Dobre wychowanie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dobre wychowanie
Pochodzenie Bluszcz, 1905, nr 5, 6 i 7, 8, 10, 11
Redaktor Maryan Gawalewicz
Wydawca Piotr Laskauer
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dobre wychowanie.


I.

Gromadka malców bawi się wesoło; opodal panie-mamusie zajęte miłą pogawędką; jednemu i drugiemu towarzystwu dobrze czas schodzi. Nagle pomiędzy dziećmi wybucha sprzeczka: Jaś woli być koniem, niż stangretem, Józio na stangreta również nie przystaje, tak samo Zosia, Stefa, Halinka. Zabawę przerwali — wszyscy idą na skargę, szarpiąc lejce, odbierając sobie baciki. W chwili tak poważnej, byłoby najsłuszniej, gdyby każda z matek skarciła swoje dziecko i kazała całe towarzystwo przeprosić. Zgoda nastąpiłaby niezwłocznie, żadne bowiem z dzieci nie czułoby się pokrzywdzone, lepsze ani gorsze od drugiego, lecz jednakowo winne i jednakowo ukarane. W rzadkich bardzo wypadkach tak się dzieje; zwykle inaczej bywa. Mama przygarnia córeczkę swą lub synka ruchem pieszczotliwym i sadza obok siebie. To samo robi druga, trzecia, dziesiąta — wszystkie, co do jednej. Rozmowa między paniami przerywa się odrazu, harmonia, łącząca je przed chwilą słabnie; podają sobie dłonie z chłodnem: do widzenia! — i każda odchodzi w swoją stronę.
W sferze ludzi prostych takie drobne zajścia między dziećmi, cokolwiek może energiczniejsze w swych objawach, lecz również małoznaczne, wywołują kłótnie matek, ostre przemówienia i bijatyki; tu od ewentualności podobnej zabezpiecza dobre wychowanie. Po powrocie jednak do domu, każde z dzieci otrzymuje nakaz: — Nie baw się z Józiem, nie baw się z Jasiem, unikaj Halinki — ze źle wychowanymi bawić się nie trzeba!
Złe wychowanie! dobre wychowanie! — słyszymy te wyrazy na każdym kroku, przy pierwszej lepszej sposobności, zarówno gdy idzie o wartość charakteru, honor, o brak tychże, jak o piękny układ. Pomieszano tu dwa pojęcia: treść i formę, tresurę powierzchowną, banalną — i ugruntowanie w nas przez rodziców lub wychowawców zasadniczej podstawy dobra.
Jakże daleko od jednego do drugiego! jakie dzielą je przepaście!... to niby człowiek dzielny, szlachetny i suknia dobrze skrojona, zgrabnie leżąca na nim, lub mniej nawet, bo suknia każdemu jest potrzebną, tresura zaś inna obowiązuje w Europie, a nawet w poszczególnych krajach, np. w Turcyi, inna w Japonii, Chinach i t. d. Wychowanie jest przecież czemś wyższem, czemś stokroć, tysiąckroć ważniejszem od pięknego znalezienia się w towarzystwie; nie ogranicza się ono na wyuczeniu zgrabnych ukłonów, pilnowania figurki, by trzymała się prosto, rozmowy, by nie wyszła z granic paplaniny bezmyślnej. To tylko tresura!
Wychowanie — wielki, głęboki wyraz, innemi środkami się zdobywa, drogą też odmienną.
Gdy dziecię kilkoletnie idzie w ręce bony cudzoziemki, co myśli wówczas matka? Czego się spodziewa dla malca od kobiety obcej, prócz masowego gromadzenia dźwięków i obarczania mózgu balastem wyrażeń z krzywdą rozwoju pojęć? Tego tylko, co zwie się błędnie dobrem wychowaniem — tresury, niczego więcej.
Wymagania są w tym kierunku bardzo małe; o etyce głucho, intelligencya niekonieczna, zastąpi ją spryt wrodzony.
Pan H. zgrywa się w karty, trwoni pieniądze po handelkach, okrada dzieci własne z majątku, wniesionego przez ich matkę, lecz jest przytem uprzejmy, kłania się pięknie, umie żyć z ludźmi, bawić płaskiemi dowcipkami, obracać się w salonach. Wszyscy go lubią, przyjmują u siebie jak najchętniej, gdyż jest człowiekiem dobrze wychowanym. Pani Z. płocha, bezmyślna, stroi się, czy ma za co, czy też nie ma, rujnuje męża, dzieci oddała do pensyonatów, gdyż jej przeszkadzały w domu, ale taka miła, słodziutka, dla każdego znajdzie uprzejme słówko, uśmiech lub kompliment, w najmniej dobranem towarzystwie podtrzyma rozmowę — jakże jej nie lubić, nie zapraszać!... to osoba dobrze wychowana.
Surrogaty, uchodzące fałszywie za produkt wartości rzetelnej, marne szelągi, świecące sztucznym blaskiem, pobielane groby!... Ich blask jest tak wątły, pobiała tak kruchą, że po za salonem, po za towarzystwem, wybuchają krępowane tam złe instynkty, odsłania się brutalność i podłość. Szulera, zalotnicy i salon zresztą nie krępuje, mimo tresury dobrego wychowania, pomimo ukształcenia nawet, pomimo nauki. Tak, bo do zadań wychowawczych szkoła jeszcze nie dorosła i przewidzieć trudno, czy dorośnie kiedykolwiek; ona kształci i rozwija umysł, lecz nie wychowuje ducha. Samą kulturą umysłu nie osiąga się dwóch tak rozległych celów. Ludzie wysoce ukształceni, a nawet uczeni, nawet mędrcy tego świata, nie wszyscy byli wzorami charakteru, siły woli, prawości, dzielności.
Dobre wychowanie od wczesnego wieku zaczynać należy, pąk duszy młodej zwracać ku niebu, ku słońcu prawdy, dobru, szlachetności, w górę z nim dążąc stale ku gwiazdom, ku światom wyższym i celom podniosłym. Nigdy tu być nie może zanadto górnie, za idealnie, za wysoko.
