Dawne rządy i rewolucya/Księga druga/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alexis de Tocqueville
Tytuł Dawne rządy i rewolucya
Księga druga
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1907
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Mieczysław Kozłowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
O zwyczajach administracyjnych za dawnych rządów.

Czytając korespondencyę intendenta z jego przełożonymi i podwładnymi podziwiamy mimowolnie, w jakiej mierze podobieństwo instytucyi czyniło administratorów ówczesnych podobnymi do dzisiejszych. Zdaje się, jakoby wyciągają do siebie dłonie po nad dzielącą ich przepaścią Rewolucyi. To samo dotyczy ogółu mieszkańców. Nigdy nie ujawniał się widoczniej wpływ instytucyi na umysły. Minister pragnął osobiście wnikać we wszystkie szczegóły zarządu, i wszystkiem kierować z Paryża. Z biegiem czasu i w miarę udoskonalenia administracyi, namiętność ta wzrasta. Ku końcowi XVIII w. nie może powstać pracownia dobroczynna w jakimś zakątku prowincyi, bez tego, iżby kontroler generalny nie zechciał osobiście skreślić jej ustawy, naznaczyć jej miejsca i kontrolować jej wydatki. Jeśli budują domy dla ubogich, powinni mu podać imiona wszystkich żebraków, którzy w nim mieszkają i donosić, kiedy są przyjęci, a kiedy wychodzą. Około roku 1733 d’Argenson pisał: „Szczegóły, które komunikują ministrom, są niezliczone; nic się bez nich nie dzieje; we wszystkiem biorą udział, a skoro ich wiedza jest mniej rozległą od ich praw, widzą się zmuszonymi pozostawić wszystko swoim podwładnym, którzy stają się prawdziwymi gospodarzami”.
Aby wszystkiem kierować z Paryża potrzeba było wymyśleć tysiące sposobów kontroli. Korespondencya staje się olbrzymią, a powolność procedury administracyjnej taką, że nie spotkałem wypadku, w którem by parafia otrzymała pozwolenie na restauracyę dzwonnicy lub plebanii wcześniej, niż w rok po złożeniu podania, najczęściej zaś upływają dwa lub trzy lata.
Myślałem dawniej, że zamiłowanie do statystyki jest wyłączną cechą współczesnych administratorów; znalazłem się w błędzie. Ku końcowi dawnych rządów intendenci często otrzymywali kartki drukowane, które polecali zapełniać swoim subdelegatom lub syndykom parafialnym. Kontroler generalny żąda doniesień o charakterze gruntów, o ich uprawie, o rodzaju i ilości produktów, o liczbie inwentarza, o przemyśle i obyczajach mieszkańców. Otrzymane w ten sposób wiadomości nie są ani mniej szczegółowe, ani bardziej zgodne z prawdą od tych, których dostarczają dzisiejsi podprefekci i merowie. Sądy ich o ludności są wogóle nieprzyjazne; subdelegaci powtarzają często, „że włościanin jest z natury leniwy i nie pracowałby, gdyby nie zmuszała go nędza”. Taka doktryna ekonomiczna bardzo rozpowszechniona jest wśród administracyi.
Obie doby zdumiewająco podobne są do siebie nawet pod względem języka. Kto czyta utwory prefekta, zna styl intendenta. W obu wypadkach jest on bezbarwny, płynny, niejasny i blady; indywidualność piszącego rozpływa się w mierności ogólnej.
Dopiero ku końcowi stulecia, gdy język Diderota i Rusa roztopił się w mowie potocznej, sentymentalizm tych pisarzy ujawnia się nawet w mowie administracyjnej. Jeden z subdelegatów skarży się intendentowi paryskiemu, że „przy wykonaniu obowiązków często doświadcza cierpienia, bardzo dotkliwego dla czułej duszy”. Urzędnicy i administracya stanowią odrębną klasę, przejętą odmiennym duchem, mającą swoje tradycye, swoje cnoty, swój honor, swoję dumę. Jest to burżuazya — arystokracya nowego społeczeństwa już sformowana i żyjąca. Czeka tylko na Rewolucyę, aby jej oczyściła miejsca.
W owym już czasie rysem charakterystycznym administracyi francuskiej jest nienawiść dla wszystkich, mieszczan czy szlachty, kto tylko ujawni chęć zajęcia się sprawami administracyjnemi. Przestraszają ją najmniejsze stowarzyszenia organizujące się bez jej udziału, najmniejszy związek niezależny. Nawet większe towarzystwa przemysłowe budzą jej podejrzliwość. Nie znosi, aby obywatele w jakikolwiek sposób mieszali się do swoich własnych spraw. Ponieważ jednak francuzowi wystarcza wolność wygadania się w zastępstwie wolności rzeczywistej, pozwala więc roztrząsać wszelkie teorye abstrakcyjne dotyczące religii, filozofii, etyki, a nawet polityki. Pozwala krytykować i wątpić o zasadach, na których spoczywa społeczeństwo, byleby nie poruszano urzędników, chociażby najmniejszych. Rządowi zdaje się, że wszystko pozostałe nie należy do niego.
