Dama kameliowa/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dama kameliowa |
Wydawca | Księgarnia K. Fiszlera |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame aux camélias |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Dobry wieczór, mój kochany Gastonie — rzekła Małgorzata do mego towarzysza — cieszę się bardzo, że cię widzę. Dlaczego nie przyszedłeś pan do mnie do loży w teatrze Rozmaitości?
— Bałem się przeszkodzić.
— Przyjaciele — i Małgorzata położyła nacisk na ten wyraz, jak gdyby chciała przekonać obecnych, że Gaston, pomimo rodzinnego przyjęcia, był tylko przyjacielem — przyjaciele nigdy nie przeszkadzają...
— W takim razie, pozwolisz pani, przedstawić sobie, pana Armanda Duvala.
— Uczyniła to już Prudencya.
— Wreszcie — rzekłem kłaniając się — miałem już szczęście być pani przedstawionym.
Cudowne oczy Małgorzaty poczęły szukać w pamięci, lecz ta ją omyliła, lub przynajmniej udała, że nie pamięta.
— Pani — rzekłem tedy — jestem ci wdzięcznym za to, że sobie nie przypominasz tej pierwszej rekomendacyi, gdyż byłem bardzo śmiesznym i musiałem ci się wydać nudnym. Było to przed dwoma laty w Operze komicznej; byłem w towarzystwie Ernesta de.
— A, przypominam sobie — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem. — To nie pan był śmiesznym, lecz ja byłam uszczypliwą, jak to i teraz ma miejsce, chociaż daleko mniej. Przebaczyłeś mi pan, nieprawdaż?
I podała mi rękę, którą przycisnąłem do ust.
— Tak, to prawda — ciągnęła dalej Małgorzata. — Wyobraźcie sobie, że mam brzydki zwyczaj żenowania ludzi, których widzę po raz pierwszy. To jest bardzo głupie. Mój doktór mówi, że to ztąd pochodzi, iż jestem nerwowa i zawsze cierpiąca, proszę wierzyć memu doktorowi.
— Lecz zdaje się, że jesteś pani zdrowa.
— O, byłam bardzo chora.
— Wiem o tem.
— Kto panu powiedział?
— Wszyscy wiedzieli o tem, przychodziłem często dowiadywać się o stan zdrowia pani i z radością usłyszałem o polepszeniu.
— Nie oddano mi nigdy biletu pańskiego.
— Nie zostawiałem go nigdy.
— Jakto, więc to pan byłeś owym młodym człowiekiem, który codzień przychodził dowiadywać się moje zdrowie a który nigdy nie chciał powiedzieć swego nazwiska?...
— Tak — to ja pani.
— A to pan nietylko jesteś zapominającym urazy, ale nawet wspaniałomyślnym; panbyś tego nie zrobił, hrabio, — dodała, zwracając się do pana N., rzuciwszy na mnie wzrokiem, przy pomocy którego, kobiety uzupełniają swoją opinię o mężczyźnie.
— Znam panią dopiero od dwóch miesięcy — odrzekł hrabia.
— A ten pan zna mnie dopiero od pięciu minut. Mówisz pan zawsze głupstwa!...
Kobiety nie mają litości nad mężczyznami, których nie kochają.
Hrabia oblał się rumieńcem i przygryzł sobie wargi.
Litowałem się nad nim, bo zdawał się być podobnie jak ja mocno zakochanym w Małgorzacie a jej przykra otwartość sprawiała mu zapewne wielką boleść, mianowicie w obecności obcych.
— Kiedyśmy wchodzili, grałaś pani — rzekłem dla sprowadzenia na inną drogę rozmowy — czybyś pani więc nie zrobiła tej przyjemności, uważając mnie za dawnego znajomego, grając dalej.
— Oh, zawołała — rzucając się na kanapę i dając nam znak, byśmy to samo zrobili — Gaston wie dobrze jak ja grywam. To dobre jest wtedy, kiedy jestem sama, lecz nie chciałabym pana poddawać takim torturom.
— Zachowujesz je pani dla mnie — wtrącił hrabia de N. z uśmiechem, usiłując mu nadać wyraz ironii.
— Masz pan słuszność, tak mówiąc, nie inaczej.
Biedny ten człowiek zdecydował się już nie wyrzec ani słowa. Rzucił na młodą kobietę wzrokiem prawdziwie błagalnym.
— Powiedz mi, Prudencyo, czyś zrobiła to, o com cię prosiła?
— Zrobiłam.
