz mnie ujrzał. Przerwał więc, podszedł ku mnie i zaczął mówić dalej:
— Do licha! Któż to taki? Takiego grubego ananasa nie widziałem jeszcze...
— To złudzenie, że jest grubasem, — przerwałem. — Ma pan przed sobą dwóch ananasów, mr. Snuffle!
— Ach, więc to pan? — zawołał z zadowoleniem. — Dzięki Bogu, żeś...
— Cicho, cicho! Krzyczysz, sir, jakgdybyś chciał, żeby cię usłyszano w całym Meksyku. Czy nie wiesz, że czerwoni wpobliżu?
— Wpobliżu? — rzekł z uśmiechem. — Ani im się śni! Byli wpobliżu, ale teraz już niema ich na lekarstwo.
— Czyś pan tego pewien?
Yes. Widziałem na własne oczy, jak uciekali. Zbliżyli się gęsiego, zapewne chcieli utworzyć łańcuch celem schwytania was. Ale udaremniliśmy ich zamiar!
— Czy aby całkowicie?
— Całkowicie! Mój stary Tim ściga ich wraz z resztą towarzyszów; ja zaś wróciłem tutaj, by na pana czekać.
— Jeżeli tak, spisaliście się dobrze i winienem wam wdzięczność, żeście przepędzili Indjan. Oto moja ręka, mr. Snuffle. Przekonałem się, że mogę na pana liczyć.
— Nie ma pan za co dziękować. Wczoraj wyciągnąłeś mnie, sir, ze znacznie gorszej opresji. Mimo to... proszę o rękę. Uścisk dłoni Old Shatterhanda, to dla mnie rozkosz prawdziwa! — Cóż za łotra dźwiga pan na sobie?
— Zdejm go, sir! Nie poznaliście go po głosie? Przecież ryczał, jak nieboskie stworzenie.
Popuściłem jeńcowi lassa; Jim umieścił go na ziemi. Spojrzawszy w oczy Indjaninowi, zawołał ze zdumieniem:
— Do licha! Przecież to ten stary lis, To-kei-chun! W jaki sposób schwytałeś go, sir? Przez przypadek?
— Nie.
— Czyż być może? Chyba pan nie twierdzi, żeś nas opuścił z gotowym planem wykradzenia Indjanom ulubionego wodza?
— Tego nie twierdzę. Odszedłem stąd aby oswobodzić mr. Dżafara. Aliści zbyt pilnie go strzeżono. Postanowiłem więc ująć wodza, co na jedno wychodzi, gdyż, mając go w swej mocy, mamy właściwie mr. Dżafara.
— To już chyba czwarty majstersztyk, mr. Shatterhand!
— Istotnie, sprawa nie była tym razem łatwa. Obecnie jednak musimy gdzie indziej skierować uwagę. Czerwoni będą całkowicie pochłonięci myślą u uwolnieniu wodza. W dzień nie odważą się podkraść do nas, ponieważ, jak już to nieraz dowiedli, boją się nas, niby ognia. Ale pod osłoną nocy gotowi spróbować szczęścia. Indjanie zorjentują się po strzałach, gdzie jesteśmy. Leżymy tu na skraju równiny, u stóp góry. Gdyby utworzyli łańcuch, ciągnący się ku równinie, z drugiej zaś sięgający góry, bylibyśmy zamknięci, a czerwoni mogliby...
Przerwałem, gdyż zjawił się Tim Snuffle.
— Słuchaj, stary Jimie, — rzekł — mam wrażenie, że czerwoni... Ach, ależ to Old Shatterhand we własnej osobie! Któż to leży tutaj?
— To-kei-chun — odrzekłem.
— Do pioruna! Schwytałeś go, sir?
— Tak. Przybywa pan z meldunkiem?
Yes. Mam wrażenie, że Indjanie coś knują.
— Z czego to pan wnosi?
— Pełzają w kierunku równiny.
