Doktor Przybram/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktor Przybram |
Wydawca | Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | ok. 1924 |
Druk | Drukarnia „Rola“ Jana Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień, w którym wypadły rozprawy sądowe nad aferą „Solid-Light Co.“ był ponury, wietrzny, mglisty. W dużej sali, mimo reklamy prasowej — zebrała się zaledwie garść widzów, kilkunastu reporterów, kilka osób ze świata giełdowego.
Wśród świadków zwracała uwagę gruba wdowa Petzold i urocza Pociemko-de Nora, z osób znanych zjawił się jedynie Kamillo Castiglioni, adwokat, Dr. Juljusz Szeps, literat Egon Friedell, grono członków „Automobil-Clubu“. Przewodniczył znany zaszczytnie Dr. Mataja. Na ławie oskarżonych zasiedli James, Geza, Przybram i ów Rumun, sobowtór Franciszka Józefa, który już na marjenbadzkiej ulicy Głównej wyróżniał się imponującą postawą, gestem i manierami urodzonego męża stanu.
Z zapytań prokuratora widać było odrazu, że uważa sprawę za przesądzoną, za podstępne oszustwo, ukartowane w celu wyłudzenia pieniędzy od pań Petzold i de Nora, tudzież panów Jostiego i Szwamdrybera.
Adwokat Jamesa był zdania, że jego lekkomyślnego klienta wciągnęli w to błoto Geza, Rumun i Przybram, adwokat Nirensteina kierował natomiast podejrzenia w stronę Rumuna i Przybrama. Hubert — ku własnemu przerażeniu — stwierdził, że nie ma najmniejszej sympatji ani wśród sędziów, ani wśród współoskarżonych. Mieli mu za złe, że przez swój dziecinny wybryk skompromitował przedsiębiorstwo: nie powinien był oddawać akcyj byle komu i to jeszcze za darmo.
Po dwugodzinnych popisach krasomówczych nie ulegało już żadnej wątpliwości, że to blady docent będzie musiał całą imprezę odsiedzieć. Wyciągnięto na jaw jego sprawki pasportowe, wykazano mu niezbicie, że on — jako nędzarz zupełny — najwięcej zyskiwał na podejrzanej operacji finansowej: pan prokurator zresztą mistrzowskiemi rysami nakreślił jego portret psychiczny.
— Człowiek ten — mówił patetycznie — wyłudzał już nieraz pieniądze od towarzystw naukowych. „Montana“ wyasygnowała 300 dolarów na jego wynalazki i krętactwa. Gdzież są te pieniądze? Zrzeszenie foot-ballowe „Vienna“, wzruszone odezwą prof. Suessa, nadesłało na jego ręce 75 dolarów, zebrane podczas meczu ze stowarzyszeniem „Hakoah“. Co się stało z tą sumą? Nie łudźmy się, panowie! Mamy tu do czynienia z szalbierzem jakich wielu, niestety, zna historja. Któż z nas nie pamięta choćby Cagliostra? Połapawszy, gdzie się da (oskarżony przyszedł na świat w Samborze!) kilka wyrazów technicznych, kilka terminów fachowych, otrzymawszy cudem dyplom uniwersytecki — niecni kuglarze jeden tylko cel mają na oku: tumanić łatwowiernych, czerpać z cudzych kieszeni. Umieją mówić barwnie, zajmująco, umieją ukazywać dalekie miraże, rzucać śmiałe plany. A kiedy otumaniona ofiara — spójrzmy, panowie, na wdowę Petzold, spójrzmy na zwichniętą karjerę znanej naszej artystki, Pociemko-de Nora, — kiedy ofiara, powtarzam, złoży im wreszcie swą krwawicę, cóż wtedy? Pan doktor Przybram nie jest już doktorem Przybramem. O nie! Pan doktor Przybram buja w słonecznej Italji, — jako Pospiszil! Piękne słońce południowe opala jego ciało na kolor bronzowy, delfiny tryskają nań wodą, czarnobrewe Włoszki z nad boskiej Adrji uśmiechają się doń, zerkają nań, wpatrują się weń, dobijają się oń. Kto wie, jakie pasmo niecnych zamiarów przecięliśmy, sprowadzając tu ciupasem tego wilka w owczej skórze. Panowie! on nawet tu, na posiedzeniu sądowem, się maskuje! Spojrzyjcie! On ma habit na sobie!... A kapitał zakładowy jego przedsiębiorstwa — to stara skórzana torba, panowie! To 10 probówek!...
Pan prokurator mówiłby napewno jeszcze znacznie dłużej, bo nigdy dotąd w jego karjerze urzędowej nie zbrakło mu słów mocnych, ani gestów okrągłych. Ale nagle stało się coś zupełnie dotąd niepraktykowanego.
Chmury na jesiennem niebie rozstąpiły się widać na chwilę, bo przez okno wpadł do sali sądowej snop jaskrawego światła. Wielka plama złota padła na poważne oblicze pana Hofrata Jakoba, który z pierwszego rzędu krzeseł przysłuchiwał się rozprawom. Niema w tym fakcie nic niepokojącego i nie wspominalibyśmy o nim wcale, gdyby nie okoliczność następująca.