Bo i cóż, że życie zwykło ideały na ziemię zciągać, zohydzać i brukać — im czystsze, wyższe i świętsze, tem dla sił wrogich ponętniejsze — i cóż, że walka złego z dobrem nie jest legendą ani baśnią dla maluczkich, lecz prawdą okrutną, spotykaną na każdym kroku niemal, w różnej formie i pod rozmaitemi postaciami... Duch, który poznał światło dobra, musiał je ukochać. Wróci też doń napewno, chociażby upodlenie przeszedł, w przepaści mętów i brudów był wciągnięty, do samych czeluści piekieł. Im bardziej go skalano, im wtrącono głębiej, tem wróci silniejszy, w zdroju doświadczeń wykąpany, zwycięzki, wierny już nadal dobru, będącemu pięknem najwyższem. Dlatego matka, która duszę młodą ku wyżynom wiodła, zdrowe ziarna dobra w niej zasiała i tegoż dobra świeciła przykładem, choć zapłacze później nad synem swoim, wciągniętym na złą drogę, rozpaczy się nie podda. Ona wierzy w powrót syna marnotrawnego, wierzy święcie w poprawę i pokutę, w sumieniu własnem czerpiąc ufność. Zasiała, więc oczekuje plonów.
Na sto wypadków ledwie w paru spotyka ją zawód. Czasem też nie doczeka — umiera jednak z dobrą wiarą, z pewnością absolutną, że złe musi się odmienić; nawet gdy zamyka oczy dziecku, ginącemu w tej topieli, wierzy w odkupienie...
O jak szczęśliwa, gdy widzi ziarna przez siebie zasiane, krzewiące się bujnie!
Wychować dobrze jest obowiązkiem nadzwyczaj mozolnym. Niestety, mała liczba rodziców zdaje sobie z tego sprawę. Tacy, którzy doniosłość zadania pojmują, nie rzucą nikomu obelgi:
— Jesteś źle wychowany!
Obelga ta bowiem nie dotyka nigdy osoby, do której jest zwróconą, lecz wychowawców; ci zaś może najusilniej pracowali i dużo ponieśli trudów — oskarżać ich jest lekkomyślnie i niegodnie.
Wychować dobrze, to znaczy poddać krytyce surowej każdy czyn, każdą myśl swoją, mieć zawsze na uwadze, że rodzice za wzór służyć winni, świecić przykładem w najszerszem pojęciu tego słowa.
Wychować dobrze, — to znaczy oddać się temu zadaniu całkowicie przez szereg lat, pilnując nie tylko przepisów hygieny, lecz każdego drgnienia duszy, formując nie tylko dobry układ, lecz charakter, budząc nie tylko zdolności i talenty, lecz nadewszystko poczucie honoru; chroniąc nie tylko od pochylania kręgosłupa, lecz od ulegania wadom wrodzonym i skłonnościom.
Dziecię — ten mały niedołężny człowiek jest zagadką psychologiczną, mocno skomplikowaną i zawiłą. To nie tylko syn ojca i matki, dziedziczący po obojgu wady i zalety, lecz wnuk dwóch par dziadków, prawnuk czterech, a praprawnuk ośmiu. Z pokolenia w pokolenie pierwiastki złe i dobre na organizm jego fizyczny i duchowy się składały; jaki rezultat wypadł, co z nich odpadło, co zostało, co w mniejszej cząstce a co w większej, co tli się słabo i wygaśnie, a co płomieniem buchnie?... Wielkie X niewiadome — prawdziwe greckie fatum!
I oto młoda matka bierze w niewprawne dłonie ster wątłej łodzi, sądząc, że ma przed sobą spokojną toń jeziora, puszcza się na pełne morze. Skał podwodnych nie domyśla się nawet, niebezpieczeństwa nie przeczuwa. Taką błogą pewność, taką ufność — mogą tylko posiadać anioły.
Sfinksowo milczące oczy dziecka nie wydają jej się straszne, lecz słodkie, dusza, czystą białą kartą, na której ona pisać będzie; gliną, z której ulepi, co tylko by zechciała, tchnie własnego ducha i skarbami serca uposaży. Nie pyta o dziadków, prapradziadków, kim oni byli, gdy o ujemne strony idzie, gotowa zawsze wierzyć w istnienie wyłącznie dodatnich, które jej dziecko odziedziczyć musi.
Gdy jest dobra, czysta, święta, zwycięża nieraz usilną swoją pracą — zwycięża nawet bardzo często. Tworzy, niby mistrze i groźne fatum, klątwę dziedziczności pokonywa. Fizycznie zdrową też być powinna, aby cud się spełnił — jakże jednak wielką duchem!...
Rodzicielka i odrodzicielka swych potomków — olbrzymie zadanie! posłannictwo większej wagi, niż zdobycie świata. Do tego zadania wszakże, do podjęcia tego posłannictwa trzeba kobietę uzdolnić.


II.

Jeszcze za naszych babek trwało przekonanie, że kogo Pan Bóg stworzy, tego nie umorzy, gdy komu dał dzieci, da również i na dzieci.
Błogie to były czasy, skoro taki optymizm różowy kwitnąć mógł i — nie zawodził. Potwierdzały go i umacniały fakty, na które składały się przyczyny nie tylko natury ekonomicznej i obyczajowej, lecz przedewszystkiem moralnej — nie tylko taniość chleba, skromność wymagań, lecz wytrwałość, siła woli, dzielność.
Znalazłszy się pod wozem, ludzie nie wpadali zaraz w obłęd, nie skracali sobie życia; łaska bogini Fortuny mniej ich olśniewała, niełaska mniej gnębiła: stawiali czoło jej kaprysowi i zwyciężali. W każdej niemal rodzinie trafiali się szermierze tacy, pokonanych zaś bardzo mały procent.
Czemu ta odsetka ciągle rośnie? Dlaczego odporność i dzielność stają się zjawiskami spotykanemi coraz rzadziej, a brak wytrwałości i energii cechuje współczesne pokolenie?
Chwila przełomowa, w jakiej na świat przyszło, warunki, w jakich wzrosło i rozwijało się, nie stwarzają indywidualności silnych, ukutych z jednej bryły. Rozdźwięk, panujący wówczas między celami społeczeństwa a środkami, któremi się posługiwało i drogami, po których kroczyło, musiał się odbić na organizmie duchowym młodego pokolenia. Nad kolebką dzieci tej epoki rozbrzmiewały nowe hasła. Nie śpiewano malcom do snu dawnych kołysanek, wszystko bowiem, co dawne, zostało wyklęte, nie rozbudziwszy wyobraźni bajkami naiwnemi; hymn o potędze wiedzy, o skarbach, jakie z niej wypłyną, pożytkach i korzyściach, głuszył światy marzeń.