— No i cóż, Jimie, nie miałem racji? Sprowadźcie tu natychmiast resztę towarzyszów. Niech się zbliżą, zachowując najgłębsze milczenie, i niechaj będą gotowi do ruszenia w dalszą drogę. Ja tymczasem stawię opór Indsmanom.
Ująwszy sztuciec Henry’ego, przedarłem się przez zarośla ku otwartej prerji. Dotarłszy do niej, padłem na ziemię i zacząłem pełzać po średnicy półkola, które, według moich obliczeń, utworzyć mieli Indjanie. Po jakimś czasie zatrzymałem się. Przypuszczenia moje okazały się słuszne. Z lewej strony wyrastały pochylone postacie, posuwające się wolno naprzód. Indjanie szli gęsiego. Gdy idący na przedzie znalazł się w odległości jakichś czterech kroków ode mnie, dałem w jego kierunku trzy czy cztery strzały, — oczywiście nie celując ani w niego, ani w tych, którzy szli za nim, i zawołałem:
— Cofnijcie się! Tu stoi Old Shatterhand. Kto się odważy iść dalej?
Wydawszy kilka okrzyków przerażenia, łotry w mig się ulotnili. Posłałem za nimi jeszcze kilka strzałów, zanim wróciłem do naszej kryjówki.
Wszyscy towarzysze byli już zebrani. Słyszeli odgłos moich strzałów. Jim Snuffle zapytał:
— Strzelałeś, sir? Do kogo?
— Oczywiście do czerwonych. Chyba nie wyobraża pan sobie, że usiłowałem zestrzelić kilka gwiazd z nieba!
— A więc Komanczowie istotnie pełzali ku nam?
— Tak.
— A potem?
— Dali drapaka.
— Możemy tu pozostać?
— Nie. Jestem przekonany, że ponowią próbę, ale tym razem w większej odległości. Musimy się więc ulotnić.
Wódz słyszał całą rozmowę. Nie uważałem za potrzebne ukrywać jej przed nim. Milczał jak zaklęty; nie dawał znaku życia. Przerzuciwszy broń przez ramię, wsiadłem na konia. Podsadzono mi wodza, poczem ruszyliśmy w kierunku równiny. Dotarłszy do miejsca, w którem podczas ostatniej niszej bytności odbyła się wymiana pojmanego wodza za białych jeńców, zeskoczyliśmy z koni i rozsiedliśmy się na ziemi, dookoła To-kei-chuna kołem. Teraz dopiero mogłem opowiedzieć towarzyszom, w jaki sposób udało mi się znowu porwać wodza. Najtrudniejszym momentem był bezwątpienia odwrót, za który wszyscy obsypali mnie pochwałami. Nie skończyłem jeszcze opowiadania, gdy od strony góry rozległ się piekielny hałas.
— To czerwoni — rzekł Perkins. — Powiedz, mr. Old Shatterhand, co oznacza ten piękny śpiew?
— Odpowiedź jest bardzo prosta. Mimo, że ich przepędziliśmy, nie zrezygnowali z napaści na nas. Otoczyli naszą kryjówkę i, na umówiony znak, wpadli do niej.
— A tymczasem ptaszki z niej wyleciały!
— Wielkie to dla nas szczęście. Czerwoni są tak wściekli, że ryczą, jak nieboskie stworzenia.
Tego już było wodzowi za wiele. Syknął więc:
— Powiadasz, że ryczą z wściekłości? A ja ci mówię, że będą jeszcze ryczeć z radości!
Pshaw! — odparłem. — Ryk ten jest dowodem głupoty, słowa zaś twoje są jeszcze wyraźniejszym dowodem, niż ich wrzaski.
— Milcz! To-kei-chun nigdy nie rzuca słów na wiatr.
— Znam twoje myśli nawylot. Twoi wojownicy wiedzą, że chcę wymienić cię za pojmaną bladą twarz i że wskutek tego będę musiał pomówić z nimi jutro. Są więc przekonani, że się nie oddalę od ich obozu. Głowili się nad tem, gdzie pozostanę i gdzie będę z nimi prowadzić układy. Odpowiedzieli sobie z pewnością, że Old Shatterhand będzie z nimi mówić w tem samem miejscu, w którem już raz prowadził układy. Skorzystają więc z ciemności nocy, aby raz jeszcze spróbować napadu.
