<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Diamenty księcia
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 16.12.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tajemnica diamentów

Pogłoska o śmierci Rafflesa obiegła Londyn lotem błyskawicy. Mieszkańcy tego dziwnego miasta mają od dawna dwie pasje: sport i zbytek. Chęć zobaczenia diamentów księcia, o których piękności i cenie opowiadano cuda, ściągnęła do Pałacu Wystawowego tłumy ciekawych. Auta prywatne i taksówki zajeżdżały co chwila. Policja z trudem utrzymywała porządek.
Diamenty księcia spoczywały na stole, na siedmiu wielkich jedwabnych poduszkach.
Jakkolwiek miały być wystawione na publiczny widok dopiero o godzinie dziewiątej, już o pół godziny wcześniej przyniósł je na miejsce pełnomocnik banku, starszy, godny zaufania, człowiek.
W każdym innym kraju kosztowności te przywiezionoby prawdopodobnie pod eskortą policji. W Anglii jednak uważa się tego rodzaju praktyki za niecelowe. Zwłaszcza, że osoba, której pieczy diamenty powierzono, zasługiwała na pełne zaufanie.
Był to mężczyzna, liczący około trzydziestu pięciu lat, o czarnej szpiczastej bródce. Stał za stołem i nie spuszczał oczu z jedwabnych poduszek.
Zwiedzającym był jeszcze wstęp wzbroniony, gdy do sali weszła bardzo elegancka młoda kobieta w towarzystwie inspektora. Ciemne kasztanowate włosy okalały jej twarz o idealnym rysunku. Ciemne jej oczy spoglądały mądrze i bystro.
— Oto sala diamentów — rzekł inspektor.
Ukłonił się damie i wyszedł, ponieważ miał wyraźny zakaz pozostawania dłużej w sali.
— Jestem miss Marion — rzekła. — Przysłano mnie do pilnowania diamentów księcia. Jestem detektywem.
Zbliżyła się do stołu. Długa jej suknia sięgała ziemi. Zdjęła jasne szare rękawiczki i nie czekając odpowiedzi mister Blaka, usiadła za stołem.
Rzuciła okiem na rewolwer, trzymany przez urzędnika banku.
— All right — rzekła.
Przystojny urzędnik uśmiechnął się, lecz nie powiedział słowa. Publiczność poczęła napływać do sali. Detektywi i urzędnicy sprytnie ukryci byli wśród tłumu.
Po upływie pół godziny opróżniono salę, aby dać dostęp nowej partji zwiedzających. Pomiędzy zmianami były przerwy, dla dania możności odpoczynku pilnującym.
Mister Blake nie traktował obowiązku swego zbyt poważnie.
— Kto panią tu przysłał? zapytał swą towarzyszkę, zapalając papierosa.
— Nie mam powodu tego taić przed panem — odparła zagadnięta — Lord Mayor Londynu jest wielce zaniepokojony faktem, że wystawa ta odbywa się w czasie pobytu Rafflesa w naszym mieście. Ponieważ nie żywi zaufania do policji, zwrócił się do mnie.
— Czy wykonywała już pani kiedykolwiek takie funkcje?
— Owszem. W obecnej chwili mam tylko jedno pragnienie.
— Jakie?
— Schwytać Rafflesa. Pragnienie to owładnęło mną całkowicie. Pochodzę z starej, ale zubożałej rodziny. Dlatego też musiałam obrać sobie ten zawód. Daje on bardzo poważne dochody.
— Chcę więc pani za wszelką cenę schwytać Rafflesa?
— Tak... Raffles interesuje mnie szalenie. Jest to gentleman oraz złodziej w jednej osobie, złodziej największy, jakiego wydało nasze pokolenie. Chciałabym zmierzyć się z nim i zwyciężyć.
— Nie wątpię, że potrafiłaby pani tego dokonać. Jeden pani uśmiech wystarczy, aby uczynić z mężczyzny niewolnika.
Zaczerwieniła się gwałtownie. Odpowiedź urzędnika banku wytrąciła ją z równowagi.
W tym momencie wprowadzono nową partię gości. Zdążyli zaledwie dojść do połowy sali, gdy nagle jakiś człowiek z czarną walizą w ręku począł przedzierać się przez tłum, odsuwając publiczność i policję. Wszystkie oczy zwrócone były na nowego przybysza. Trudno zaiste było nie spostrzec uderzającego podobieństwa między nim a urzędnikiem banku, pilnującym klejnotów. Urzędnik, stojący za stołem, był może trochę wyższy i szczuplejszy od nowo przybyłego.
— Na miłość Boga! Co tu się dzieje? Przecież ja jestem właśnie mister Blake z „London Sudwest Banku“.