„Oskardami postępu, taranami, burzono stare gmachy,“ tradycye obrzucono błotem, pluto na groby dziadów. Ręka świętokradzka strąciła tu i ówdzie wizerunek „Częstochowskiej.“
Głosiciele nowych haseł postawili pod pręgierzem świętą wiarę ojców, jako fanatyczkę i zbrodniarkę, a tuż obok dwie sfery społeczne, uprzywilejowane niegdyś, oskarżone teraz o tysiące przestępstw karygodnych.
Wszystkie błędy dziejowe i omyłki miały obciążać tę trójcę — na nią spadały przekleństwa — cokolwiek łączyło się z nią i wiązało było pogardzane.
Chłodna rachuba i praktyczność urosły do znaczenia cnót wysokich; spodziewano się po nich wiele. Miały kraj dźwignąć i zbogacić. Nie zaczęły wszakże missyi swojej od dźwigania kraju, lecz poszły i burzyły robotę jego już gotową, bez względów na pewnik, że pracy wieków niepodobna zniszczyć, wątek jej bowiem snuje się i snuje... że nawet geniusz nie jest nigdy absolutnie jedynym twórcą swego dzieła. Musiał coś wziąć od innych w kulturze swej, jeżeli już nie we właściwościach i niby pozornych odrębnościach. Wziął, co było najlepszego — to nić pracy, złota, nieprzerwana!...
Nie darmo jednak reformatorowie wyryli na sztandarze swoim czyste godła wiedzy — nie darmo rzucili na półki księgarskie moc tanich książek i książeczek. Gdy nauka, pani można — wielkość — z piedestału zeszła do suteren, wstąpiła na poddasza, musiała porwać młodzież.
Rzucono się do książek, trysnęło źródło dostępne dla wszystkich a takie obfite, że im czerpano więcej i gwałtowniej, tem prędzej przybywał większy zapas. Do źródła podążyły tłumy. Dusz spragnionych nie brakło — i ust również, ani takich, dla których nauka była bóztwem, marzeniem, celem, i wzdychali do niej, zazdroszcząc szczęśliwym swoim rówieśnikom, ani takich, którym się przedstawiała, jako ułatwienie możności życia i użycia, zebrania pieniędzy, osiągnięcia karyery, tytułów.
Obiecywała im to wszystko; mieli słuszną racyę liczyć na nią, zwłaszcza że pierwszy wybór książek poruszył tematy najróżniejsze, horyzont myśli rozszerzające do olśnienia prawie. Pisane były przytem łatwo, popularnie, więc zasmolonego samouka wprowadzały w podziw. Czuł się dumny, że rozumie, i czuł się oświecony. Przybywało mu mnóztwo pojęć nowych bez trudu najmniejszego, bez wysiłku; ani przypuszczał, że nauka jest tak piękna i dostępna jednocześnie. Trwałby przy niej dniami i nocami, nie jadłby i nie spał, byle czytać, uczyć się.
Że o religii nie wspomniała żadna z tych broszurek, ani mu na myśl przyszło. Od tego jest kościół, nabożeństwo, po co takie rzeczy święte mieszać w książkę!
Gdy zaś spotkał się z zarzutami potwarczemi przeciw kościołowi i wierze, za błędy kapłanów, którzy są przecież tylko ludźmi, chronił go od wątpliwości zdrowy, chłopski rozum:
— Widocznie Luter pisał, nie można mu całkiem wierzyć. Zapytam kogo z naszych — a mądrego! Trafiali się czasem słabsi, do krytycyzmu nieprzygotowani a ufający ślepo słowu pisanemu.
Takich jednak było mało. Na ogół biorąc, tania książka wywarła tutaj wpływ dodatni; od złego wpływu strzegła dusze proste szorstkość tonu i brutalność napaści na ideały najświętsze przechowane głęboko.
Ta właśnie szorstkość oddziałała wprost przeciwnie na klassy oświecone. Zaimponowała, była czemś bardzo nowem, a tak śmiałem. Nikt dotąd nie mówił prawdy z podobną otwartością i szczerością. Czy tylko prawdy?...
Ależ niewątpliwie! Nikt dotąd nie śmiał podnieść ręki na wierzenia narodu, przestarzałe co do form swoich i zgrzybiałe, ani wygłosić o szlachcie sądu surowego. Nikomu dotąd nie przyszła myśl genialna zburzenia przeszłości, jako rudery i nieużytku, a wzniesienia na jej miejsce świata nowego od fundamentów aż do szczytów.
Gdyby mówiono im po prostu: Kraj się zacofał, rozleniwił, a tam na Zachodzie życie społeczne wre, pulsuje, kipi — pchnijmy go, niech i on się rusza, niech bierze czynny udział w pracy kulturalnej i ekonomicznej!...
— Gdyby mówiono im: Rolnictwo nie wystarcza, ziemia nie może już być teraz jedyną wytwórczynią i jedyną karmicielką, oświata zaś udziałem pewnej tylko gruppy ludzi — uczmy więc, oświecajmy ogół, zakładajmy szkoły różnych typów, wznośmy fabryki, budujmy koleje!...
Słuchaliby i ziewali.
Frazes zelektryzował. Obelgi brutalne, wrzaski, klątwy powiększały effekt — dodawały mu wyrazistości. Porwał tych nawet, których rody były umieszczone pod pręgierzem. Apostołom pracy nowej nie brakło wyznawców. Tłum szedł za nimi, gotów na ich skinienie druzgotać i łamać.
Co zdruzgotali w pochodzie swoim, a co naprzemian wznieśli?
Przez lat dziesiątek krańcowi wpajali w duszę społeczeństwa negacyę i bezwyznaniowość, umiarkowani uczyli je praktycznego życia i poszukiwania dróg działalności w kierunkach różnorodnych. Ale gmachy dawne stoją tak, jak stały i praca dawna trwa, tylko się rozwinęła, rozrosła i zmężniała. I krzyż stoi potężny, jak dawniej, i obejmuje ramionami synów marnotrawnych, którzy go opuścili przez czas pewien, by wrócić żałujący z sercem wezbranem miłością.
