<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Do celu
Podtytuł Obrazek z życia Rusinów galicyjskich
Pochodzenie Rusini
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Spojrzenie, uścisk ręki poskutkowały.
Wychodził upojony, odurzony na nowo. Nie wracał do dworu, obawiał się, by ludzie obojętni z wyrazu twarzy myśli jego, jego szczęścia nie odgadli; obawiał się natrętnych pytań Wacia i bał się, by hrabia lekkim żartem nie rozprószył złudnych mar, które go otoczyły. Chciał zostać jak najdłużej pod wrażeniem tego uściśnięcia ręki, tego życzliwego spojrzenia ukochanej. Poszedł do lasu, by tam w cieniu rozłożystych dębów marzyć i śnić — o szczęściu i raju...

Prześnić jednak człowiek życia nie może. Najcudowniejsze marzenia koniec mieć muszą. Jak słońce zaszło, Iwan musiał las opuścić i pomiędzy ludzi powracać. Pobyt jednak we dworze i obcowanie z hrabią i jego synem przykrym mu nie był i tylko w chwilach nadmiernej ekstazy lub rozdrażnienia unikał ich towarzystwa. Wogóle czas mu upływał szybko pomiędzy pracą przy nauce Wacia, rozmowami z hrabią i wizytami na probostwie.
Codziennie tam teraz bywał. Odniesione wrażenia malowały się wyraźnie na otwartej, do ukrywania uczuć nienawykłej twarzy. Hrabia z uwagą obserwował go, chociaż niczem nie zdradzał swoich spostrzeżeń.
Były dnie, w których wracał rozpromieniony, szczęściem jaśniejący, pełen najświetniejszych nadziei. Wówczas roił i śnił na jawie. Snuł przed hrabią swe przyszłe zamiary, malował cele, do jakich dąży. A były piękne i dobre. Zwalczać pragnął nienawiść dzielącą dwa pobratymcze narody, na ślicznej, żyznej, podkarpackiej ziemi osiadłe, skłaniać do ustępstw obopólnych, rany i wrzody zadawnione, mimo to jątrzące się, goić, oblewając je strumieniami pieśni, pełnej miłości bratniej a serdecznej.
Czasem znowu przychodził zasępiony, jak noc grudniowa. Na pytanie zaledwo odpowiadał, a w odpowiedziach tych drgała straszna, jadowita nuta pessymizmu i zwątpienia zupełnego. Napróżno hrabia przeczył mu, napróżno mówił, że on, który tyle lat przeżył, tyle strasznych rzeczy własnemi oczami widział — mimo wszystkiego nie doszedł do zwątpienia. Jakież ma prawo, on, młody człowiek, przed którym życie dopiero otwiera się, służby dla społeczeństwa, dla narodu czekają, jakie ma prawo wątpić i rozpaczać?
Nie odpowiadał zwykle na te przedstawienia, ale całując gospodarza w ramię, milcząc wynosił się z pokoju. I szedł albo błąkać się po lasach, albo do swego mieszkania pracować. Tam pochylony nad stołem, długie godziny pisywał zawzięcie; częstokroć zorza poranna zastawała go jeszcze przy pracy.
Pisał cały szereg obrazów smutnych, osnutych na wrażeniach i spostrzeżeniach, jakie odczuł po powrocie do kraju. — Obiecywał sobie, że zrobią one wrażenie, że dobry wpływ na społeczeństwo wywrą. W najtajniejszych jednak myślach zapominał o wszystkiem, o narodzie, o całym świecie i pisząc miał na uwadze jedno tylko pytanie — czy jej się tu podoba?... Pisał dla jednej duszy, dla jednej pary czarnych oczu.
Na probostwie tymczasem działy się dziwne rzeczy.
Niepokój jakiś ogarnął księdza Bazylego i to w takim stopniu, że go już prawie ukryć nie mógł. Z domowymi nie rozmawiał prawie, bez przestanku tylko jakieś listy pisał. Od czasu do czasu odbierał depesze telegraficzne, o których rozpowiadał urzędnik telegraficzny, że pewnym jest tego, iż one znaczą co innego jak to, co zawarte w nich słowa mówią. Po otrzymaniu takiej depeszy, paroch zahnilecki znikał zwykle na kilka dni, w domu mówiono, że do Lwowa, do arcybiskupa pojechał.
Komendant posterunku żandarmeryi zwierzył się przed rządcą hrabiego, że polecono mu czuwać nad parafią i proboszczem zahnileckim. Na co miał zwracać najbaczniejszą uwagę? czego śledzono? Nie chciał żandarm powiedzieć, żałując, że wogóle wygadał się o tej sprawie.
Iwan o tem nie wiedział. Nic go to wszystko nie obchodziło. Nie zwracał nawet uwagi na księdza Bazylego. Cały był zajęty swoją miłością i dolegliwościami z nią połączonemi.
