Narzeczeni (Manzoni, 1933)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Pochodzenie Literatura włoska
Wielka literatura powszechna T. 2
Wydawca Trzaska, Evert i Michalski
Data wyd. 1933
Druk Jan Świętoński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NARZECZENI

... Młodzieniec zawahał się, czy nie zawrócić, nie przycisnąć proboszcza do muru, nie zażądać dokładnych wyjaśnień; lecz, podniósłszy wzrok, ujrzał przed sobą Perpetuę, która wchodziła właśnie do ogródka, leżącego opodal domu. Zawołał, gdy otwierała furtkę, przyśpieszył kroku, dopędził ją i zatrzymał na progu, nawiązując rozmowę, aby dowiedzieć się czegoś pewnego.
«Dzień dobry, Perpetuo, myślałem, że będziemy dziś razem weseli».
«Ha! wola Boża, biedny mój Renzo».
«Proszę was, Perpetuo, nasz zacny ksiądz proboszcz tyloma dziwami nabił mi głowę, że nie mogłem zrozumieć; wytłumacz mi lepiej, dlaczego on nie chce, czy nie może pożenić nas dziś».
«Oh! — czyż myślisz, że znam tajemnice mojego pana?»
«Mówiłem, że tu jest jakaś tajemnica» — pomyślał Renzo — i, aby wyjaśnić ją, pytał dalej: «Żywo, Perpetuo; jesteśmy przyjaciółmi; powiedzcież, co wiecie, pomóżcie biednemu chłopcu».
«Źle jest urodzić się biednym, mój drogi Renzo».
«Prawda» — odrzekł chłopiec, upewniając się w swych podejrzeniach; i chcąc dotrzeć do sedna rzeczy, dalej pytał: «Ale czyż to księża mają źle traktować ubogich?»
«Słuchaj, Renzo — nic powiedzieć nie mogę, bo… nic nie wiem; lecz mogę ci zaręczyć, że mój pan nie chce skrzywdzić was, ani nikogo, i nie jego to wina».
«Czyjaż więc wina» — spytał Renzo napozór obojętnie, lecz nastawiając uszu z zapartym oddechem.
«Skoro powiadam, że nic nie wiem! Mogę bronić mego pana, gdyż boli mnie, kiedy słyszę, że ktoś oskarża go o umyślne wyrządzenie przykrości. Biedny człowiek! Jeżeli grzeszy, to nadmiarem dobroci. To tylko ta banda łajdaków, zbójów, ludzi bez bojaźni Bożej…»
«Łajdaki… zbóje…» — myślał Renzo — «więc to nie władze! — Prędzej» — rzekł, kryjąc z trudem wzrastający niepokój — «mówcie prędzej, kto to taki».
«Och! — chcesz bym powiedziała, a ja nie mogę, gdyż… nic nie wiem; a skoro nic nie wiem, to tak, jakbym przysięgła milczeć. Możesz wziąć mię na męki, a słowa nie pisnę». — To mówiąc, weszła szybko do ogrodu i zatrzasnęła furtkę.
Renzo, skłoniwszy się jej, zawrócił powoli, nie chcąc, aby spostrzegła, w jakim pójdzie kierunku, lecz, gdy zniknął z oczu poczciwej kobiety, przyśpieszył kroku, za chwilę stanął przed drzwiami don Abbondia; wszedłszy, udał się prosto do salonu, gdzie go był zostawił. Znalazł go tam i dopadł go, rozgorączkowany, z błyszczącemi oczyma.
«Eh, eh — cóż to za nowa moda?» — rzekł don Abbondio.
«Cóż to za zbój» — rzekł Renzo, głosem człowieka, który postanowił otrzymać stanowczą odpowiedź — «cóż to za tyran, który nie pozwala mi ożenić się z Łucją?»
«Co, co, co» — bąkał zaskoczony biedak, a twarz mu pobielała odrazu i obwisła jak wyprana chusta. I mrucząc, wstał prędko z krzesła, aby rzucić się ku wyjściu. Lecz Renzo, który prawdopodobnie spodziewał się tego gestu i dobrze czuwał, doskoczył wcześniej, a przekręciwszy klucz, włożył go do kieszeni.
«Ha, ha! — Powiecie teraz» — księże proboszczu. — «Wszyscy znają moją historję oprócz mnie jednego. Do licha, chcę dowiedzieć się ja także. Jak się tamten nazywa?»
«Renzo, Renzo, na Boga, zważ co czynisz; zważaj na duszę».
«Myślę, że chcę dowiedzieć się zaraz, w tej chwili!» — A mówiąc to, położył, bodaj że bezwiednie, dłoń na rękojeści noża, który wyzierał mu z kieszeni.
«Miłosierdzia!» — zawołał słabym głosem don Abbondio.
«Chcę wiedzieć».
«Mówiłem ci, że…»
«Nie, nie, bez łgarstw — mów ksiądz jasno i prędko!»
«Chcesz mojej śmierci?»
«Chcę wiedzieć to, o czem mam prawo wiedzieć!»
«Lecz gdy powiem, pewna śmierć moja. — Wszak mi życie miłe!»
«Dlatego mów!»
Owo «dlatego» zostało wypowiedziane tak silnie, a wygląd Renza był tak groźny, że don Abbondio nie dopuścił myśli o nieposłuszeństwie.
«Przyrzeknij mi, przysięgnij, że nie powtórzysz nikomu, że nie wyjawisz nigdy…»
«Przyrzekam, że zrobię coś, jeżeli mi teraz odrazu ksiądz nie wyjawisz owego nazwiska!»
Na to nowe zaklęcie don Abbondio, z twarzą i wzrokiem człowieka, mającego w ustach obcęgi cyrulika, jęknął: «Don...»
«Don...» — powtórzył Renzo, jakgdyby chciał pomóc pacjentowi wyrzucić z siebie wszystko do ostatka, i stał pochylony, z uchem przy ustach tamtego, z napiętemi ramionami, założywszy pięści wtył.
«Don Rodrigo!» — wymówił z pośpiechem więzień, bełkocząc tych kilka sylab. Połykał spółgłoski, częścią z pomieszania, a potrosze dlatego, że, zbierając resztki przytomności, chciał pogodzić obie strony, których się obawiał; zdawało się, że chciał zdusić w sobie słowa w tej samej chwili, kiedy zmuszano go do mówienia.
«Och pies» — ryknął Renzo. — «Jak to zrobił? Co powiedział, aby...»
«Co — jakto co» — odpowiedział prawie pogardliwie don Abbondio, który po tak wielkiem poświęceniu uważał się za rodzaj wierzyciela.
«Jakto było, eh? Chciałbym, aby tobie zdarzyło się to, co spadło na mnie, niewinnego człowieka. — Pewnieby ci nie zostało tyle świerszczy w głowie».
I tu począł jaskrawo malować owo straszne spotkanie; a mówiąc, zdawał sobie coraz jaśniej sprawę z wielkiej złości, jaką miał w sercu, a jaką tłumił dotąd ze strachu; widział zaś równocześnie, że Renzo stał nieruchomo, schyliwszy głowę, wściekły, lecz zawstydzony. Wobec tego, ciągnął żwawo dalej:
«Pięknie postąpiłeś. Ładną mi oddałeś przysługę! Zachować się tak wobec grzecznego człowieka, a własnego proboszcza! W jego domu! w świętem miejscu».
«Wielkie bohaterstwo! Aby wydrzeć mi z gardła moje i swoje nieszczęście! To, co ukrywałem roztropnie przed tobą, dla twego dobra!...».

(Aless. Manzoni, I promessi sposi, v. 2.)




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Edward Porębowicz.