Dno nędzy/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dno nędzy |
Pochodzenie | Brzask |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Byterchaj teraz dopiero poznała, co to jest mieć towarzysza. Mały »Byś« był taki zabawny, kiedy nie chciał przejść przez wysoki próg jurty i trzeba go było podsadzać, tak niezgrabnie przebierał węzłowatymi goleniami, że śmiech mimowoli wybiegał na usta. Pomysły miewał najrozmaitsze i zawsze nieoczekiwane. Ni z tego ni z owego zaczynał bokiem kręcić się młynka dokoła dziewczyny i ciągnąć za sznurek, na którym wiodła go do wodopoju. Musiała więc i mała jego pani kręcić się w miejscu, jak fryga, a rozpuszczone jej włosy wzlatały do góry, jak krucze skrzydła. Były to, jak i dawniej, jedyne rzeczy, które na niej od ruchu wzlatywać mogły, gdyż koszulinę — piękną, niebieską koszulinę, z różowym karczkiem i czerwonemi wstawkami na ramionach — zdjęła zaraz po powrocie i schowała »na święto«.
Miał też Byś, prócz wielu innych, jedno jeszcze, niezwykle romantyczne i godne zastanowienia przyzwyczajenie. W czasie najgwałtowniejszego na pozór biegu i rozhukania zatrzymywał się bez żadnego powodu, rozstawiał szeroko pałąkowate nogi, stroszył duże jak łopaty uszy i patrzał szeroko otwartemi ze ździwienia oczami w zupełnie puste miejsce. Musiał tam coś widzieć, lecz Byterchaj daremnie starała się wyśledzić, coby to być mogło. Więc klękała zwykle w takich razach przed przyjacielem na ziemi, zarzucała mu chucie rączki na ruchliwy, gorący kark i całując w mokry pyszczek, mówiła:
— Głupi Bysiu! Nic niema, upewniam cię. Pójdźmy już do jurty, bo wkrótce Anka przypędzi »Łysuchę«!
Przyjaźń ich wzrosła do tego stopnia, że Byterchaj włożyła Bysiowi »na zawsze« do żłoba podarowane jej »przez ludzi« śliczne, rzeźbione, rogate zabawki i gotowa była spać razem z nim w jego kąciku za kominem, gdyby temu nie opierała się Anka:
— Nie trzeba! Nawet w nocy nie będzie miało bydlę spokoju. Jeszcze się zestraszy twego chrapania i sznurem zadusi, albo nogę złamie. Bydlę też musi mieć czas własny.
Byterchaj dobrze wiedziała, co to jest »czas własny«, gdyż nie tak wiele go miała dla siebie. Szczególniej ubyło go z chwilą przybycia Łysuchy. Do obowiązku zamiatania izby, noszenia wody, zbierania chrustu, szczawiu, korzonków, jagód, przyłączyła się troska o krowę. Dziewczynka musiała w każdej chwili wiedzieć, gdzie się ona znajduje. Gdy nie dostrzegała jej z płaskiego dachu jurty, szła w zarośla, na trzęsawiska, gdzie wciąż jeszcze dużo było komarów. Wielkie, gorące cielsko zwierzęcia, jego ogon długi i niespokojny, błyszczące rogi, klekoczące kopyta, czerwony język, czarne, wyłupione oczy, prędkie, niecierpliwe ruchy, gdy opędzała się od owadów, lub trzęsąc wymieniem biegła z rykiem do jurty — wszystko to bezustannie napełniało dziecko trwogą, której nawet miłość do Bysia zniszczyć nie mogła. — »Przecież to jego mama!« — uspokajała siebie samą. Ale mimo to, gdy zbłąkaną krowę musiała pędzić do domu, brała ogromną gałąź do ręki i chowając się ostrożnie za drzewa, krzyczała z całej siły:
— Chot!... chot!...
Krowa ze zdumieniem oglądała się na nią, potem szła wolno do domu, wzywając rykiem zapomniane lekkomyślnie dla słodkich traw, cielę. Ten ryk, chrzęst łamanych krzaków, ciężkie stąpanie zwierzęcia, jego zapach i sapanie, gdy wprowadzone na noc do jurty leniwie przeżuwało pokarm, mile łechtały słuch wyklętych.
— Jeszcze widzą cię oczy moje. Jeszcze czuję zapach twój przed śmiercią... A Sałban nie doczekał, nie doczekał!... — żaliła się Kutujachsyt.