Uff!
— Ale to im się nie uda, — ciągnąłem dalej — choć pokładasz w napadzie całą nadzieję. Gdybyś jej nie miał, nie groziłbyś nam. Widzisz więc, że twoje słowa są czcze, jak ryk twych wojowników.
Nie odpowiedział. Ciągnąłem dalej:
— Nie jesteś wcale wart tego, aby wojownik rozmawiał z tobą, gdyż zbezcześciłeś kalumet i nie dotrzymałeś obietnicy pokoju.
— Jedynie własny kalumet jest dla mnie świętością! Dlaczego nie wypaliłeś mego? Old Shatterhand jest znacznie głupszy od tych, których nazywa głupcami.
— Nie postąpiłem ani głupio, ani lekkomyślnie. Ja, gdybym pociągnął z twojej fajki pokoju, uważałbym obietnicę za równie świętą, jakgdybym wypalił własny kalumet. Przewidziałem twój wykręt i wyjawiłem go towarzyszom. Mimo to nie zmusiłem cię do posługiwania się własnym kalumetem. Albowiem nie lękam się ciebie. Jesteś wobec mnie robakiem, którego mogę w każdej chwili zdeptać.
— Cóż się tedy stanie z bladą twarzą, którą pojmaliśmy?
Pshaw! Potrafiłbym uwolnić tego białego, gdybyś nawet nie był w naszej mocy.
Zdawałem sobie sprawę, że Indjanie wkrótce znowu nas okrążą. Poleciłem przenieść wodza na ubocze, aby nie wtajemniczać go w nasze zamysły, i naradzałem się z towarzyszami. Postanowiliśmy, że bracia Snuffles, Perkins i obydwaj przewodnicy ruszą wraz ze mną przeciw ewentualnym wywiadowcom; obydwaj zaś lokaje pozostaną przy wodzu. Po chwili zaczęliśmy pełzać naprzód. Zatrzymaliśmy się po pewnym czasie. Zleciłem towarzyszom rozwinąć tyraljerkę w kierunku Żółtej Góry. Odległość między każdym z nas wynosiła około czterdziestu kroków. Postanowiłem zająć wysunięty nieco środek szeregu. Nie wątpiłem, że wywiadowca wpadnie między nas, jak ryba w sieć.
I tym razem nie omyliłem się. Po upływie niespełna pół godziny Jim Snuffle zawołał:
— Ktoś się tu chce przedostać. Trzymaj go mocno, stary Timie!
Yes!
Obydwaj bracia leżeli na prawo ode mnie; bliżej Tim, dalej Jim. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Tim biegnie w kierunku jakiejś postaci, która przed chwilą podniosła się z ziemi i rzuciła do ucieczki. Postać biegła w wielkich susach ku wysuniętemu miejscu, w którem leżałem. Był to czerwony. Pozwoliwszy mu zbliżyć się na odległość dziesięciu kroków, podniosłem się niespodzianie. Przerażony Indjanin zatrzymał się na mgnienie oka. Wystarczyło mi to w zupełności. Doskoczyłem doń w dwóch potężnych susach, przewróciłem na ziemię i przytrzymałem tak długo, dopóki nie podeszli bracia Snuffles i nie związali go. Stało się wszystko bez hałasu, Indjanin bowiem stawiał bardzo słaby opór.
— No, tego mamy! — rzekł Jim z zadowoleniem. — Ciekaw jestem, czy przyszedł tu w towarzystwie.
— Zgodnie z taktyką Indjan powinien być sam. W przeciwnym razie zauważylibyśmy innych równocześnie z nim — odparłem. — Zaprowadzimy go do wodza, potem ruszymy dalej.
— Dokąd?