Nikt nie odpowiedział.
W jednej chwili agenci otoczyli przybysza.
— Czy ma pan papiery? — zapytał jeden z nich.
— Oczywiście.
Drugi mister Blake wyciągnął z kieszeni dokumenty. Były w najzupełniejszym porządku.
— Tylko jeden z panów Blake może być prawdziwy — rzekł agent wzruszając ramionami. — Może zechce nam pan wytłomaczyć w jaki sposób diamenty księcia Norfolk znajdują się tu na stole, jeśli prawdziwym mister Blake jest pan?
Nowoprzybyły wyprostował się, wyciągnął rękę nakazującym gestem i rzekł:
— Ten człowiek to Raffles!
Powstało zamieszanie. Mężczyźni cofali się w przerażeniu. Kobiety mdlały.
— Pan oszalał — rzekł pierwszy mister Blake, cofając się z przerażeniem na widok swego sobowtóra.
— Co za bezczelność! — krzyknął przybysz.
Zanim zdołano mu przeszkodzić, wyciągnął rewolwer. Rozległ się odgłos dwuch jednoczesnych wystrzałów. Człowiek z walizą znalazł się nagle na ziemi. O kilka metrów od niego leżał rewolwer. Z prawej ręki płynęła krew.
— Czy mam napróżno tracić słowa? — zagrzmiał urzędnik bankowy. — Ten oszust jest niewątpliwie Rafflesem, chciał skorzystać z ogólnego zamieszania i skraść diamenty!
— Nie, to fałsz — odparł drugi — To ja mam w walizie diamenty księcia Norfolk.
Publiczność przyglądała się tej scenie w oszołomieniu. Agenci, którzy gotowali się właśnie do zaaresztowania tajemniczego mister Blaka, cofnęli się zmieszani.
Blake otworzył walizkę. W jej wnętrzu przymocowane do jedwabnych poduszek spoczywały diamenty księcia Norfolk.
Ale na stole iskrzyły się tysiącem blasków inne klejnoty.
Agenci policji nie wiedzieli co mają sądzić o tym wszystkiem.
— Diamenty pokazywane wam przez Rafflesa są fałszywe, — zabrzmiał po raz wtóry głos mister Blaka — Czy jesteście aż tak ograniczeni, aby tego nie zauważyć?
Wówczas inspektor policji położył swą ciężką rękę na ramieniu człowieka, którego pełnomocnik banku uważał za Rafflesa i zapytał:
— Czy nikt z publiczności nie zna się na diamentach?
Z tłumu wysunął się godnie wyglądający staruszek.
Wyjął z kieszeni szkło powiększające i badając przez nie uważnie jeden z diamentów, przyniesionych przez drugiego Blaka, orzekł stanowczo:
— Te diamenty są fałszywe.
— Mówiłem wam, — panowie agenci! — zawołał Blake. — Jeżeli w porę nie uszkodliwicie oszusta, umywam ręce od odpowiedzialności.
Wezwanie poskutkowało. Kilku policjantów schwyciło przybysza za ręce i pociągnęło go w kierunku drzwi. Mężczyzna wyrwał się z rąk i rzucił w kierunku pierwszego Blaka.
— Diamenty księcia Norfolk zostały skradzione. Oto one! — rzekł wskazując palcem klejnoty rozłożone na stole. Wczoraj wieczorem włamano się do dyrektora jedenastego oddziału „London and Sudwest Banku“ i skradziono diamenty.
— Wiem o tym — odparł drugi — oto jaki był przebieg wypadków. Dyrektor jedenastego oddziału był na tyle ostrożny, że włożył imitację diamentów do kasetki. Prawdziwe diamenty schowane były w kasie ogniotrwałej. Gdy Raffles przybył w nocy zabrał fałszywe diamenty. Dziś okazał się na tyle bezczelny, że chce wystawić je na publiczny widok. Jak panowie wiedzą, Raffles sam się zdradził.
Napróżno tajemniczy intruz wyrwał się i wzywał pomocy. Siłą wyciągnięto go z sali.
Kobieta detektyw nie spuszczała oczu z obu mężczyzn w trakcie tej sceny.
— Szkoda — szepnęła. — Miałam całkiem inne wyobrażenie o Rafflesie.
— Jakie?
— Wyobrażałam go sobie, jako szczupłego eleganckiego człowieka. Wbiłam sobie w głowę, że go zaaresztuję.
W tym momencie mister Blake chwycił rewolwer i skierował lufę w stronę eleganckiego bladego młodzieńca.
— Proszę nie dotykać diamentów. W przeciwnym razie otrzyma pan kulę w łeb.
