Dobre wychowanie/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dobre wychowanie |
Pochodzenie | Bluszcz, 1905, nr 5, 6 i 7, 8, 10, 11 |
Redaktor | Maryan Gawalewicz |
Wydawca | Piotr Laskauer |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zupełnie inaczej wygląda ich potomstwo. Pessymistyczne a płoche, żądne dorobku łatwego i szybkiego, a w razie powodzenia również łatwo i szybko trwoniące ten dorobek nie ma zapału, któryby na dłuższą metę mógł wystarczyć, ani dzielności charakteru, ani siły woli.
Bo dobre chęci, zamiary szlachetne, — to bańka mydlana, słomiany ogień, domek z kart, gdy nie towarzyszyły im silna wola i wytrwałość!
Umysłów zdolnych pokolenie obecne posiada bardzo dużo, na talentach wybitnych mu nie zbywa, pracowników pożytecznych wyrobiło sobie — dyletantami wszakże i projektodawcami mogłoby zasypać świat. Ogół nerwowy bardzo i fizycznie wątły.
Takim uczyniło go wychowanie, troskliwe na pozór, w gruncie zaś rzeczy barbarzyńskie — wyraz dążeń ówczesnych, bujnych niby, śmiałych, radykalnych, będących przeważnie deklamacyą tylko i pustym programem — bez czynów. Tak; — bez czynów, bo chcąc naród rycerski z dawien dawna i rolniczy na nowe drogi działania poprowadzić, zamiast burzyć jego świętości i kalać pamiątki, należało przedewszystkiem posterunki i placówki pracy zakładać i obsadzać je ludźmi uzdolnionymi odpowiednio.
Ponieważ kraj fachowców prawie nie posiadał, rzucała się w oczy niezbędność szkół specyalnych.
Ile szkół takich założono?
Jedną, jedyną szkołę handlową. Techniczną miała droga żelazna na swoje potrzeby. Ogół nie korzystał z niej wcale.
Prócz szkół specyalnych, nowym gałęziom pracy potrzeba było jeszcze dzieł fachowych, skreślonych jasno, łatwo i tem samem dostępnych dla ogółu; — rzucono tłumom książki, jak chleb tanie, lecz ze skarbnicy wiedzy wzięte na chybi trafi, bez systemu, ni porządku. Hymn na cześć pracy i wiedzy brzmiał więc dźwiękami pustemi — fanfara rozchodziła się szeroko... Lecz za orkiestrą chcielibyśmy widzieć hufce z młotami, oskardami, siekierami, pilnikami, cyrklami i t. p., hufców jednak nie widać, tylko orkiestra, trąby, kotły... „Nowe hasła“ sprawiły w ósmym dziesiątku stulecia ubiegłego ten doraźny skutek, że młodzież nieoświecona a zdolna, zaczęła garnąć się do nauk. Wzamian jednak przy pierwszym konflikcie z władzą szkolną, gimnaziści porzucali książki i spieszyli do warsztatów.
Rozczarowań było pełno, istnień wykolejonych, sił starganych — setki.
Gdy choć częściowo ocalały, jakże mogłyby się rozwinąć i zakwitnąć w warunkach pomyślniejszych! Gdy przepadły, nikt i nic społeczeństwu wrócić ich nie zdoła. Lecz są to straty, z któremi trzeba się pogodzić. Nie tylko na polu bitwy padają ofiary; ołtarze idei płoną niemi, jak Znicze, od wiek wieków. Każda pierwsza chwila myśli nowej, to w społeczeństwie niby błysk piorunu — od takich momentów olśnienia, trudno wszystkich zapaleńców ubezpieczyć. Gdy mijają lata, jest czas na pracę prawidłową, na urobienie warunków i ludzi.
Nie pomyślano o tem.
W fabrykach, mnożących się stale, przewodzili w dalszym ciągu cudzoziemcy, do handlu potrosze garnęła się młodzież, rolnictwu, którego zacofanie wyszydzały pisma poważne i humorystyczne, nie dano ani jednej szkoły średniej, wyższa zaś na potrzeby kraju całego wystarczyć nie mogła, jako niedostępna dla ogółu. Tylko ogrodnictwo, dźwignięte staraniem garstki ludzi dobrej woli, rozwinęło swój sztandar kwiecisty a wonny.
Zakłady wyższe petersburskie przyjmowały bardzo skromną, ściśle określoną odsetkę naszych przyszłych inżenierów i techników, zagraniczne nie stawiały przeszkód, lecz sama odległość przy małej znajomości języka obcego, której to sztuki wypadło się uczyć po za szkołą, utrudniała dostęp.
Cóż więc, że „nowe hasła“ rozbudziły w społeczeństwie potrzebę szerszej działalności ekonomicznej, że mu kazały podążać spiesznie naprzód, bo tam gdzieś daleko wspaniałe gościńce się otwarły, olbrzymie horyzonty, gdy do tych gościńców nie utorowano ścieżek.
