VI. Do Zazdrości.




Gnuśna zazdrości, matko wszystkich zbrodni,
O ty podziemnych jędz czarna pochodni!
Co sprawy czyste brzydkim kazisz dymem,
Jakim cię będę mógł opisać rymem?

Żadna się cnota przed twym nie usiedzi
Kłem jadowitym; wszędy ją wyśledzi
Złośliwe oko; a jakiéj postawy
Jest sama, taką cudze kopci sprawy.

Ty i w najskrytsze serc ludzkich świątnice
Chytrze się wdzierasz, ty ich tajemnice
Na złe nicując, godna srogiéj kaźni,
Kupidem zowiesz niewinne przyjaźni.

Ty, jako pająk okrutnego jadu
Pełen, śmierć sączysz, gdzie jéj niemasz śladu;
A skąd złocista pszczółka nektar boży,
Stygowy napój czerpasz z pięknéj róży.

Słuchajże, larwo! prędzéj się lew sprzęże
Z płochą sarneczką, z gołębiami węże;
Prędzéj się zgodzą skrzepłe z ogniem lody,
A z krwawym wilkiem owcze zejdą trzody;

Prędzéj po niebie krzywe pójdą kroje
I wsteczne rzeki odwiedzą swe zdroje;
Orzeł pług dźwignie, wół poleci rączy:
Niźli się przyjaźń z miłością połączy.

Obie od siebie różnéj są natury:
Tę człowiek z ziemi, tamte bierze z góry:
Obu cel inny, inne animusze;
Ta ciało tylko, tamta kocha duszę.

Miłość jest ślepa; tam się płocho ciśnie,
Gdzie jeno pozór marnéj krasy błyśnie:
Ani się radzi rozumu promyka,
Który jéj twórca dał za przewodnika.

Miłość w postępkach swoich zawsze płocha,
Jutro się brzydzi tym, co teraz kocha.
I znowu, czym się dziś okrutnie brzydzi,
W tym się zakochać nazajutrz nie wstydzi.

Miłość zawisna nie cierpi kolegi,
Tysiąc ma oczu, tysiączne ma szpiegi.
Sama chce kochać i być przyjacielem,
Sama postrzałem, sama sobie celem.

Miłość, czarnego płód niepewny mroku,
Boi się oka słonecznego wzroku;
Ludu się strzeże, światłu nie dowierza,
Wziąwszy nocnego postać niedoperza.

Miłość okrutna, w czyje tylko serce
Utkwi swój zastrzał, stanie za mordercę:
Pomiesza zmysły we śnie i na jawi,
Nieugaszonym ogniem duszę trawi.

Miłość zuchwała, gdy się jeno wściecze,
Nie dba na stosy, na groty, na miecze;
Za nic ma życie, i w każdéj je dobie
Wydrzéć gotowa i drugim i sobie.

Miłość małżonków, miłość zwadza braci,
Wywraca miasta, krew leje, lud traci;
Burzy narody, i jednym zawodem,
Tenże świat niszczy, co go wskrzesza płodem.

Święta przyjaźni! ty żywy obrazie
Nieśmiertelności, kędy żadnéj skazie
Miłość niebieskie niepodległa duchy
W nierozerwane spoiła łańcuchy.

Ty cnoty idąc niepomylnym torem,
Za płonnym nigdy nie biegasz pozorem:
Twe oko bystre tam tylko zachodzi,
Co się poczciwie człeku kochać godzi.

Ty kogo złączysz swoją taśmą złotą,
Nie rozerwie jéj, chyba sroga Kloto.
Twa miłość nie zna pierzchliwéj odmiany,
Czy to czas przykry, czyli pożądany.

Ty komu sprzyjasz, nie zajrzysz zawiśnie,
Że się doń z hołdem, kto zna cnotę, ciśnie:
I owszem kochasz z téj najwięcej miary,
Że mu świat niesie powinne ofiary.

Czyjego serca twój się płomień boski
Ujmie, zgryźliwéj nie doznaje troski;
Nigdy nie jęczy, nigdy się nie żali,
Bo twój oświeca ogień, lecz nie pali.

W kogo ugodzić grot twój czysty raczy,
Ten nigdy nie zna sromotnéj rozpaczy:
Żyć chce do usług kochanéj osoby,
I radby wszystkie poożywiał groby.

Tyś szczęściem domów, matką świętej zgody,
Ty utrzymujesz w pokoju narody:
Ty gładzisz spory, ty pola obfite,
Ty czynisz większym dobro pospolite.

Więc którykolwiek sławie méj uwłacza,
Że przyjaźń moja z granicy wykracza;
Niech, proszę, złoży błędliwe mniemanie,
By mię opaczne martwiło gadanie.

Jako nie mierzę drugich własną piędzią;
Tak sobie jestem i pragnę być sędzią.
Nie dbam na ludzkie języki; a tobie
Sprzyjam, cna pani, nim ulegnę w grobie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adam Naruszewicz.