Młodzież, która na gruzach przeszłości budować chciała nowe życie, ma dziś szron na skroniach i dużo doświadczenia, siły dużo, woli, dzielności. Znać po tych ludziach, że walczyli i cierpieli, że nie tracili czasu. Młodość im nie upłynęła wśród błahostek — brali udział w turnieju społecznym, w dziejach pracy zbiorowej zapisali swe nazwiska. Że błądzili przytem na rozstajnej drodze, nie wiedząc którą wybrać, chociażby trudną i ciernistą, lecz do celu wiodącą, za winę poczytać im nie można.


III.

Zupełnie inaczej wygląda ich potomstwo. Pessymistyczne a płoche, żądne dorobku łatwego i szybkiego, a w razie powodzenia również łatwo i szybko trwoniące ten dorobek nie ma zapału, któryby na dłuższą metę mógł wystarczyć, ani dzielności charakteru, ani siły woli.
Bo dobre chęci, zamiary szlachetne, — to bańka mydlana, słomiany ogień, domek z kart, gdy nie towarzyszyły im silna wola i wytrwałość!
Umysłów zdolnych pokolenie obecne posiada bardzo dużo, na talentach wybitnych mu nie zbywa, pracowników pożytecznych wyrobiło sobie — dyletantami wszakże i projektodawcami mogłoby zasypać świat. Ogół nerwowy bardzo i fizycznie wątły.
Takim uczyniło go wychowanie, troskliwe na pozór, w gruncie zaś rzeczy barbarzyńskie — wyraz dążeń ówczesnych, bujnych niby, śmiałych, radykalnych, będących przeważnie deklamacyą tylko i pustym programem — bez czynów. Tak; — bez czynów, bo chcąc naród rycerski z dawien dawna i rolniczy na nowe drogi działania poprowadzić, zamiast burzyć jego świętości i kalać pamiątki, należało przedewszystkiem posterunki i placówki pracy zakładać i obsadzać je ludźmi uzdolnionymi odpowiednio.
Ponieważ kraj fachowców prawie nie posiadał, rzucała się w oczy niezbędność szkół specyalnych.
Ile szkół takich założono?
Jedną, jedyną szkołę handlową. Techniczną miała droga żelazna na swoje potrzeby. Ogół nie korzystał z niej wcale.
Prócz szkół specyalnych, nowym gałęziom pracy potrzeba było jeszcze dzieł fachowych, skreślonych jasno, łatwo i tem samem dostępnych dla ogółu; — rzucono tłumom książki, jak chleb tanie, lecz ze skarbnicy wiedzy wzięte na chybi trafi, bez systemu, ni porządku. Hymn na cześć pracy i wiedzy brzmiał więc dźwiękami pustemi — fanfara rozchodziła się szeroko... Lecz za orkiestrą chcielibyśmy widzieć hufce z młotami, oskardami, siekierami, pilnikami, cyrklami i t. p., hufców jednak nie widać, tylko orkiestra, trąby, kotły... „Nowe hasła“ sprawiły w ósmym dziesiątku stulecia ubiegłego ten doraźny skutek, że młodzież nieoświecona a zdolna, zaczęła garnąć się do nauk. Wzamian jednak przy pierwszym konflikcie z władzą szkolną, gimnaziści porzucali książki i spieszyli do warsztatów.
Rozczarowań było pełno, istnień wykolejonych, sił starganych — setki.
Gdy choć częściowo ocalały, jakże mogłyby się rozwinąć i zakwitnąć w warunkach pomyślniejszych! Gdy przepadły, nikt i nic społeczeństwu wrócić ich nie zdoła. Lecz są to straty, z któremi trzeba się pogodzić. Nie tylko na polu bitwy padają ofiary; ołtarze idei płoną niemi, jak Znicze, od wiek wieków. Każda pierwsza chwila myśli nowej, to w społeczeństwie niby błysk piorunu — od takich momentów olśnienia, trudno wszystkich zapaleńców ubezpieczyć. Gdy mijają lata, jest czas na pracę prawidłową, na urobienie warunków i ludzi.
Nie pomyślano o tem.
W fabrykach, mnożących się stale, przewodzili w dalszym ciągu cudzoziemcy, do handlu potrosze garnęła się młodzież, rolnictwu, którego zacofanie wyszydzały pisma poważne i humorystyczne, nie dano ani jednej szkoły średniej, wyższa zaś na potrzeby kraju całego wystarczyć nie mogła, jako niedostępna dla ogółu. Tylko ogrodnictwo, dźwignięte staraniem garstki ludzi dobrej woli, rozwinęło swój sztandar kwiecisty a wonny.
Zakłady wyższe petersburskie przyjmowały bardzo skromną, ściśle określoną odsetkę naszych przyszłych inżenierów i techników, zagraniczne nie stawiały przeszkód, lecz sama odległość przy małej znajomości języka obcego, której to sztuki wypadło się uczyć po za szkołą, utrudniała dostęp.
Cóż więc, że „nowe hasła“ rozbudziły w społeczeństwie potrzebę szerszej działalności ekonomicznej, że mu kazały podążać spiesznie naprzód, bo tam gdzieś daleko wspaniałe gościńce się otwarły, olbrzymie horyzonty, gdy do tych gościńców nie utorowano ścieżek.
Najmłodsi, wielkiemi nadziejami obciążeni i wielką przyszłość sobie rokujący, musieli je udeptywać. Ile się przytem nabłąkali, sama długość pochodu świadczyć może. Dla wielu szkoła Wawelberga, doskonale obmyślana przyszła już za późno. Utknąwszy w drodze, jako rozbitki, czepili się pierwszej lepszej deski ocalenia. Silniejsi kołatali z roku na rok do instytutów w Cesarstwie. Trzy, cztery lata zbiegły nieraz na takiem szukaniu mozolnem.
Dobrze jeszcze, gdy warunki domowe przez ten czas nie uległy zmianom, gdy nie zabrakło środków, — ale najczęściej wprost przeciwnie było. Do troski o naukę przyłączała się konieczność a trudność zarobku i widmo nędzy szło jej śladem.
Niektórzy uczą się do dziś w politechnice warszawskiej, w instytutach petersburskich i zagranicznych, a do końca im daleko, — ileż lat korzystać będą z nauki nabytej tak mozolnie, wykradanej niemal? Kiedyż owoce trudów swoich zbierać zaczną, gdy dziś żyje się tak niedługo!...
I nie dziw, że nerwy mają poszarpane, że im brak dzielności. Ależ zdumiewać się raczej wypada, że tyle wytrzymali!