Najmłodsi, wielkiemi nadziejami obciążeni i wielką przyszłość sobie rokujący, musieli je udeptywać. Ile się przytem nabłąkali, sama długość pochodu świadczyć może. Dla wielu szkoła Wawelberga, doskonale obmyślana przyszła już za późno. Utknąwszy w drodze, jako rozbitki, czepili się pierwszej lepszej deski ocalenia. Silniejsi kołatali z roku na rok do instytutów w Cesarstwie. Trzy, cztery lata zbiegły nieraz na takiem szukaniu mozolnem.
Dobrze jeszcze, gdy warunki domowe przez ten czas nie uległy zmianom, gdy nie zabrakło środków, — ale najczęściej wprost przeciwnie było. Do troski o naukę przyłączała się konieczność a trudność zarobku i widmo nędzy szło jej śladem.
Niektórzy uczą się do dziś w politechnice warszawskiej, w instytutach petersburskich i zagranicznych, a do końca im daleko, — ileż lat korzystać będą z nauki nabytej tak mozolnie, wykradanej niemal? Kiedyż owoce trudów swoich zbierać zaczną, gdy dziś żyje się tak niedługo!...
I nie dziw, że nerwy mają poszarpane, że im brak dzielności. Ależ zdumiewać się raczej wypada, że tyle wytrzymali!
Od szóstego roku życia ślęczyli już nad książką. Budzono w nich pojęcia za pośrednictwem zjawisk przyrody, oczywistych, widocznych, nie ulegających wątpliwości, bo stwierdzonych przez naukę. Tylko w takie pewniki kazano im wierzyć. Nawet aniołek, który od wieków łóżeczek małych strzegł, usunięty został — nawet znak święty, który nietylko symbolem męki jest, lecz w męce ukojeniem, a w walce zbroją i puklerzem.
Z naśladownictwa bezmyślnego, sto razy częściej, niż z zasady, z obawy narażenia się na śmieszność i tym podobnych marnych przyczyn, rodzice pomijali tę „formułkę wyznaniową.“ Jeśli nawet ją utrzymali, to pozornie „dla przykładu służby“, ponieważ prostakom wiara jest potrzebna, jako hamulec złych instynktów. Szczęściem, znaleźli się tacy, którzy królewską koronę cierniową Pana zdetronizowanego przechowali w sercach dla dzieci i wnuków.
Chłopięta wyćwiczone w rozumowaniu ścisłem, zdala od majaków tradycyi i wierzeń, brała w swe objęcia zgrzybiała staruszka, filologiczna szkoła średnia; szkół realnych, odpowiadających i duchowi czasu i kierunkowi ich nauki, było tak mało, że ledwie jakaś cząstka uczniów mogła się pomieścić.
Karmieni baśniami odwiecznemi w języku martwym, wchodzili w atmosferę sztuczną, w świat obcy, pełen potęg tajemnych.
Gdy pomimo korepetycyi i ułatwień, dzieci, jak gdyby na inną półkulę przerzucone, od eksperymentu krańcowego a nagłego traciły równowagę, spółczesna wiedza medyczna krzepiła je alkoholem. Win i koniaków wypiły te dzieci całe morza!
Na wypoczynek po trudach szkolnych dano im cyrk, teatr, baliki, czasem sporty. Palant z programu zabaw wykreślony został, piłkę i przechadzki wspólne zaniedbano także. Dzieciom myślącym wystarczać nie mogły te ćwiczenia proste, godne „naszych sławetnych przodków.“ Oprócz rozrywek towarzyskich, dano im jeszcze zabawki naukowe, aby umysł ich nie gnuśniał i nie drzemał.
Nigdy dotąd dziecko nie było przedmiotem takich ciągłych starań, nie zajmowało tak bezpodzielnie najpierwszego miejsca w domu. Za pradziadów jeszcze syn w obecności ojca nie śmiał usiąść, ani odezwać się, gdy nie był pytany. Co za różnica, jaka przepaść między pojęciami i środkami pedagogii!
W wygodach, jakich pokolenia ubiegłe nie zaznały i nie pragnęły nawet, wierząc święcie, że wymyślono je dla starszych, przeceniając wartość swą i prawa, a niedoceniając ważności i trudności przyszłych zadań, chłopcy wyrastali na młodzieńców. Kończyli wreszcie szkołę średnią; tu dopiero zmieniała się karta.
Droga usłana puchem raniła im stopy; pod cienką warstwą puchu wyczuwali skały twarde i kamienie. Gościńce szerokie widniały gdzieś het za górami, za lasami, a ścieżki do nich wypadło własnym trudem udeptywać.
Szli potykając się i błądząc, słabsi ustawali. Uczono ich rachunku, rozumowania ścisłego, krytycznego, a tu pierwszy etap życia wymagał bohaterstwa...
Mozół przedłużał się bez kresu — na szczęście, fala bezwyznaniowości tymczasem przeminęła. Trwała krótko i nie w tej sile, jaką zapowiadały groźne jej pomruki. Niejedno, co uniosła, zdołało się ocalić, niejedno, co poszarpała już i zmięła, zmartwychwstało.
Z za chmur wyjrzało słońce, krzyż ramiona szeroko rozpostarł i rzeszę omdlałą z wysiłku w objęciach utulił. Synowie burzycieli, koledzy, rówieśnicy i oni sami klękli u stóp krzyża. Nie brak tam teraz nikogo.