Chociaż gazety XVIII w. zawierają więcej ćwiczeń wierszowanych, niż polemiki, jednak administracya spogląda już zazdrosnym okiem na tę maluczką potęgę. Względna dla książek, jest bardzo surową dla pism; nie mogąc ich zniweczyć, stara się uczynić je wyłącznie organem własnym. W roku 1771 ukazał się cyrkularz, w którym Ludwik XV postanawia uczynić Francuską Gazetę (Gazette de France) organem rządowym. „Jego Kr. M., czytamy w nim, chce uczynić to pismo zajmującem i zabezpieczyć mu zasłużoną przewagę nad innemi; wskutek tego proszę przysyłać mi biuletyny o wszystkiem, co się dzieje w pańskim generalitecie, a co może interesować ogół, zwłaszcza zaś co dotyczy fizyki, historyi naturalnej lub niezwykłych i ciekawych wypadków”. Tak pisze minister do intendentów. Intendent pisze do subdelegatów, żądając od nich wiadomości. Subdelegaci w pierwszej chwili nie wiedzą, co czynić i donoszą, iż nic nie wiedzą godnego uwagi. Minister posyła nowy list skarżąc się na obojętność prowincyi. „J. K. M. nakazuje mi oświadczyć jego życzenie, aby pan poważnie zajął się tą sprawą i wydał dokładne rozkazy swoim agentom”. Wówczas subdelegaci ulegają. Jeden z nich donosi, że złapano przemytnika z solą i powieszono go, przyczem delinkwent wykazał wielką odwagę; drugi, że w okręgu jego jedna z kobiet powiła naraz trzy córki; trzeci, że nastąpiła straszna burza, która wszakże nie przyniosła żadnej szkody. Znalazł się i taki, który oświadczył, że pomimo wszelkich usiłowań nie mógł wykryć nic nadzwyczajnego, lecz że gotów sam zaprenumerować tak użyteczną gazetę i że radzi to również innym. Mimo to wysiłki nie doprowadzają do celu, gdyż znajdujemy nowy list ministra, w którym wyraża niezadowolenie króla, że jego chęci tak są źle urzeczywistniane. Widzimy, że historya jest galeryą obrazów, w której mało oryginałów, a wiele kopii.
Jednak rząd francuski nie naśladował owych rządów Europy północnej, które po to tylko zawładnęły wszystkiem, aby pozostawić sprawy w nieruchomości i zaniedbaniu. Ujawnia ona czynność nadzwyczajną; lecz czynność ta jest jałowa, a niekiedy szkodliwa, gdyż rząd podejmuje się rzeczy, przekraczających jego siłę. Nic nie zostaje w spoczynku ani na chwilę, nowe przepisy następują po sobie z takim pośpiechem, że urzędnicy nie mogą zorjentować się, jak mają postępować.
Nawet w tych wypadkach, gdzie samo prawo nie ulega zmianie, zmienia się ustawicznie sposób jego zastosowania. Kto nie widział tajnych dokumentów pozostawionych przez dawne rządy, nie jest w stanie zdać sobie sprawy z tego, w jaką pogardę wpada prawo nawet w umysłach tych, którzy je stosują, jeśli niema ani zgromadzeń politycznych, ani gazet, któreby mogły poskramiać kapryśną inicyatywę i ograniczyć dowolne zachcianki ministrów i ich kancelaryi.
Nie można spotkać prawie żadnego postanowienia rady, któreby nie zawierało przypomnienia o poprzednich prawach, niekiedy świeżo wydanych, lecz niewykonywanych. Z listów kontrolerów generalnych i intendentów, widzimy, że rząd ustawicznie pozwala czynić w formie wyjątków, to, co przeczy jego rozkazom. Rzadko gwałci prawo bezpośrednio, lecz codziennie niemal pozwala, dla dogodności praktycznej, omijać je we wszystkich kierunkach.
Ktoby zechciał sądzić o rządzie ówczesnym według wydanych przezeń praw, wpadłby w dziwne bardzo błędy. Znalazłem deklaracyę królewską z r. 1757, grożącą karą śmierci każdemu, kto napisze lub wydrukuje dzieło sprzeczne z religią lub ustrojem społecznym. Księgarz lub kolporter, który je sprzedaje, podlegać ma tej samej karze. Miałożby to znaczyć, że wróciły czasy św. Dominika? Przeciwnie były to czasy panowania Voltaire’a. Rzec można, że za rządów dawnych w umyśle ludzkim zostawało nie zajęte miejsce, które należy do pojęcia prawa. Każdy proszący żąda, aby dla niego pogwałconem zostało prawo ogólne, a domaga się tego z taką natarczywością, jak gdyby żądał jego wykonania. W rzeczywistości prawo nigdy nie staje się przeszkodą do spełnienia prośby, chyba wówczas, gdy ma posłużyć za pretekst do grzecznej odmowy. Lud jeszcze jest uległy, lecz posłuszeństwo to jest raczej wynikiem nawyknienia niż chęci; jak tylko bowiem zdarzy się powstanie, pociąga ono za sobą gwałty, a stłumione zostaje również za pomocą gwałtu i samowoli, nie zaś przy pomocy prawa.