Życie ich silniejszem uderzyło tętnem, do serc wstąpiła otucha, wróciły stare przyzwyczajenia. Grzegórz dzień cały kosił zawzięcie. Anka suszyła i zgrabiała trawy. Czego zresztą ona nie robiła?! Od chwili, gdy zdobyła bydlę, gdy myśl jej miała się o co zaczepić, pożerała ją prawdziwa gorączka pracy.
Jak myszka zbierała w okolicy i niosła do jurty wszystko, co zdatne było na pokarm, co miało wartość. Głóg, czarne porzeczki, szczaw, dziki czosnek, słodkie korzenie, »jedzenia jezior«, galaretowate kule »wodnych jagód« — wszystko to mogło być zużyte, zachowane, gdyż wrzucone do kwaśnego mleka, rozpuszczało się w niem i nadawało lepszy smak i pożywność. Anka, wyborna gospodyni, nie dawała nawet uczuć domownikom, że robi tak znaczne w mleku oszczędności. Codzień mieli zrana zabielaną herbatę z polnych ziół, wieczorem polewkę z kwaśnego mleka i jagód, w święto zaś gotowane, zakwaszone mleko, a czasem i masło. Wszystkiego zaledwie po trochu, gdyż dobra nawet krowa niezbyt dużo daje mleka... Ale mieli wszystko... jak »ludzie«.
— Na przyszły rok znowu będzie cielę. To już będzie twoje. Tymczasem byczek podrośnie, można go będzie używać do wożenia ryby i drzewa... Ile to teraz czasu schodzi na marne, ile sił ginie!... — prawił Grzegórz.
— I nas może przybędzie... — mówiła młoda kobieta z lekkiem zawstydzeniem i kładła rękę męża na swoje zapłodnione już łono. Zawsze tak siadała koło niego, gdy spostrzegła, że zamyśla się, że oczy jego utkwione w ogień nieruchomieją i widzieć przestają...
— Nie turbuj się, nie myśl... Zapomnij, żeś chory... Każdy, kto żyje, umierać musi... Powiedz lepiej, czy zdążysz mi zbić do jutra nową beczkę na kwaśne mleko, bo tamta już pełna.
— Już pełna? — zdziwił się mąż.
— Pełna! — powiedziała z dumą. — Ach, gdybyś ty jeszcze poprawił przegrodę i bucz... Coś teraz nie widać Mergeń... może da nam spokój... może ją sumienie za Prąda gryzie?...
— To ty myślisz, że ona zgubiła rybaka?
— Ani chybił, ona... Inaczej wiatr choć łódkę by przygnał.
— Widziałem ją wczoraj, — zauważył posępnie Grzegorz.
Niepokój mignął na twarzy Anki, więc chustę poprawiła na głowie, aby go pokryć.
— Gdzie? — spytała po długiej przerwie.
— Płynęła środkiem jeziora na Wschód.
— Widzisz: w inne teraz pływa strony. Spróbuj jutro poprawić przegrodę... pomogę ci!...
Pobudzony przez nią Grzegorz powoli wciągał się do roboty, do troski gospodarczej i klepiąc kosę, wyśpiewywał nieraz wesoło. Przegrodę poprawił i wstawił w jej otwór stary bucz. Tylko gardzielą go w inną stronę obrócił, gdyż pora miała się ku jesieni, wody ochłodły, z płytkich żerowych miejsc ryba wracała do głębin. Znów na żerdziach na dachu jurty pojawiły się rozplatane do suszenia ryby.
Nikt im nie psocił. Przeciwnie, pewnego poranku znaleźli na brzegu własną łódź, a w niej wiosło i trzy sieci na dnie. W dziobie pierogi za wiązadło zatknięty był mały, drewniany krzyżyk.
Zjawisko to niezmiernie poruszyło wszystkich i przeraziło Ankę. Nie lubiła mówić o tem zdarzeniu; więc tylko w jej nieobecności Kutujachsyt spytała raz ciekawie Grzegorza:
— A cobyś powiedział, gdyby tak... wróciła?
— Ech, nic wróci. Bogata... ma wszystko.
— A Prąd, to Prąd!... ktoby pomyślał, że nie utonął?!...
— A może utonął i ona tylko łódź znalazła i sieci.
