[238]DO PEWNYCH KRYTYKÓW
Nie, nie ma oczu, jak ta Magdalena
Mgławych i pełnych wody:
Nie, olejków nie chowa moja Kamena
Na zadawnione wrzody.
Ani Chrystusy wy: w każdej przystani
Brudny duch wasz nierządnie
Ladaczył się; jeśliście wyszli uszargani,
Niech w to policja wglądnie.
Lecz oto Fulwja, gdy kształty urocze
Z miękkich puchów wychyla
I drżącą ręką wzburzone warkocze
Poprawia i przyszpila,
Fałd zmiętej sukni gładząc, w całej twarzy
Różowa i pokryta
Potem rozkoszy, gdzie się jeszcze żarzy
Lubieżna Afrodyta.
Fulwja, którejby sama Lais sekretów
I sztuk przyznała nowość:
Jakże, powiada, nie cierpię poetów,
Co negują duchowość.
A bufon Mena, któremu rozpiera
Kadłub wstrętne zepsucie,
I co z lic wonną rękawiczką ściera
Znak po dłoni lub bucie,
Powiada: Lubię ja, pijąc Falerno,
Polatać w wyższej sferze;
Czuję się słabo... Ulgę mi niezmierną
Sprawia myśl o eterze...
I truflach. Słowo daję, że potrzeba
Po kapłonie gwiazd paru.
Otwórz, poeto. Nieba, nieba, nieba,
Choćbym dostał kataru!
W obliczu nieba śród czystszych ucieszeń,
Chłodną rozgrzane żądze,
Pieśń, to jest wiara! — I przesuwa w kieszeń
Zrabowane pieniądze.
Oto Pomponjusz, na którego płowe
Włosy i na zepsutą
Maściami cerę Pimplea chyli głowę,
Jak ten pyzaty putto,
[239]
Który w kościołach Jezusa z sufitu
Wychyla się na chmurze,
Powyzłacanej dla wiernych zachwytu,
Jak bawełniane róże.
«Amor, amore» — rży. Świat ideału
W mleku i miodzie się lęże,
Żaby, jak ten, zostawią trochę kału
A trochę żółci — węże.
Cóż tam, że osioł czasem z męki pęknie,
Lub głód go pchnie do grobu?
Na giełdzie akcje me tuczą się pięknie,
A Pegaz mój u żłobu.
Akcje państwowe mam, jestem amantem
Hrabiny, organ «środka»
Sprzyja mi stale i zestawia z Dantem:
Idealizm — rzecz słodka.
Ja znaczę sztukę za ziemskości ślady,
Co skrzydła niebowiejne
Rozpędza: zdała Muzy z barykady,
Gracje petroolejne. —
Tak damy, wieszcze i mędrce z nad gminu
Odmawiają mi z gestem
Tragicznej grozy świętego wawrzynu.
Precz! — czy natrętny jestem?
Ja, kiedy wstąpię na pagór stuleci
Sam, ze zmarszczką na czole,
Rój strof mię zaraz wokoło obleci,
Niby stado sokole.
A każda strofa ma duszę i skacze
Po dolinie kaskadą,
I pędzi, niby rozpętane klacze,
Pędzi z trąbą i szpadą.
Szpadą — przy ziemi polatując — rąbie
Olbrzymy i padalce,
Biesiadnych mężów pobudką na trąbie
Wzywa ku świętej walce.
Gdy na powietrzu przelecą te źrebce,
Brzmią skroś dolin od echa
Kości umarłych; każdy grób kolebce
Życzliwie się uśmiecha.
A blade chłopię, któremu już łzawy
Spada na oczy welon,
Marzy śmierć i grób dla ojczystej sprawy
Na majdanie uścielon.
Naprzód, hej, naprzód, wy zbrojni wysłańce
Bujnej siły i wiary!
Na skrzydłach pieśni na szczęśliwsze szańce
Ślę wam miłość bez miary.
Wam życie moje: za lat już niewiele
Ja w mogiłę nieznaną
Zstąpię: walczcież wy, dziedzice-mściciele,
Przeciw waszym tyranom.
(G. Carducci, A certi censori, Jambi et epodi, t. II, X VI.)