Młody człowiek, do którego skierowane zostały te słowa, zbladł śmiertelnie a towarzysząca mu dama — wydała okrzyk przerażenia.
— Pan oszalał! — zawołał agent. — Ten pan jest księciem Norfolk.
— Obojętne. Nawet i jemu nie wolno skraść swych diamentów.
Rozległy się głosy protestów.
Książę Norfolk, dość niesympatycznie wyglądający mężczyzna, podniósł laskę.
— Książe! — rzekł Blake zimno — jestem na wysokości swego zadania. Szybciej dosięga swego celu kula, niż laska. Proszę mieć się na baczności.
Książe Norfolk, niezadowolony, cofnął się w głąb sali.
— Jest pan niezwykłym człowiekiem — rzekła kobieta — detektyw do Blaka, kiedy opróżniono salę z publiczności.
— Dlaczego?
— Ponieważ widzi pan wszystko.
— W moim zawodzie — odparł Blake — trzeba mieć na wszystko otwarte oczy. Ma pani rację. Życzę pani, aby posiadała pani ten dar w równym co i ja stopniu. Stanie się wówczas pani dobrym detektywem.
Uwaga ta ubodła kobietę.
— O, mister Blake. — rzekła z gniewem. — Proszę sobie nie wyobrażać, że to pan pierwszy poznał Rafflesa. Odrazu nabrałam pewności, że człowiek, który wszedł do sali, to Raffles. Nie chciałam jednak działać zbyt pospiesznie.
— I teraz ma pani zmartwienie, że nie dokonała pani aresztowania?
— Przyznaję, że tak.
— Cobym otrzymał, gdybym dał pani okazję zdemaskowania prawdziwego Rafflesa?
Spojrzała na niego drwiąco.
— Niestety, nie jest to w pańskiej mocy.
— Kto wie? A może? Cóżbym za to dostał?
— Sto funtów.
— Za mało. Pocałunek odpowiadałby mi bardziej.
— Jest pan bezczelny.
Po chwili milczenia dodała:
— Zgoda. Jeśli mi pan dopomoże, pozwolę panu pocałować się.
— A więc umowa zawarta — rzekł wyciągając do niej rękę. — Proszę mnie zaaresztować!
— Ułożył diamenty na miejscu i zwrócił się do agenta policji, który stał zbyt daleko, aby móc usłyszeć treść ich rozmowy.
— Może pan pozwolić na wpuszczenie publiczności...
Napłynęły nowe tłumy. Kobieta-detektyw jak nieruchomy posąg stała obok Blaka.
— Proszę uważać, madame — rzekł. — Należy być lepszym detektywem i staranniej pilnować diamentów.
Zastosowała się do tego rozkazu, nie spuszczając jednak zeń wzroku. Nie ulegało wątpliwości, że to był Raffles.
— Sądziłam jednak, że ma pan czarne włosy.
— Gdybym wiedział, że zawrę tak miłą znajomość, zostawiłbym moją brodę w domu.
Zaczerwieniła się. Podniosła do góry rękę, jakby chcąc dać znak inspektorowi i powiedzieć:
— Zatrzymajcie tego człowieka... To Raffles...
Lecz w tej samej chwili Raffles utkwił w niej spojrzenie swych palących czarnych oczu.
— Straszny z pana człowiek — szepnęła. — Nie wiem, co się ze mną dzieje. Wydaje mi się, że mam ołów w żyłach. Nie umknie mi pan. Natychmiast gdy opuści pan tę salę, każę pana aresztować!
— Jak pani chce — odparł Raffles obojętnie. — Przedtym jednak pocałuję panią.
Zaczerwieniła się jak piwonia.
Jeden z inspektorów zbliżył się do Rafflesa i rzekł tajemniczym tonem:
— Nie ulega wątpliwości, że schwytany osobnik był Rafflesem. Mam ponadto dla was drugą sensacyjną nowinę. Dyrektor jedenastego oddziału „London and Sudwest Banku” znikł dzisiejszej nocy bez śladu.
Raffles uśmiechnął się.
— Czyżby? I nie można go odnaleźć?
— Nie. Zniknięcie to stanowi nielada sensację. Być może, że kryje się za tym jakaś zbrodnia.
Raffles zapalił papierosa. Kobieta-detektyw stała tuż obok niego ze skrzyżowanymi rękami. Napróżno usiłowała rozwiązać skomplikowaną zagadkę.
— Człowiek, którego Raffles kazał przed godziną aresztować, nie jest Rafflesem — myślała. — Słyszę, że dyrektor jedenastego oddziału „London and Sudwest Bank“ uciekł. Prawdziwy i fałszywy Raffles wiedzą dokładnie o dokonanym dzisiejszej nocy włamaniu do mieszkania dyrektora. Być może, że człowiek, którego zatrzymano jako Rafflesa, jest właśnie owym dyrektorem. Cóż jednak miał zamiar robić z fałszywymi diamentami?