— Niedaleko. Udamy się do miejsca, gdzie nas nie będą szukać. Przed chwilą powziąłem pewien plan. Oświadczyłem niedawno wodzowi, że potrafię uwolnić bladą twarz i bez wymiany. Ta przechwałka naprowadza mnie na pierwotny mój zamiar. Przekradnę się ku grobom wodzów, przy których leży nasz jeniec.
— Sam się wydasz w ręce Indsmanów, sir!
— Niema ich tam.
— Kto to panu powiedział?
— Wywiadowca. Uciekał przed nami. Nie ulega wątpliwości, że biegł w kierunku towarzyszów. A przecież biegł ku mnie od prawej strony. Dowodzi to, że znajdują się na lewo; zatrzymali się tam, nie znalazłszy nas w kryjówce. Zdaniem więc mojem, sytuacja przedstawia się tak: podczas mego przebywania na cyplu skalnym około dziesięciu Indjan stało na dole, sześciu zaś pilnowało mr. Dżafara. Skorom się oddalił uznali to za zbędne. Jeńca pilnuje najwyżej dwóch wartowników, z którymi łatwo dam sobie radę; reszta przyłączyła się do tych, którzy zamierzają na nas napaść. Przekradnę się więc ku grobom wodzów; zmienimy przedtem kryjówkę, by nas nie znaleziono. — —
To-kei-chun obrzucił nowego jeńca osłupiałem spojrzeniem, nie mówiąc ani słowa.
— No i cóż? — zapytałem. — Czy wojownicy twoi oswobodzą cię, wodzu? Schwytaliśmy ich wywiadowcę.
— Ale mimo to przyjdą! — mruknął.
— Może zjawią się tutaj; nie ulega jednak wątpliwości, że nie dotrą do nas. Zawiedziesz się, jak przedtem, kiedy nas chciałeś oszukać.
Uwolniliśmy z więzów nogi wodza i wywiadowcy, aby mogli iść swobodnie; po jakimś czasie zatrzymaliśmy się w miejscu, odległem o jakąś milę angielską. Obrałem tak wielki dystans, aby Komanczowie nie usłyszeli ewentualnych krzyków wodza. Objaśniwszy towarzyszów, jak się powinni zachować, opuściłem ich, aby wykonać nowy plan. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą obydwie strzelby.
Nasze nowe legowisko znajdowało się w dosyć wielkiej odległości od grobów. Dotarłem przeto do celu po upływie dobrej godziny od chwili schwytania wywiadowcy. Mimo to byłem święcie przekonany, że czerwoni trwają jeszcze na swem przypuszczalnem stanowisku. Fakt że wywiadowca oddalił się na godzinę, nie powinien ich wyprowadzać z równowagi. Należało więc liczyć się z tem, że na dole, przy grobach, napotkam na niewielki opór.
Przypuszczenie okazało się słuszne. Gdym wpobliżu grobów zaczął się przedzierać przez rzadkie zarośla, ujrzałem przy ognisku tylko dwóch wartowników. Siedzieli przy jeńcu, odwróceni do mnie plecami. Jeżeli nie usłyszą szmeru moich kroków, wykonanie planu uda mi się z pewnością.
Przypadłem do ziemi i czołgałem się w ich kierunku. Nie było to rzeczą łatwą, gdyż krzaki się urwały, a niska trawa nie dawała żadnej osłony. Musiałem się trzymać linji cienia, który obydwaj Indjanie rzucali w moim kierunku. Niebezpieczną sytuację komplikowała osoba tego, którego miałem zamiar oswobodzić. Nie był obeznany z życiem Dzikiego Zachodu i nie posiadał daru panowania nad sobą w niespodziewanych sytuacjach. Jeżeli mnie ujrzy zdaleka i zdradzi się z tem w jakikolwiek bądź sposób, mogę dostać kulkę w łeb przed dotarciem na miejsce. Trzeba więc było posuwać się naprzód w ten sposób, by ciągle zasłaniał mnie przed nim jeden z Indjan. Mimo trudności udało mi się tego dokonać. Oto wreszcie znalazłem się w odległości kilku kroków od Dżafara. Podniosłem się teraz z ziemi i, trzymając w ręku nabity rewolwer, w dwóch susach stanąłem za plecami czerwonych. Na odgłos kroków odwrócili się obaj. Pod wpływem zdumienia nie mogli wykrztusić ani słowa, lecz pozostało im jeszcze tyle przytomności, że chwycili za rękojeści nożów i zerwaliby się z ziemi, gdybym nie rozkazał:
— Siedźcie, nie ruszajcie się, bo was zastrzelę!