Od szóstego roku życia ślęczyli już nad książką. Budzono w nich pojęcia za pośrednictwem zjawisk przyrody, oczywistych, widocznych, nie ulegających wątpliwości, bo stwierdzonych przez naukę. Tylko w takie pewniki kazano im wierzyć. Nawet aniołek, który od wieków łóżeczek małych strzegł, usunięty został — nawet znak święty, który nietylko symbolem męki jest, lecz w męce ukojeniem, a w walce zbroją i puklerzem.
Z naśladownictwa bezmyślnego, sto razy częściej, niż z zasady, z obawy narażenia się na śmieszność i tym podobnych marnych przyczyn, rodzice pomijali tę „formułkę wyznaniową.“ Jeśli nawet ją utrzymali, to pozornie „dla przykładu służby“, ponieważ prostakom wiara jest potrzebna, jako hamulec złych instynktów. Szczęściem, znaleźli się tacy, którzy królewską koronę cierniową Pana zdetronizowanego przechowali w sercach dla dzieci i wnuków.
Chłopięta wyćwiczone w rozumowaniu ścisłem, zdala od majaków tradycyi i wierzeń, brała w swe objęcia zgrzybiała staruszka, filologiczna szkoła średnia; szkół realnych, odpowiadających i duchowi czasu i kierunkowi ich nauki, było tak mało, że ledwie jakaś cząstka uczniów mogła się pomieścić.
Karmieni baśniami odwiecznemi w języku martwym, wchodzili w atmosferę sztuczną, w świat obcy, pełen potęg tajemnych.
Gdy pomimo korepetycyi i ułatwień, dzieci, jak gdyby na inną półkulę przerzucone, od eksperymentu krańcowego a nagłego traciły równowagę, spółczesna wiedza medyczna krzepiła je alkoholem. Win i koniaków wypiły te dzieci całe morza!
Na wypoczynek po trudach szkolnych dano im cyrk, teatr, baliki, czasem sporty. Palant z programu zabaw wykreślony został, piłkę i przechadzki wspólne zaniedbano także. Dzieciom myślącym wystarczać nie mogły te ćwiczenia proste, godne „naszych sławetnych przodków.“ Oprócz rozrywek towarzyskich, dano im jeszcze zabawki naukowe, aby umysł ich nie gnuśniał i nie drzemał.
Nigdy dotąd dziecko nie było przedmiotem takich ciągłych starań, nie zajmowało tak bezpodzielnie najpierwszego miejsca w domu. Za pradziadów jeszcze syn w obecności ojca nie śmiał usiąść, ani odezwać się, gdy nie był pytany. Co za różnica, jaka przepaść między pojęciami i środkami pedagogii!
W wygodach, jakich pokolenia ubiegłe nie zaznały i nie pragnęły nawet, wierząc święcie, że wymyślono je dla starszych, przeceniając wartość swą i prawa, a niedoceniając ważności i trudności przyszłych zadań, chłopcy wyrastali na młodzieńców. Kończyli wreszcie szkołę średnią; tu dopiero zmieniała się karta.
Droga usłana puchem raniła im stopy; pod cienką warstwą puchu wyczuwali skały twarde i kamienie. Gościńce szerokie widniały gdzieś het za górami, za lasami, a ścieżki do nich wypadło własnym trudem udeptywać.
Szli potykając się i błądząc, słabsi ustawali. Uczono ich rachunku, rozumowania ścisłego, krytycznego, a tu pierwszy etap życia wymagał bohaterstwa...
Mozół przedłużał się bez kresu — na szczęście, fala bezwyznaniowości tymczasem przeminęła. Trwała krótko i nie w tej sile, jaką zapowiadały groźne jej pomruki. Niejedno, co uniosła, zdołało się ocalić, niejedno, co poszarpała już i zmięła, zmartwychwstało.
Z za chmur wyjrzało słońce, krzyż ramiona szeroko rozpostarł i rzeszę omdlałą z wysiłku w objęciach utulił. Synowie burzycieli, koledzy, rówieśnicy i oni sami klękli u stóp krzyża. Nie brak tam teraz nikogo.


IV.

Już bracia młodsi, a więc następcy bezpośredni nieszczęśliwców, pchniętych na „nowe drogi“ bez przygotowania, znaleźli się w warunkach pomyślniejszych, szkoły fachowe, szkoły handlowe ogólno kształcące i politechnika spóźnione dla pierwszych, dla nich przyszły, w porę.
Podwoje uczelni przyjęły liczne zastępy wychowańców; nie zbrakło miejsca dla nikogo.
Świeży prąd powiał: w szkole filologicznej zmniejszono nieco wagę balastu klassycznego, by w jakiś czas potem zredukować go jeszcze bardziej. Nauka, stąpająca na koturnach wśród bogów Olimpu i bogiń, powoli schodziła na ziemię — do życia praktycznego.
Że nie dotarła do wszystkich posterunków, na których ujrzeć byśmy ją pragnęli, winien temu nasz własny brak inicyatywy i nałóg chodzenia „gęsiego“ za gromadą. Ta metoda sprawiła, że przemysł i handel stały się w krótkim czasie benjaminkami społeczeństwa, zyskują też coraz więcej przedstawicieli uzdolnionych, rolnictwo zaś w granicach przygotowania średniego i niższego, czyli najpotrzebniejszego, poza rutyną przedpotopową nie posiada nic zupełnie[1].
Fundament dobrobytu krajowego, łącznik pokoleń ubiegłych z teraźniejszemi i przyszłemi — zagon — utracił swe odwieczne prawa. Niegdyś wszyscy, którym fortuna dopisała, ubiegali się o niego, wierząc, że umacnia a nawet podnosi ich godność, właściciele dziedziczni opuszczali z konieczności, po wysiłkach najcięższych, teraz porzucili go nawet chłopi, dotąd przyjaciele najgorętsi. Poszli karczować niedostępne lasy brazylijskie i zamieniać je na orne pola, kosić łany saskie i westfalskie, w fabrykach niemieckich i kopalniach cierpieć prześladowania hakatystów. Brak rąk roboczych przy braku dłoni kierowniczej, świadomej sił swoich i środków, rośnie z każdym rokiem, — nie będziemy też dalecy od prawdy, mówiąc, że ostatnie, „lata chude“ są w mniejszym lub większym stopniu rezultatem pośrednim owego opuszczenia.