— To dobrze, opowiesz mi to później. Mamy ze sobą dużo do pomówienia i nie odejdziesz stąd przedtem.
— Jesteśmy zapewne niedyskretni — rzekłem — i teraz, kiedyśmy mieli szczęście być pani przedstawionymi a raczej ja, odejdziemy..
— Wcale nie; to, co mówię, nie dotyczy się panów, owszem, chcę żebyście zostali.
Hrabia sięgnął po bardzo elegancki zegarek i, patrząc na niego, rzekł:
— Czas już, bym poszedł do klubu.
Małgorzata nic na to nie odpowiedziała.
Wówczas hrabia, opuszczając kominek, podszedł ku niej.
— Do widzenia z panią.
Małgorzata wstała.
— Do widzenia, kochany hrabio, już pan odchodzisz?
— Tak, lękam się panią nudzić dłużej.
— Nie nudzisz mnie pan więcej dzisiaj, niż kiedykolwiek. Kiedyż pana zobaczę?..
— Kiedy pani pozwolisz.
— Więc do widzenia!
Przyznasz sam, że to było okrucieństwem.
Na szczęście hrabia był świetnie wychowany i doskonały miał charakter. Ucałował rączkę Małgorzaty, niedbale mu podaną i, skłoniwszy się nam, wyszedł.
Wychodząc, spojrzał na Prudencyę. Ta ruszyła ramionami, niby mówiąc:
— Cóż chcesz, robiłam wszystko, co mogłam.
— Nino — zawołała Małgorzata — poświeć panu hrabiemu!
Usłyszeliśmy, jak drzwi się otworzyły i zamknęły.
— Przecież — zawołała Małgorzata — odszedł sobie! Ten człowiek strasznie rozstraja mi nerwy...
— Moje dziecię — rzekła Prudencya — naprawdę jesteś niedobra dla niego, on taki uprzedzający względem ciebie. Oto na kominku stoi zegar, który ci dał a który kosztował go zapewne najmniej tysiąc franków.
Mówiąc to, pani Duvernoy podeszła ku kominkowi i bawiła się cackiem, o którem mówiła, rzucając gorącym wzrokiem oburzenia.
— Moja kochana — odrzekła na to Małgorzata — siadając przed fortepianem, gdyby przyszło do zważenia tego co on mi dał z jednej, a tego co mi mówi z drugiej strony — pokazałoby się, że mu wizyty u mnie bardzo tanio przychodzą.
— Biedak, jest zakochany w tobie.
— Gdybym chciała słuchać tych wszystkich, którzy są we mnie zakochani, nie miałabym czasu zjeść obiadu.
I przebiegła palcami po klawiszach a potem zwracając się do nas, rzekła:
— Możebyście panowie co zjedli, ja się napiję trochę ponczu.
— A jabym zjadła pulardy — wtrąciła Prudencya — jeśli mamy zasiadać do kolacyi.
— Dobrze — chodźmy na kolacyę — rzekł Gaston.
— Będziemy tutaj jedli.
Zadzwoniła. Nina weszła.
— Poślij po kolacyę.
— Co wziąść?
— Co chcesz, tylko zaraz, zaraz.
Nina znikła.
— Doskonale — rzekła Małgorzata, skacząc jak dziecko — będziemy jedli kolacyę. A, jak ten głupiec hrabia jest nudny!
Im więcej przypatrywałem się tej kobiecie, tym więcej mnie czarowała. Była piękną do zachwycenia. Nawet w gniewie miała swój urok.
Patrzałem.
To co się we mnie działo, trudno określić. Byłem pełen wybaczenia dla jej życia, pełen uwielbienia dla jej piękności. Ten dowód bezinteresowności, jaki dała nie przyjmując młodego, eleganckiego i bogatego człowieka, gotowego dla niej zrujnować się, tłumaczył w mych oczach wszystkie błędy jej przeszłości.
Było coś niewinnego w tej kobiecie.
Widać było, że jest jeszcze na początku występku. Krok pewny, kibić gibka, nozdrza rumiane i otwarte, oczy duże podcienione sinością, znamionowały jedną z tych ognistych organizacyj, które rozlewają w okół siebie woń rozkoszy, podobne w tem do owych zamkniętych we flakonach zapachów Wschodu, które pomimo szczelnego zamknięcia czuć silnie.