Uff, uff! — stęknął jeden. — To Old Shatterhand!
— Tak, jestem Old Shatterhandem. Jeżeli nie będziecie mi bezwzględnie posłuszni, zginiecie wraz ze swym wodzem. Odłóżcie więc noże!
Usłuchali rozkazu.
Podszedłem do Dżafara i przeciąłem mu więzy; w lewej ręce trzymałem rewolwer, lufą skierowany ku wartownikom. Po chwili rzekłem do Dżafara:
— Weź pan te rzemienie i zwiąż niemi ręce i nogi tych czerwonych gentlemanów.
Wstał, by wykonać polecenie; jeden z czerwonych odezwał się na to:
— Nie damy się związać!
— Jeżeli nie będziecie posłuszni, zastrzelę was, a leki wasze i skalpy wrzucę w ogień.
Uff! — zawołał przerażony.
Groźba złamała opór. Pers związał ich bez hałasu.
— Ograbiono cię, sir? — zapytałem go.
— Tak — odparł.
— Kto?
— Wódz.
— Wszystko zabrał?
— Tylko drobiazgi. Rzeczy wartościowe ukryłem w siodle.
— Siodło jest w naszem posiadaniu. Drobiazgi wódz będzie musiał zwrócić.
Rzekłem do wartowników:
— Oto owoce waszego wiarołomstwa. Jeniec wasz odzyskał wolność, zato To-kei-chun jest znowu w mej mocy i nie tak łatwo wydostanie się z niewoli. Teraz opuszczamy to miejsce. Jeden z was odprowadzi nas, będzie świadkiem mojej rozmowy z wodzem i wróci tu jako wysłannik. To-kei-chun pozostanie z nami aż do chwili, w której czuć się będziemy bezpieczni. Zabieram mu konia. Czy później wodza uśmiercimy, czy też podarujemy mu życie, będzie to zależało od jego zachowania.
Dżafar przyprowadził wierzchowce, swego i To-kei-chuna, później przyniósł broń i parę drobiazgów, które pozostały pod skałą po To-kei-chunie. Zdjąłem więzy z nóg jednego z wartowników i przywiązałem mu ręce do strzemienia. Towarzysza jego skneblowałem tak, by nie mógł pisnąć. Potem zgasiłem ognisko i ruszyliśmy.
Gdyśmy wydostali się na równinę, Pers odezwał się w te słowa:
— Sir, ileż panu zawdzięczam! Dług mój względem pana rośnie z dnia na dzień. Teraz znowu mnie pan uwolnił.
— Ale po raz ostatni! — rzekłem poważnie.
— Jestem tego pewien. Nie wpadnę już w łapy tych djabłów.
— Jeżeli będziesz, sir, ostrożniejszy, niż dotychczas.
— Zaręczam.
— Daj Boże. Słuchaj sir!
Za nami rozległy się głośne ryki.
— Dlaczego tak wrzeszczą? — zapytał Pers. — Chyba nie schwytali naszych towarzyszów?
— Nie. Towarzysze znajdują się przed nami. To ryk wściekłości Komanczów, którzy uświadomili sobie, że nie będą w stanie oswobodzić wodza. Wrócili do obozu i zauważyli, żeś pan zniknął i że ponadto zabrano im jednego z wojowników.
— Będą nas ścigać!
— Niech spróbują! Bądź pan zadowolony, że wyprawa moja się udała. Gdyby nie to, dzień dzisiejszy byłby ostatnim dniem twego życia, sir.