Tak, bo strony zamożne same przez się, gleba z natury swej bogata, wyda plon nie zawsze jednakowy, lecz nie zawiedzie, — co innego grunty słabsze, albo piaski i sapy, których charakter tylko usilna praca ludzka może na korzyść swą obrócić. Nie czyniąc tego, wyjaławia ziemię i tak nieobfitą w materyały pożywne, pozwala suszy spalić zagony, łąki i pastwiska, lub wilgoci zgnoić je do szczętu; szerzy ugory, zapuszcza nieużytki, daje rozkwit malaryi, tyfusom i febrom. Nie potrzeba tu nawet sięgać w dalsze okolice kraju, gdzie „świat zabity deskami,“ komunikacya trudna, więc też i postęp dochodzi wolnym krokiem — czytelniczki, które zwiedziły Europę, a własnych okolic nie znają, zapraszamy do folwarków, odległych od Warszawy o parę przystanków kolei lub kolejki, by obejrzały i na miejscu sprawdziły.
Wszystko miećby tutaj można, naturalnie jednak — przy pracy, wytrwałości i koniecznem już dzisiaj wykształceniu fachowem, a sąsiedztwo wielkiego miasta, które na opędzenie swoich potrzeb zużywa moc produktów różnorodnych, daje rękojmię łatwego i korzystnego zbytu. Holender albo Niemiec wytworzyliby cuda ogrodnictwa, hodowlę ryb rozwinęliby szeroko, hodowlę drobiu, pszczelnictwo, jedwabnictwo i t. p. — wreszcie przenieśliby część mieszkańców do domostw czyściutkich, wygodnych, tonących po prostu w zieleni i kwiatach.
Widzimy tylko pretensyonalne „stylowe“ wille dla letników, na pustyni, grożącej tym zesłańcom śmiercią głodową i folwarki — rudery na piaskach lub wśród torfowisk, przedstawiających skarby milionowe, a zapuszczonych, lekceważonych — w najlepszym razie eksploatowanych środkami pierwotnemi, bez żadnego planu i porządku.
Szkoły rolnicze niższe i średnie mogłyby dźwignąć stan ziemi wyniszczonej przez lichą gospodarkę, źle uprawionej (mimo ułatwień jakie blizkość Warszawy nastręcza) i zostawionej z roku na rok na pastwę żywiołów.
Jedyna u nas szkoła agronomiczna wyższa potrzebom tylu uczynić zadość nie potrafi; brak nam przedewszystkiem zdolnych oficyalistów, wykwalifikowanych ekonomów, a także rządców pracowitych, zajmujących się osobiście wszelkiemi szczegółami gospodarstwa nie tylko z pedanteryą i sumiennością, lecz — z miłością.
Tej ostatniej wszakże żadna szkoła spółczesna nie zaszczepi, należy ona bowiem do wychowania.
Szkoła kształci jedynie umysły — najlepsze cząstki ducha pozostawia odłogiem, najszlachetniejszych strun nie tyka, pozwala im marnieć.
Nauka i wychowanie — dwa czynniki nierozłączone napozór i za jedno uważane, wzięły z sobą rozbrat. Rezultaty owego rozdwojenia straszne są — widzimy je wszędzie, co krok rzucają nam się w oczy faktami potwornemi. Jeden przytułek dla sierot, ochronka dobrze prowadzona, przeciwdziałają złemu skuteczniej, niż wszystkie razem zakłady naukowe a nie wychowawcze.
Wychowania! wychowania potrzeba młodzieży! wołamy pełnym głosem; — trzeba więc szkoły, któraby uwzględniała rozwój charakteru i siły woli, datami i formułami nie spowijała ducha, lecz otwierała przed nim horyzonty jak najszersze — wiodła do ideału; szkoły, któraby kształcąc wychowywała ludzi i wychowując kształciła zarazem.
Nauczycieli do takiej szkoły-wychowawczyni nie brak w społeczeństwie, tylko nie należy ich szukać wśród rutynistów, pojmujących naukę w formie jak obecna. Wypada też w programie szkoły pamiętać o przechadzkach, uczniów z nauczycielami, o pogadankach, grach wspólnych, zatrudnieniach fizycznych i t. p. Przy robocie i zabawie jedni z drugimi poznają się, zżyją, wreszcie zaprzyjaźnią — lekcya do tego celu nie wystarcza.
Że ujmie się tym sposobem trochę z programu katarynkowego, który nastawia uczniów z godziny do godziny na coraz inny motyw, że zabraknie czasu na wykuwanie chronologii, krzywda wcale niedotkliwa a jeszcze mniej groźna. Korzyści ją przerosną w tysiąckroć.
Nauczycieli uzdatnionych mamy sporo. Panowie „stąd — dotąd“ — zwolennicy kucia liczą się do wyjątków. Przedmiot wykładany bywa ze znajomością rzeczy, — ale też tylko tyle — nic więcej. Po za lekcyą, po za bramami szkoły między nauczycielami a uczniami wspólności ani śladu — żadnego wpływu, żadnego oddziaływania, a nawet sympatyi. Nauczyciel i uczeń w szkole spółczesnej, to dwa przeciwne obozy, dwa bieguny, lub istoty względem siebie obojętne, gdy nie idzie o naukę. Jeśli wytworzy się czasem stosunek serdeczniejszy, to chyba prywatnie, na gruncie neutralnym, u kogo ze znajomych przy rozrywce wspólnej. Zawiązany w szkole liczy się do zjawisk nadzwyczajnych, do osobliwości.
Przeciążenie pracą jest jednem z następstw tego braku porozumienia; nauczyciel nie zna ucznia wcale, — zna klasę, całość, przedmiotu wykładanego kurs jednoroczny. Mierzy wszystkich jedną miarą, wtłacza w jedną kwartę. Taki system już sam z siebie tamuje rozwój indywidualny: zdolności słabsze doprowadza do wysiłku, gdyż stawia im nadmierne wymagania, którym podołać nie mogą, bujniejsze niby młode rumaki pęta, by nie wybiegły z za opłotków.
Brak łączności i spójni między nauczycielami a młodzieżą przedstawia zjawisko bardzo smutne, bo oto z jednej strony rzesza przeogromna, błądząca samopas, z drugiej rodzice, ufający szkole, wierzący ślepo w szkołę i spodziewający się od niej wszystkiego.