Wreszcie, czy to już z natury, czy też wskutek chorobliwego jej stanu, od czasu do czasu w oczach jej migotały się błyski żądzy, których wyraz byłby niebem całem dla tego, kogoby ona kochała. Lecz ci, którzy kochali Małgorzatę, nie liczyli się już, a tych, którychby ona kochała, jeszcze nie liczono.
Jednem słowem, znać w niej było dziewicę, którą jedno nic zrobiło zalotnicą i zalotnicę, którąby jedno nic przemieniło w dziewicę pełną miłości i czystości. Była jeszcze w Małgorzacie jakaś duma i nieuległość, dwa uczucia zdolne w chwili podrażnienia zrobić to, co robi wstyd. Nic nie mówiłem, duszę moją streściłem w sercu a serce w oczach.
— Więc to pan — rzekła nagle — przychodziłeś, kiedy byłam chorą, dowiadywać się o moje zdrowie?
— Tak, pani.
— Wiesz pan, to bardzo ładnie z pańskiej strony! I cóż mogę uczynić, by odwdzięczyć się panu?
— Pozwolić, bym mógł od czasu do czasu widywać panią.
— Ile pan tylko chcesz, od piątej do szóstej, od jedenastej do północy. Panie Gastonie, zagraj mi pan „l’Invitation à la valse”!
— Dlaczego?
— Najprzód dla mojej przyjemności a potem dla tego, że nie mogę sama wygrać tego kawałka.
— Czegóż pani wygrać nie możesz?
— Części trzeciej.
Gaston wstał, usiadł przy fortepianie i zaczął grać tę cudną melodyę Webera, której nuty leżały roztwarte na pulpicie.
Małgorzata, wsparta jedną ręką na fortepianie, patrzała w nuty, śledząc wzrokiem każdy ton i powtarzając go sobie po cichu a kiedy Gaston przeszedł do pasażu, o którym była mowa, poczęła głośno nucić, uderzając palcem po klawiszach.
— Re, mi, re, do, re, fa, mi, re — otóż tego nie umiem. Jeszcze raz!
Gaston powtórzył, poczem Małgorzata rzekła:
— Teraz pozwól pan, sprobuję.
Usiadła i poczęła grać, lecz nieposłuszne palce co chwila myliły się na którymkolwiek tonie.
— Doprawdy, że trudne do uwierzenia — rzekła jak zepsute dziecko — nie mogę nigdy wygrać tego pasażu. Wiecie panowie, że siedzę czasem nad nim do drugiej godziny rano. I kiedy sobie pomyślę, że ten głupiec hrabia gra go prześlicznie, to mnie doprowadza do wściekłości!
I znów rozpoczęła, lecz z tymsamym rezultatem.
— Niech dyabli wezmą muzykę Webera i fortepian — zawołała, rzucając nuty w drugi kąt pokoju — czy to podobna, bym nie mogła zagrać ośmiu taktów po sobie!...
Skrzyżowała ręce, patrząc na nas i uderzając nogą w podłogę.
Krew wystąpiła jej na twarz i lekki kaszel roztworzył jej usta.
— No, no — rzekła Prudencya — wiążąc sobie wstążki przed źwierciadłem, wpadniesz jeszcze w gniew i zasłabniesz; pójdźmy na kolacyę, to lepiej zrobimy, umieram z głodu.
Małgorzata zadzwoniła znowu, poczem siadła do fortepianu i poczęła nucić półgłosem rozpustną piosnkę, w której akompaniamencie wcale się nie zmyliła.
Gaston umiał tę piosnkę i poczęli śpiewać we dwoje.
— Nie śpiewaj pani tego szkaradzieństwa — rzekłem po przyjacielsku do Małgorzaty i tonem ojcowskim.
— O, jakiś pan skromny — rzekła do mnie z uśmiechem, podając mi rękę.
— To nie dla mnie, lecz dla siebie.
Małgorzata zrobiła gest, który znaczył: Oh, już oddawna nie wiem, co to skromność!...
W tej chwili weszła Nina.
— Kolacya gotowa? — spytała się Małgorzata.
— Tak, pani, zaraz będzie.
— Ale — rzekła Prudencya — nie widzieliście mieszkania, proszę, pokażę go wam, panowie.
Wiesz, salon był przepyszny.
Małgorzata z początku towarzyszyła nam, później udała się z Gastonem do pokoju stołowego, zobaczyć, czy kolacya gotowa.
— O — zawołała głośno Prudencya, patrząc na etażerkę, a wziąwszy z niej figurkę z saskiej porcelany, dodała — nie widziałam u ciebie tej zabawki.