— Sądzi pan naprawdę, że byliby mnie zamordowali?
— Bez litości.
— Okropni ludzie! U nas żyją także półdzikie ludy, przed któremi trzeba się mieć na baczności, ale nie tak krwiożercze jak Indjanie.
— Na podstawie doświadczenia twierdzę coś wręcz przeciwnego. Jakże często na Wschodzie dybano na moje życie jedynie dlatego, że nie jestem muzułmaninem. Tymczasem Indjanin nie zna nienawiści na tle religijnem. Białych uważa za wrogów dlatego, że jego byt podkopują. Broni swych praw do życia, oto wszystko.
— Cóż uczyniłem złego tym Komanczom?
— Przedewszystkiem, należy pan do wrogiej Komanczom rasy białej. Sprawa pana osobistego stosunku do tego zagadnienia nie interesuje ich wcale. Ponadto, podróżuje pan po ich kraju, nie pytając wcale, czy im się to podoba.
— Cóż mogą mieć przeciw temu?
— Odpowiem pytaniem: czy mógłbym podróżować po Persji tak, jak pan tutaj?
— Oczywiście!
— Naprawdę? Wolnoby mi było obozować i sypiać, gdzie mi się podoba? Mógłbym swobodnie polować? Wolnoby mi było zabierać żywność prawowitym mieszkańcom kraju i nie słyszałbym ani jednego słowa protestu?
— Hm!
— Tak, hm! Czy na waszej granicy każdy szeik nie żąda okupu od podróżnego, który chce się dostać do kraju?
— Racja.
— A gdyby zażądał tego któryś z tutejszych wodzów, dostałby kulkę w łeb. Był czas, gdy miljonowe rzesze czerwonych panowały nad całą częścią świata. Z tych miIjonów została nędzna garstka, pędzona z miejsca na miejsce. Któż więc jest okrutnikiem — czerwoni, czy biali?
Pers milczał. Zato przywiązany do mego strzemienia Indjanin szczepu Komanczów zawołał:
Uff, uff! I to mówi Old Shatterhand, mimo że jest bladą twarzą!
— Zawsze to mówiłem.
— W takim razie jesteś prawdziwym przyjacielem wszystkich czerwonych mężów!
— Tak. Moglibyście już przestać ścigać mnie i moich towarzyszów.
— Powiedziałbym to moim wojownikom, ale nie wiem, czy mi wolno do nich powrócić. Czy Old Shatterhand puści mnie wolno?
— Owszem. Będziesz obecny przy mojej rozmowie z wodzem. Po ukończeniu jej odzyskasz wolność i będziesz mógł powtórzyć wojownikom Komanczów, co powiedziałem To-kei-chunowi.
Tymczasem dotarliśmy w pobliże miejsca, w którem zostawiłem towarzyszów. Na otwartej prerji panowała głucha noc. Gwizdnąłem; po chwili odpowiedziano mi, co wskazywało, że nie zboczyłem z drogi. Rozległ się głos Jima:
Halloo, sir! Tyś to gwizdnął przed chwilą?
— Ja.
— Czy, czy... ach, ależ widzę trzy osoby zamiast jednej! Czy mr. Dżafar...
— Jestem wolny — przerwał Pers, zeskakując z konia. — Mr. Shatterhand oswobodził mnie!
— Więc znowu się udało! Kimże jest ten trzeci gentleman? Ależ to przechodzi wszelkie oczekiwania! Nie sądzisz, stary Timie?
Yes — potwierdził brat. I, łamiąc zasadę milczenia, dorzucił: — Przyznaję, że rozum mój zaczyna się pod wpływem tego zdarzenia ulatniać.
— Rozum ci się ulatnia? Wypraszam to sobie stanowczo! Dziękuję za brata, pozbawionego rozumu. Toby dla mnie wcale nie było rozkoszą!
Zsiadłem z konia. Gdy To-kei-chun ujrzał, żem sprowadził jeńca i jednego z Komanczów, rzucił tylko ponure:
Uff!