Zbyt wielkie wymagania — część odpowiedzialności rodzina ma obowiązek przyjąć!.. Prawda, lecz co zrobimy, gdy warunki domowe nie przedstawiają danych, na któreby można liczyć, gdy zajęcia rodziców całodzienne, słaby rozwój umysłowy, a nieraz i etyczny, wreszcie śmierć przedwczesna i niedbalstwo opiekunów oddają dziecko szkole, tylko szkole, wyłącznie jej jednej?..
A w szkole pustka!!
Od nożowców, mordujących się na ulicy, do gentlemanów, trwoniących czas, zdrowie i pieniądze w klubach, salonach, buduarach i t. p., to wszystko są ofiary owej pustki. Zdziczenie pierwszych i sybarytyzm drugich nie powstały same z siebie; stanowią wynik przyczyn, ciężkie ich następstwa.
Szkoła powinna być świątynią, w której kult ideału kwitnie obok kultu wiedzy, kapłanami wychowawcy. Powinna być ogniskiem, z którego nie tylko światło płynie szeroką falą, lecz i ciepło serdeczne. Stała się warsztatem, kuźnią mózgów. Światło, jakie rozlewa, chłodne jest, niby światło olbrzymiej lampy elektrycznej. Zadania wychowawcze szkoły nie mogą zostać pominięte pod groźbą upadku moralności społeczeństwa. Przeciwstawiają one dążenia wyższe, altruistyczne odwiecznej walce o byt, której obrazem są dzieje świata, a nawet rozwój nauk i brutalnemu egoizmowi życia, z jego codziennem mordowaniem zwierząt, ptaków i niszczeniem roślin dla użytku człowieka.
Wychowanie dziecka zaczyna się bardzo wcześnie. Na lat kilka przed pójściem do szkoły, zaraz od pierwszej chwili rozwoju pojęć liczyćby je należało — czy jednak i w rodzinie wybór środków odpowiada tym poważnym celom!.. Bona cudzoziemka „z szyciem“ (niedość, że obca pochodzeniem a często i wiarą, nieznana z charakteru, zasad i t. d., ma jeszcze dodatkowy obowiązek szycia, utrudniający jej obowiązki względem dzieci, a rodzicom kontrolę), lub jak najtańsza „osoba do początków.“
Wpływ pierwszej wielokrotnie na pacyentach swoich stwierdzili psychiatrzy; druga może mniej szkodliwa, lecz tak samo nieodpowiednia. I nieodpowiedzialna przedewszystkiem, bo wymaga się od niej tylko początkowego nauczania.
Gdy wychowanie pierwiastkowe prowadzi matka sama, pomimo nieprzygotowania biedaczki (wielu rzeczy na pensyi ją uczono — o dziecku któżby porządnej panience mówić śmiał!) mimo przeszkody tak wielkiej, rezultat względnie bywa najlepszy. Dobre chęci połączone z wytrwałością i miłość dla dziecka dokonywają nieraz cudów. Spotyka się tu niespodzianki wprost zdumiewające. Czy wolno jednak liczyć na nie, zamiast przygotowywać młodą rolę pod zasiew, rzucać ziarno zdrowe i być pewnym plonu?
Zresztą wpływ matki, zwłaszcza na syna, słabnie odrazu, gdy dziecko wstępuje do szkoły. Czasem pora tak przedwczesna bywa dobą emancypacyi zupełnej.
— Co tam baby wiedzą! — słyszy malec od kollegów i wierzy im święcie. Wówczas powinien go ująć w ręce swoje nauczyciel wychowawca, wyrozumiały na pustotę dziecięcą, swawolę, nawet hardość, lecz mocno wrażliwy na samolubstwo, próżniactwo, kłamstwo i wiele innych, drobnych z pozoru, w gruncie zaś rzeczy wykroczeń poważnych.
Taki psycholog baczny a subtelny wypatrzy chwilę odpowiednią, ani przedwczesną, co na dobre nie wychodzi, ani też opóźnioną, co byłoby zgubne, lecz najwłaściwszą ku temu celowi i słowem krótkiem a silnem da poznać chłopcu zawartość tak zwanej „czary życia.“ Jednemu odsłoni prawdę tylko tyle, ile koniecznie trzeba dla zerwania ułud i to już wystarczy, — innemu pokazać będzie musiał wszystkie męty jej aż do dna; nad wieloma wypadnie mu ciężko się umęczyć, bezustannie pilnując.
Praca ogromna — praca największej wagi. Dużo zawisło od jej spełnienia sumiennego, jednak nie figuruje ona dotąd wcale w zadaniach szkoły. W zadaniach pedagogii domowej rodzicielskiej także została pominięta. Wszystko zależy tu od trafu, od okoliczności — układa się samo w najróżnorodniejszy sposób. Szkoła-wychowawczyni kwestyi „czary życia“ trafowi nie powierzy, lecz podejmie ją śmiało.
W zakresie nauk wychowańcom wolno będzie na gruppy się podzielić, zależnie od gustów; jedni pójdą z przyrodnikiem błądzić po lasach, dolinach, górach, badając cuda roślinności; inni z etnografem śledzić typy ludzkie danej okolicy, strój, zatrudnienia, zwyczaje i t. d., z historykiem oglądać kościoły, zbroje i pamiątki, z geologiem wnętrze ziemi — w dziedzinę zagadnień etycznych wychowawca wkroczy ze wszystkimi. Nie dość na tem — wśród labiryntu dróg i ścieżek, jakiemi przewrotność ludzka zaszachowała drogę prostą, uchroni on młodą generacyę od błądzenia, wyprowadzi na światło dzienne — do prawdy.
Nie łatwe to zadanie, gdy przez dziesiątki wieków ludzkość nosi na sztandarze swoim fałszywe godła dwóch miar, pozwala młodzieńcowi „wyszumieć,“ a na dziewczynie za jedną chwilę błędu kładzie piętno hańby!... Jakiemi słowami wychowawca usprawiedliwi tę dwulicowość zasad, chłopcom, których kieruje na ludzi uczciwych, jakiemi sofizmatami ją wyjaśni? Fizyologią!... ależ jej prawa same przez się obciążają!.. więc jeszcze nie dosyć?
Nie! — mówi etyka fałszywa — kobieta winną jest, ponieważ ponosi następstwa; mężczyzna, jako wolny od nich, jest tem samem niewinny.