Napróżno łamała sobie głowę nad wyjaśnieniem tej wątpliwości. Nie ulegało kwestji, że dyrektorowi zależało na tym, aby nie zostać poznanym. Niewątpliwie miał już jakieś przestępstwo na swym sumieniu. Pełniąc od wielu lat straż nad diamentami księcia, postanowił widocznie je sobie przywłaszczyć. Kazał sporządzić zręczne imitacje i w ten sposób rozporządzał dwoma kompletami klejnotów, z których jeden był prawdziwy, drugi zaś fałszywy. Fałszywe klejnoty znajdowały się w jego sypialni w chwili gdy Raffles dokonał włamania. Prawdziwe zaś schowane były w bezpiecznym miejscu.
W jakiż jednak sposób zdołał Raffles zawładnąć z prawdziwymi diamentami?
— Czy mogę pani w czymkolwiek pomóc? — zabrzmiał tuż za nią uprzejmy głos.
Odwróciła się i ujrzała roześmianą twarz Rafflesa. O, jakże go znienawidziła w tym momencie!
— Chciałabym wiedzieć, gdzie się znajduje prawdziwy mister Blake, którego wygląd skopiował pan tak dokładnie?
— Prawdziwy mister Blake, madame urzędnik „London and Sudwest Bank“, nie żyje.
— Nie żyje? Chciał pan prawdopodobnie powiedzieć, że został zamordowany?
— Tak.
— Ale chyba nie przez pana?
— Nie, ja nie zabijam nikogo. Zabił go dyrektor jedenastego oddziału „London and Sudwest Banku“.
— Czy jest pan tego pewien?
— Tak. Zaglądając do jego pokoju przez dziurkę od klucza, stałem się naocznym świadkiem zbrodni. Zbyt późno było, abym mógł przyjść mu z pomocą. Nie ulega kwestii, że dyrektor, który był również zabójcą człowieka, znalezionego w podziemiach, chciał przywłaszczyć sobie diamenty księcia Norfolk. W wykonaniu swego projektu natrafił na tę trudność że cała policja międzynarodowa rzuciłaby się w pościg za sprawcą kradzieży. Pomyślałem sobie odrazu, że dyrektor, zgładziwszy ze świata urzędnika, który miał przynieść diamenty, zjawi się z nimi sam, przebrany za Blaka. Oczywista, że cały świat szukać wówczas będzie Blaka, po którym ślad zaginie. Po pewnym czasie dyrektor jedenastego oddziału ukryłby się spokojnie wraz z diamentami w jakimś zamorskim kraju. Czy teraz pani rozumie tę grę?
— Tak. Opierając się na tym planie, postanowił pan, panie...
— Raffles. Pomyślałem sobie, że i ja mogę wpaść na podobną myśl. Cieszyłem się z góry, że zastawię nań pułapkę. Zeszłej nocy, gdy dokonałem włamania do jego sypialni, przebrałem się również za Blaka. Następnie zadenuncjowałem go przed inspektorem Baxterem. Czy to nie świetny kawał?
Nie odpowiedziała. Należało jaknajprędzej skończyć z tym człowiekiem. Chciała jednak pokonać go tą samą bronią, którą walczył przeciwko niej, to jest podstępem i sprytem.
— W jaki jednak sposób zdołał pan przywłaszczyć sobie prawdziwe diamenty?
— To bardzo proste. Dyrektor nie jest zwykłym przestępcą i przygotował się na wszelkie ewentualności. Aby nie narazić się na zaaresztowanie, postanowił dać na wystawę imitację. Prawdziwych diamentów nie przechowywał bynajmniej w ogniotrwałej kasie, ponieważ znalezionoby je tam z łatwością przy pierwszej rewizji. Owej nocy, gdy złożyłem wizytę dyrektorowi, zorientowałem się odrazu, że diamenty były fałszywe. Szukałem więc prawdziwych i znalazłem je bez trudu w ukrytej szafie. Włożyłem więc fałszywe diamenty do kasetki, sam zaś zabrałem z sobą prawdziwe. Nazajutrz dyrektor, widząc że klejnoty z kasetki znikły, nie wątpił, że skradziono imitację. Prosta historia, czyż nie prawda?
Nie odpowiedziała. Spoglądała z podziwem na wytwornego młodego człowieka, opowiadającego jej ze spokojem dziwaczne historie. Tym razem nie powinien wymknąć się jej z rąk. W duszy przysięgła mu zemstę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.