Na zapytanie towarzyszów, w jaki sposób oswobodziłem Dżafara, odparłem:
— Odłóżmy to na później. Gdy będę miał wolną chwilę, dowiecie się o wszystkiem. Przedewszystkiem chcę pomówić z To-kei-chunem. Muszę się zabezpieczyć przed powtórnem złamaniem słowa.
Zwróciłem się do pojmanego wodza:
— Niechaj To-kei-chun posłucha, co mu powiem. Złamał słowo. Powinienem go za to zabić. Ale daruję mu życie. Tymczasem jednak nie odzyska wolności, gdyż znowu gotów następować mi na pięty.
— Nie — rzekł.
— Nie wierzę! Kto raz okłamał Old Shatterhanda, ten nigdy nie odzyska jego zaufania. Przywiążemy cię do konia i zabierzemy ze sobą. Wojownicy twoi muszą pozostać i czekać tu na twój powrót. Jeżeli będą nas napastować, zastrzelę cię jak psa.
Uff! Nie zechcą pozostać.
— Będą musieli, ponieważ wydasz odpowiedni rozkaz.
— Któż ich poinformuje o treści rozkazu?
— Wojownik, którego przyprowadziłem.
Uff! Uwolnisz go?
— Tak. Ruszymy natychmiast. Zabiorę twoje leki. Jeżeli będę z ciebie zadowolony, zwrócę ci je wraz z wolnością. Jeżeli nie będziesz mnie słuchał, zdepczę twój honor.
— Naprawdę dotrzymasz słowa i pozwolisz mi wrócić do swoich wraz z lekami?
— Tak.
— A reszta bladych twarzy? Tobie wierzę, ale czy towarzysze twoi zastosują się do twej woli?
— Przyrzekam solennie, że wpakuję kulę w łeb każdemu, kto się poważy naruszyć moją obietnicę.
— Wierzę ci! Przypieczętujemy to fajką pokoju.
— Właściwie jest to zbyteczne, gdyż Old Shatterhand dotrzymuje słowa i bez kalumetu. Niech się jednak stanie zadość twojej woli. Zapalimy twoją fajkę. Wiesz chyba, dlaczego na to nalegam.
Po wykonaniu tego uroczystego obrzędu, wydał wojownikowi podyktowane przeze mnie zlecenia.
Uwolniłem wojownika z więzów. Po chwili znikł w ciemnościach. Schwytany przedtem wywiadowca ruszył za nim. Wziąłem leki wodza; przywiązano teraz To-kei-chuna do konia i puściliśmy się w dalszą drogę. Jechaliśmy całą noc. Do rana konie tak się wyczerpały, że trzeba było im pozwolić wypocząć.
Podczas popasu Jim Snuffle doradzał, aby jeden z nas zawrócił, celem przekonania się, czy Komanczowie nie rozpoczęli pościgu. Odrzuciłem tę propozycję. Byłem głęboko przekonany, że tym razem usłuchają rozkazu wodza. Przecież chodziło tu nietylko o jego życie, lecz o rzecz znacznie ważniejszą: o jego leki! — —
Po trzech dniach dotarliśmy do granicy Nowego Meksyku. Uważałem, że czas najwyższy rozstać się z towarzyszami i ruszyć w planowaną poprzednio drogę. Uwolniłem To-kei-chuna z więzów i oświadczyłem, że jest wolny, polecając zarazem, aby zrezygnował z zamiaru napaści na osady białych, gdyż znajdę środki i sposoby ostrzeżenia ich przed niebezpieczeństwem. Odjechał w milczeniu. Znowu darowałem mu życie. Nie ulega wątpliwości, że przy ewentualnem spotkaniu wystąpi przeciw mnie jako zdeklarowany wróg.
Pożegnanie z Perkinsem i z obydwoma przewodnikami, którzy w tej całej przygodzie grywali rolę raczej bierną, zabrało niewiele czasu. Jim Snuffle wyciągnął obie dłonie i rzekł:
— Sir! Podczas podróży nieraz panowała między nami rozbieżność zdań. Ale rozsądny człowiek musi kierować się rozsądkiem i dlatego przyznać teraz muszę, że miałeś zawsze rację. Przebaczasz nam?