Eufrozyna stale starała się unikać pozostania z nim sam na sam, każde gorętsze słowo, każde śmielsze spojrzenie skarciła gniewnym wzrokiem. Równocześnie opowiadała, niby żaląc się przed Natalią, że on niezdolny do prawdziwej miłości, że ona nie wierzy w uczucie, które w pięknych słowach nie jest w stanie objawić się. Łudziła sama siebie, nie była w stanie zdecydować się, do kogo serce ją ciągnie.
Czasem tylko, gdy rozgoryczony, zniechęcony jej obojętnością, nie patrząc nawet na nią zagłębił się w rozmowie z Natalią, która była dlań zawsze dobrą i uprzedzającą; gdy w rozmowie tej zapalał się, unosił, wpadał w natchnienie prawie; gdy roztaczał przed słuchającemi go pilnie dziewczętami całe bogactwo swej poetycznej duszy, klejnoty wieszczej wyobraźni; gdy oczy, twarz jego nabierały jakiegoś nadziemskiego wyrazu — wówczas Eufrozyna wbrew woli podnosiła nań oczy i wpatrywała się weń długo, serdecznie i tęskna zaduma jej twarz wówczas okalała. W takim stanie, bez ruchu, bez słowa, bez oddechu, wpatrzona nań, wsłuchana w jego słowa, siedziała długie nieraz minuty — dopóki nie skończył.
Bywały dnie, w których zniechęcenie inne skutki nań wywierało. Nie pogrążał się w rozpaczy i skrajnym pessymizmie. Na przekór wszystkiemu, wpadał wówczas w dobry na pozór humor, śmiał się ze świata i ludzi, drwił ze wszystkiego — z siebie samego nawet. Śmiał się spazmatycznie, a w śmiechu tym nie było ani krzty prawdziwej wesołości, tylko ból, łzy, zwątpienie i żałość duszy zbolałej, wielka, niezmierzona.
Wówczas ona czy z litości, czy z innego powodu, spoglądała nań czulej, za rękę go czasem uścisnęła, do wytrwania w pracy, w walce zachęcała.
To mu wystarczało. Jedno spojrzenie przerzucało go od zupełnego zwątpienia do ufności bezgranicznej, do złudnego uszczęśliwienia. Wydawało mu się zaraz, że jego słowa zatliły w jej sercu płomień uczucia, którego tak długo, a nadaremnie wyglądał.
W dodatku ksiądz Bazyli, w dniach, które przepędzał w domu, był dlań nad wyraz serdeczny. To pobudzało go tem bardziej do trwania w złudzeniach, które, gdy są przyjemne, gdy dogadzają uczuciu próżności lub ambicyi — tak łatwo duszę oplatają.
Powodem obecnej serdeczności księdza Bazylego było to, że we Lwowie dowiedział się o ogromnej wziętości Iwana pomiędzy młodzieżą, mówiono mu tam o jego wielkim talencie, rokującym najświetniejsze nadzieje, o tem, że zapewne zajmie pierwszorzędne stanowisko w narodowej literaturze — jednem słowem, że jest człowiekiem, którego zjednać sobie koniecznie należy. Zjednać sobie... on wiedział, że byłoby dobrze takiego Iwana zjednać dla celów stronnictwa; nie myślał jednak poświęcać dla tego swej córki i swych ambitnych zamiarów. Zresztą pytaniem było, czy Iwan, ożeniwszy się nawet z Eufrozyną, przystałby do ich stronnictwa?.... Talent poetyczny on miał, ale na finezyach stronniczej polityki nie znał się zupełnie.
Prócz tego inny jeszcze wzgląd wpłynął na księdza Bazylego i kazał mu okazywać Iwanowi niezwykłą serdeczność. W czasie swoich krótkich bytności w domu zauważył on, że od przyjazdu Natalii, Iwan wyłącznie prawie z nią rozmawia, że od Eufrozyny prawie stroni, że ich rozmowy, jeżeli nawet zdarzają się czasem, to zwykle kończą się sprzeczką i nieporozumieniem. Wytłumaczył więc sobie łatwo, że Iwan widzi nieprawdopodobieństwo ożenienia się z Eufrozyną, zmienił racyonalnie uczucia i zakochał się w Natalii.
Przypuszczalna ta »zmiana dam« bardzo się księdzu Bazylemu podobała, zapragnął dopomódz doktorowi w spełnieniu domniemanych zamiarów, o ile to w jego siłach leżało.
— Nic nie mają oboje — myślał w duszy — ale trzeba im dopomódz, by się pobrali, coś dać na początek gospodarstwa. Pomówię z hrabią, przecież to jego wychowanek. Pewnie mu coś da, w sekrecie na moje ręce... dla niepoznaki na wiano dla panny młodej, mnie jako krewnemu, jakoś lepiej wypada dar uczynić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.