W XVIII w. władza centralna nie nabyła jeszcze tej potężnej organizacyi, którą ujawni później; lecz ponieważ zdążyła ona znieść wszelkie władze pośrednie i nic nie zostało między nią a obywatelem, prócz olbrzymiej próżni, wydaje się więc pozornie, jakoby była jedyną sprężyną mechanizmu społecznego.
Ujawnia się to w dziełach przeciwników rządu. W czasach poprzedzających Rewolucyę powstał cały szereg dzieł, rozważających przekształcenie społeczeństwa i państwa. Różne są cele autorów, lecz wszyscy proponują jeden środek: chcą oni skorzystać z potęgi władzy centralnej, aby zburzyć i przebudować wszystko według nowego planu. Zdaje im się, że tylko rząd jest w stanie wykonać podobne zadanie. Potęga państwa powinna być również bezgraniczną, jak i jego prawa, powiadają. Dość jest przekonać go, aby uczynił należyty użytek z tej władzy.
Myśli te wychodzą po za zakres książek, wchodzą w obyczaje i nawyknienia. Nikt nie czuje się zdolnym dokonać poważnej rzeczy, jeśli do niej nie wmiesza się państwo. Nawet gospodarze wiejscy, ludzie zwykle niechętni wszelkim przepisom, wyrażają myśl, że jeśli rolnictwo nie doskonali się, wina spoczywa głównie na nieczynności rządu. Jeden z nich pisze do intendenta tonem podrażnionym, w którym czuć już zbliżającą się Rewolucyę: „Dlaczegoby rząd nie miał naznaczyć inspektorów, którzyby raz do roku zwiedzali prowincyę, zapoznawali się ze stanem uprawy i podawali gospodarzom sposoby możliwych ulepszeń, uczyli ich hodowli bydła, wskazywali właściwe rynki. Inspektorom tym należałoby wyznaczyć dobrą pensyę, a gospodarzom, przedstawiającym najlepsze wzory kultury, dawać ordery”.
Inspektorowie i krzyże! Oto sposób, któryby nigdy nie przyszedł na myśl rolnikowi z hrabstwa Suffolk!
Większość jest tego zdania, że nikt prócz żołnierzy rządowych nie może zabezpieczyć porządku. Lud boi się tylko ich, właściciele tylko im ufają. Emigrantów, którzy przybyli do Anglii, nieobecność podobnej milicyi wprawiała w największe zdumienie. Niektórzy traktują anglików pogardliwie z tego powodu. Nikomu nie przychodzi na myśl, że te dziwactwa anglików zostają w związku z ich wolnością. Zamiast tego pewien emigrant woli szukać naukowych przyczyn tej osobliwości. „W kraju, gdzie wilgotność powietrza i brak sprężystości w jego obiegu, nadaje ponure zabarwienie temperamentowi, lud staje się skłonnym do zajęcia się poważnemi rzeczami. Tak więc przyroda narodu angielskiego pociąga go do takich kwestyi rządu, od których francuz trzyma się zdala”.
Skoro rząd zajął w ten sposób miejsce przeznaczenia, nic dziwnego, że każdy udaje się do niego w swoich potrzebach prywatnych. Teki zawierające te podania, są może jedynem miejscem, w którem mieszają się wszystkie klasy dawnego społeczeństwa. Czytając je, odnosimy smutne wrażenie: włościanie proszą o wynagrodzenie za utracone bydło lub domostwa; zamożni właściciele proszą o ułatwienie im korzystnej sprzedaży gruntów; przemysłowcy domagają się przywilejów, któreby zabezpieczyły ich od współzawodnictwa. Niekiedy właściciel fabryki zwierza się z opłakanego stanu interesów, prosząc o zapomogę lub pożyczkę.
Szlachta należy do gorliwych petentów; stan ich można poznać po tem, że żebrzą z wielką swobodą i pewnością siebie. Najczęściej prośby dotyczą ulg w opłacie dwudziestej części. Niekiedy duma śmiesznie miesza się tu z nędzą. Jeden ze szlachty pisze do intendenta. „Pańskie czułe serce nie dopuści, aby ojciec rodziny w moim stanie był opodatkowany w tej samej mierze, co nieszlachcic.
W latach głodowych, których wiele było w XVIII w. ludność każdej prowincyi zwraca się do intendenta i od niego spodziewa się pożywienia.
Nie dziwmy się więc, że centralizacya dała się tak łatwo odnowić we Francyi. Reformatorowie 1789 roku zburzyli jej gmach; lecz została ona w umyśle samych burzycieli, a na tej podstawie możliwem okazało się jej ponowne wzniesienie i nadanie jej takiej potęgi, jakiej jeszcze dawniej nie miała.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alexis de Tocqueville i tłumacza: Władysław Mieczysław Kozłowski.