Jak to wytłómaczyć stworzeniu młodemu, które ma matkę uwielbianą i siostrzyczki-anioły?
Nie tłómaczono mu też wcale, tylko który ze starszych panów szepnął chłopakowi:
— Cóż to! baba jesteś?... Używaj życia, dopóki pora! Każdy z nas tak samo robił — młodość wyszumieć musi.
Pobłażliwy uśmiech ojca, dziadka, wujaszków, ba! nawet i mamy rzucał młodego mężczyznę na fale rozhukane, przyciszające się dopiero, gdy uczuł wstręt i przesyt, gdy stracił już część zdrowia i po za siebie obejrzał się z żalem... Ile skarbów ducha przepadło bez śladu w tym odmęcie piekielnym, ile cennego materyału energii młodej, ile zadatków szczęścia, dobrobytu!... Nieraz na dalszą drogę życia pozostawały tylko strzępy — łachmany pełne błota i zgnilizny: duch nie wierzący w dobro, czystość, bezinteresowność, nie uznający cnót i zasad — krew zepsuta, nerwy stargane, trup w ciele żywem — smutna parodya człowieka.
I taki zakładał rodzinę!... a zakładając ją, chciał w towarzyszce swojej tych wszystkich zalet, których istnieniu przeczył, tych skarbów, które sam roztrwonił. Niektóry wątpliwości pełen, pełen obaw, poszukiwał umyślnie osoby nieładnej, ta bowiem nie zostaje narażona na pokusy, inny widział swój honor bezpiecznym jedynie w rękach kobiety tępego umysłu lub małego wykształcenia, ta bowiem nie potrafi go oszukać. (?) Sakrament uświęcał taki dobór, dwoje ludzi łączył związkiem nierozerwalnym do śmierci. Co za okropna męka!...
Wychowawca nie da wychowańcowi swemu carte blanche na wyszumienie. Powie mu:
Masz obowiązek strzedz czystości swojej, tak samo, jak jej strzedz powinna twoja siostra. Lekceważenie moralności hańbi zarówno ciebie, jak i ją. Prawa etyczne są dla wszystkich jednakowe.
Aby te zasady stały się drogie młodzieńcowi, aby przejął się niemi i ukochał, wychowawca rozwinie w duszy jego wysokie pojęcie o godności ludzkiej, o zadaniach i celach życia, odwracać będzie myśli od żądań samolubnych, małostkowych, a utwierdzać w przekonaniu o wartości jednostki silnej, zdrowej i, jako jednostkę taką, do pracy społecznej przysposabiać.
Już sam program szkoły, obejmujący nietylko naukę, lecz i zatrudnienia, stanie się pomocnym nauczycielowi-wychowawcy. Zużytkuje energię młodą, którą system obecny skuwa pętami i przygniata; po za lekcyami właściwemi da uczniom tematów dość — i obowiązków; obrazami czystemi myśli ich zapełni, zatrudnieniami fizycznemi (slöyd, ogrodnictwo i t. p.), grą i przechadzką znuży, nie pozostawi ani chwili czasu na błądzenie po manowcach i nie dopuści głodu wrażeń. Wypoczynek bezwzględny w śnie głębokim zajmie noce.
W warunkach, jak powyższe, łatwo będzie uniknąć niebezpieczeństw przedwczesnej dojrzałości i zwalczyć popędy, tolerowane przez etykę fałszywą, a przez niektórych obłudników dla zdrowia uwzględniane.
O Hygieo, w imię twoje spełniło się wiele samobójstw moralnych!
Szkoła-wychowawczyni powinna się znajdować na wsi, połączonej z wielkiem miastem dogodnemi a bardzo taniemi środkami lokomocyi. Tylko na wsi może osiągnąć pewną wszechstronność rozwoju i celowi swemu odpowiedzieć. Nie powinna być przedsiębiorstwem obliczonem na zyski i dla powiększenia tychże ulepszanem, lecz fundacyą społeczną, ideową. Niechby się opłacała o tyle, by mogła mieć nauczycieli-wychowawców oddanych jej jednej, siły pierwszorzędne nie nadszarpywane walką o chleb powszedni, lecz zaopatrzone przez szkołę dostatnio.
Powinnaby też otwierać oddziały elementarne, bezpłatne dla biedaków, tu bowiem obywatelska jej działalność wydałaby niedługo wspaniałe owoce. Szkoły ludowe, oparte na wysokiej moralności i uspołecznieniu, to przecież rola niezawodna, plon z niej być musi; tylko trzeba zasiać. Dziecię ulicy, wychowane w nędzy i pieszczoch mamusi, białe, atłasowe bobo, to w obliczu praw bozkich i ludzkich dwie istoty różne, dwaj ludzie, dwa ogniwa łańcucha społecznego. Przyszłość dopiero wykazuje, który z tych dwóch ludzi więcej wart, które z dwóch ogniw silniejsze. Mały ulicznik może być geniuszem, białe bobo, mimo rozpieszczenia, człowiekiem dzielnego charakteru; ani jeden ani drugi nie powinien się zmarnować. Gdy zaś pierwszy zostanie nożowcem, drugi sybarytą, społeczeństwo nie wychowało ich jak należy, bo chociaż pierwszy, owinięty parcianką, sypiał na barłogu, drugi w batystach na puchu się wygrzewał, pierwszy w izbie piwnicznej, a drugi w pałacu, byli jednak sobie braćmi rodzonymi. Ojcem ich egoizm, matką chęć użycia. Dlatego gdy dorośli, operują środkami podobnemi, na co którego stać: pierwszy żelazem, drugi złotem; — cele jednakowe — zadowolenie popędów.
Tylko rozwój etyczny może społeczeństwa od takich jednostek zabezpieczyć, tylko wychowanie w najszlachetniejszem pojęciu tego słowa. Szkół wychowawczych trzeba nam i nauczycieli wychowawców; system dzisiejszy nie odpowiada już celowi, zestarzał się, a życie poszło naprzód; jednostronność jego powoduje krzywdy ciężkie, — czas, by rozszerzył swoje ramy i pogłębił.
Szkoda ludzi, którzy giną w tem kole bez wyjścia. Mnóztwo przepada bez ratunku.

Karolina Szaniawska.






  1. Dopiero w ostatnich czasach ruch w tym kierunku się obudził. (Przyp. aut.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.