— Ależ chętnie, kochany Jimie!
— Dziękuję. Powiedziałeś kochany Jimie, nieprawdaż, sir? Dziękuję, stokrotnie dziękuję! Słowa „kochany Jimie“ z ust Old Shatterhanda sprawiają mi prawdziwą rozkosz! Mam rację, stary Timie?
Yes!
Well! A więc rozstajemy się jak przyjaciele. Będę się bardzo cieszyć, jeżeli kiedyś spotkamy się jeszcze. Pojedziemy z mr. Dżafarem. Może odprowadzimy go aż do Santa Fé, gdzie znajdzie dobrych przewodników, którzy go doprowadzą do San Francisco. Bądź więc zdrów, mr. Shatterhand, a nie zapominaj o braciach Snuffles!
Uścisnąwszy dłonie obydwóch braci, rzekłem:
— Z przyjemnością będę wspominać spędzone razem chwile. A może wolicie, abym o nich zapomniał, kochany Timie?
No! — odparł lakonicznie wzruszonym głosem i ruszył za bratem.
Pozostałem sam z mr. Dżafarem.
— Sir, — rzekł — nie mogę teraz rozwodzić się nad długiem, który od pana zaciągnąłem. Chciałbym tylko znaleźć kiedyś okazję do odwdzięczenia się za wszystko. Czy mogę się spodziewać?
— Powiadają, że wszystko na świecie możliwe.
— Przybędziesz, sir, kiedyś do Arabów plemienia Szammar?
— Kto wie.
— A może przybędziesz do Persji?
— I to prawdopodobne.
— Czy możesz określić termin?
— Nie. Jestem jak ptak bez gniazda, który lata po świecie.
— A więc trudno ustalić, gdzie i kiedy się spotkamy. Niewiadomo, kim wtedy będę. W każdym razie jestem przekonany, że usłyszysz o mirzy Dżafarze, synu mirzy Masuka. Zapamiętaj sobie to imię. Chciałbym, abyś od czasu do czasu pomyślał o mnie; przyjmij więc tę broń na pamiątkę. Dzięki niej poznałem cię, sir, i zachowałem życie. Wyświadcz mi łaskę i przyjmij tę broń.
Podał mi handżar.
— Właściwie nie powinienem przyjąć tego sztyletu, gdyż jest zbyt kosztowny, ale pragnąłbym...
— Zbyt kosztowny dla tego, kto mi uratował życie? — przerwał. — Ale to drobiazg, wolałbym obdarować cię czemś znacznie droższem, sir! Może się kiedyś sposobność nadarzy. Przyrzekam, iż uczynię wszystko, czego zażądasz, oczywiście w granicach możliwości. Bądź zdrów, przyjacielu! Towarzysze są już tak daleko, że ledwo ich rozpoznaję...
— Bądź zdrów, sir! Dziękuję za sztylet. Nie życzyłbym sobie jednak, aby go ktoś panu przyniósł w mojem imieniu.
Podawszy sobie dłonie, rozjechaliśmy się w różne strony; Dżafar ruszył na zachód, a ja na południe.
Ze słów Dżafara biła jakaś dziwna pewność siebie, oparta na przekonaniu Persa, że dojdzie kiedyś do władzy i wpływów. Kim jest teraz? Nie wiem, nie umiem rozwiązać tej zagadki. Nie mówił nic o swych stosunkach i planach, ja zaś nie nalegałem. Właściwie mógł sobie pozwolić wobec mnie na większą szczerość; przecież zawdzięczał mi życie. Zresztą, nie takie to ważne; kto wie, czy się jeszcze kiedyś spotkamy. — — Ma sza, Allah kan; wama lam jasza, lam jekun! — Stanie się tak; jak Bóg zechce; a gdy nie zechce, nie stanie się! —  — —


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.