— Zawsze bądź ostrożny, Grzegorzu! — jęknęła stara.
Znowu cień tej kobiety zawisł na chwilę, jak ciemna chmura nad ich życiem. Anka nie puściła już więcej męża nad rzeczkę, tylko sama Byterchaj chodziła bucz oglądać.
Właśnie wracała z ciężkim koszem, pełnym ryb na plecach, gdy spostrzegła obok własnej ich pierogi, drugą, obcą na brzegu. Nie lubiła niespodzianek, więc serce w niej zadrżało. W jurcie u stołu na ławie siedział Prąd i spokojnie gawędził z Kutujachsyt.
— Żyjesz Prądzie?! A myśmy cię pochowali! krzyknęła szczerze uradowana Anka.
— Żyję, Anko, żyję, dzięki Bogu! I przyszedłem was odwiedzić!
— A co się z tobą działo? Gdzie się obracasz? Dlaczego teraz dopiero przyszedłeś... Tyle strachu i niepokoju najedliśmy się z twego powodu!...
— Czasu nie miałem bąkał zmieszany rybak. — Trzeba było korzystać z chwili, rybę łapać, sieci łatać...
— Porzuciłeś nas tak... bez promienia nadziei... bez kęsa...
Prąd gładził podbródek i twarz od jej spojrzenia uchylał.
— Czy ci choć dobrze?
— U was lepiej! — odrzekł wymijająco i kiwnął głową na otwarte drzwi, skąd dolatywał brzęk kosy Grzegorza.
— Skocz, Byterchaj!... zawołaj gospodarza!... Powiedz, że przyszedł Prąd!...
— »Ożyty?!« Co?...
— Ożyty, ożyty! Leć!
Dziewczyna tylko mrugnąć zdążyła znacząco Bysiowi i jak ptak poleciała na łąkę.
— Więc jak się to stało, opowiedz! — pytał wesoło Grzegorz, gdy po pierwszych powitaniach siedli do ugotowanej na cześć Prąda herbaty.
— Stało się! — odrzekł ten niechętnie, z chciwością spoglądając na podane w misie mleko. — Bydlę macie?... Dużo daje?... To może i lepiej się stało, żem znikł. Bez tego, kto wie, czyby wam co dali...
— A Mergeń wie, że mamy krowę? — spytała Anka.
— Mergeń?... Wie... A jakże... widzieliśmy z brzegu. Leży teraz przebita... Tydzień temu wróciła... i zaraz się położyła. Bardzo krwawi...
— Przebita?!... powtórzyli wszyscy.
— Pewnie zemrze. A już chciała się poprawić!...
— Powiedz Prądzie... przecie to ty odwiozłeś nam łódź i sieci! — spytał od niechcenia Grzegorz.
— Poco ja? Rozumie się, że ja odwiozłem rękami, ale ona powiedziała mi: »Prądzie, naco nam dwie łodzie i tyle sieci? Przecie oni nie mają żadnej! Odwieź im!«
— Lepiej, by nie odsyłała... Lepiej, by o nas całkiem zapomniała! — zapalczywie przerwała mu Anka.
— Zamrze ona, zamrze! Niech jej Bóg daruje przewinienia wszelkie! — mówił żałośnie Prąd. — Dajcie kosę, Grzegorzu, pójdę, spróbuję, czym nie zapomniał...
Został u nich do wieczora. Obejrzał uważnie Łysuchę i zrobił kilka rozsądnych uwag; popieścił Bysia, pogładził po głowie Byterchaj i dał jej gościńca — tłustą, wędzoną rybę. Anka nalała mu trochę mleka do wiaderka z brzozowej kory.
— A może zostaniesz na noc?... Wiatr się zrywa. Będzie fala!... kusili go.
— Nie... nie mogę... nie sposób... Leży sama, pić nie ma jej kto podać! A zawsze żywa przecież jest dusza... Aby tylko wyżyła, już moja w tem głowa, że się poprawi... Dobrze tu u was teraz, wesoło, macie bydlę... ale nie sposób... Będę do was chodził, sąsiadami zostaniem... ale nie sposób!...
Poczciwiec wziął wiaderko i utykając, powlókł się do łodzi; odprowadzili go i stali na brzegu, aż wsiadł i odpłynął do ciemniejącej wdali wyspy z pochylonemi nad wodą drzewami.