— Której?
— Pastuszka, trzymającego klatkę z ptakiem.
— Weź go sobie, jeśli ci się podoba.
— Ah, lecz boję się pozbawić cię takiej ozdoby.
— Chciałam ją dać mojej pokojówce, jest obrzydliwa, ale ponieważ ci się podoba, więc ją weź.
Prudencya patrzała tylko na podarunek a nie na sposób, w jaki był dany. Odłożyła figurkę na bok i poprowadziła mnie do buduaru, gdzie pokazując mi dwa portrety wiszące obok siebie, rzekła.
— Oto hrabia de G, który kochał się niegdyś szalenie w Małgorzacie i porzucił ją; nie znasz go pan czasem?
— Nie, a to kto jest — spytałem, wskazując na drugi portret.
— To malutki wicehrabia de L.; zmuszony był uciekać.
— Dlaczego?
— Bo prawie całkiem się zrujnował. Był to jeden z tych, którzy kochali Małgorzatę.
— I ona go zapewne bardzo kochała?
— Ej, to dziwna dziewczyna, sama nie wie czego chce. Wieczorem tego samego dnia, w którym uciekł, poszła na widowisko, jak zwykle, a przecież płakała w chwili jego odjazdu.
Tymczasem weszła Nina, prosząc nas na kolacyę. Gdyśmy weszli do pokoju stołowego, zastaliśmy Małgorzatę opartą o ścianę a Gaston, trzymając ją za rękę, mówił coś cicho.
— Jesteś pan waryat — odpowiedziała mu Małgorzata — wiesz dobrze, że nie chcę. Po dwóch latach znajomości z taką jak ja kobietą, chcieć być jej kochankiem... ho, ho, oddajemy się zaraz lub nigdy! Proszę panów do stołu.
I wyrywając rękę Gastonowi, Małgorzata posadziła go po stronie prawej, mnie po lewej, poczem rzekła do Niny:
— Nim usiądziesz, idź, powiedz kucharce, żeby nie otwierała, gdy kto będzie dzwonić.
Polecenie to dane było o godzinie pierwszej po północy. Śmiano się, pito i jedzono wiele na tej kolacyi. W jakiś czas wesołość doszła ostatnich granic i wybiegały co chwila na wielką radość Niny, Prudencyi i Małgorzaty słowa, które pewni ludzie uważają za żart, a które plamią zawsze usta wymawiające takowe. Gaston bawił się szczerze; był to młodzieniec pełen serca, lecz którego umysł, w skutek pierwotnych przyzwyczajeń, nabył fałszywego kierunku. Była chwila, że chciałem się oszołomić, stać się obojętnym na widowisko, jakie miałem przed oczami i wziąść udział w tej wesołości, niby koniecznej przyprawie uczty, lecz powoli odsuwałem się od tej wrzawy, mój kieliszek był pełny i stałem się prawie smutnym, widząc tę piękną istotę dwudziestoletnią, jak pije, mówi niby tragarz a co jeszcze skandaliczniejsze, to że śmiała się serdecznie ze wszystkich tłustych dowcipów.
A jednakże ta wesołość, ta pijatyka i rozmowa, będąca u innych wynikiem rozpusty, przyzwyczajenia lub musu, wydała mi się w Małgorzacie potrzebą oszołomienia się, gorączką, rozdrażnieniem nerwowem. Po każdym kieliszku szampańskiego wina, policzki jej okrywały się gorączkowym rumieńcem i lekki kaszel z początku zmienił się wkrótce w tak silny, że opierała głowę na poręczy krzesła, przytrzymując obiema rękami wznoszące się gwałtownie piersi.
Cierpiałem wiele, myśląc, jak musi źle oddziaływać tego rodzaju życie codzienne:
Nakoniec stała się rzecz przewidywana przezemnie, a której się lękałem. Ku końcowi kolacyi, Małgorzata poczęła tak silnie kaszlać, jak jeszcze nigdy. Zdawało mi się, że jej piersi pękają na części. Biedna dziewczyna stała się purpurową, zamknęła oczy pod naciskiem bólu i podniosła do ust serwetkę, na której pozostał ślad krwi. Wówczas podniosła się i pobiegła do buduaru.
— Co się stało Małgorzacie? — spytał Gaston.
— Za wiele się śmiała i teraz krwią pluje, odrzekła Prudencya. To nic, to przytrafia się jej codzień. Zaraz powróci, zostawmy ją spokojnie, ona to lubi.