Kiedy po kilku minutach słońce znów zasłoniły jesienne chmury, a w sali zapanował normalny półmrok miejsc urzędowych — okazało się nagle, że nos Hofrata Jakoba, nos człowieka, stojącego na bardzo wysokim stopniu hierarchji, świeci. Tak jest: świeci! Z lekko zgarbionej chrząstki, z wydatnych nozdrzy, z całego tego plastycznego — nieraz przez rzeźbiarzy portretowanego — dostojnego organu powonienia buchają jaskrawe strugi czerwonego światła, jak z latarni podejrzanego domu, jak z reflektora lampy samochodowej[1].
Pierwszy dostrzegł niesłychane zjawisko optyczne ze swego wysokiego stołka prezydjalnego pan przewodniczący Mataja.
— Panie kolego Jakob! — huknął.
Hofrat wstał — wywołało to taki efekt, jakby ktoś wniósł do pokoju dużą stojącą lampę elektryczną, bez klosza i abażuru. Wszystkie rozmowy ucichły, publiczność na galerji zaczęła się tłoczyć i przechylać przez balustradę.
— Słucham! — rzekł Hofrat.
— Jak pan śmie przychodzić w takim stanie na posiedzenie sądowe?! — grzmiał przewodniczący.
— W jakim stanie? — zdziwił się Dr. Jakob.
Na galerji — poruszenie. Tu i owdzie nawet lekkie parsknięcie...
Powaga sądu była doprawdy narażona na szwank. Ale znany zaszczytnie pan przewodniczący Mataja wykazał raz jeszcze, że potrafi wybrnąć zwycięsko z każdej sytuacji. Zadzwonił energicznie oburącz i, wskazując gestem antycznym ową czerwoną lampę buduarową, która przybrała postać doktora Jakoba, rzekł krótko:
— Proszę wyprowadzić pana sędziego śledczego z sali! Niech się prześpi w pokoju świadków... Posiedzenie trwa dalej!
— Czy mogę prosić o głos! — ozwał się raptem z ławy oskarżonych człowiek w habicie.
— Podsądny Przybram nie ma teraz głosu. Podsądny Przybram ma tylko prawo wypowiedzieć swoje ostatnie słowo.
— To będzie właśnie moje ostatnie słowo! Chciałbym zapytać o coś pana sędziego śledczego.
— Dobrze!
— Czy pan sędzia palił w ostatnich czasach cygara hawańskie?...
— Dosyć! To są kpiny! Co tu mają cygara do rzeczy?
— Ja pytam nie o cygara hawańskie wogóle, tylko o cygara z pewnego pudełka — napis Harry Clay, Flor fina, para la nobleza, format pudła: spory tom in 4-o. Cygara te leżały dnia 18 b. m. na biurku — w pokoju, w którym składałem zeznania?
— Oczywiście, że je paliłem! Dlaczegóżby nie? To są moje własne cygara. Nabyłem je w sposób uczciwy.
Przybram uśmiechnął się i usiadł.
— Podsądny Przybram! Co to wszystko ma do rzeczy? Dlaczego oskarżony się uśmiecha?
Przybram wstał znowu.
— Pan sędzia śledczy we własnej osobie jest żywym dowodem, że nikogo nie oszukałem, nikogo nie otumaniłem i nikogo w pole nie wyprowadziłem. Pan Hofrat Doktor Jakob zatruł się mimowoli nellitem, który ukryłem wówczas w jego pudełku. Preparat „Przybram-Fiszl, 24“ Pan Hofrat absorbuje w dzień energję słoneczną, a w nocy będzie tryskał zato zimnym płomieniem. To jest największy wynalazek stulecia, proszę panów. Jeżeli nie ma wartości handlowej i jeżeli pani Petzold i panna Pociemko-de Nora straciły przezemnie jakieś pieniądze, to — bardzo przepraszam obie te panie. Pieniędzy im nie zwrócę, bo nie mam. Ale gotów jestem teraz chętnie odsiedzieć całą sprawę. Zwyciężyłem!
Trudno wątłem piórem biografa opisać wrzask, rwetes i hałas, jakie nagle zapanowały na sali, ba! w całym „Szarym domu“.
Galerja rzuciła się na parter, drzwi wejściowe z hukiem się otwarły, ze wszystkich korytarzy, biur, ubikacyj, pokojów służbowych pędzili woźni, urzędnicy, adwokaci, dziennikarze, sędziowie, policjanci, stenotypistki, publiczność, powodowie cywilni i świadkowie odwodowi, aby obejrzeć niebywały fenomen przyrodniczy: promienny nos D-ra Jakoba.
Pan przewodniczący Mataja grzmiał, jak trąba pod bramami Jerycho, walił dzwonkiem w stół, bił pięściami w ścianę, tupał nogami o podłogę.
— Uciszyć się! — błagał resztkami głosu. — Spokój! Nic się nie stało! Pan sędzia śledczy usiądzie tam, gdzie leżą zazwyczaj dowody rzeczowe. Na tem koniec! Schluss! Dosyć! Na miejsca!
Napróżno. Coraz to nowe strumienie ludzkie wlewały się wszystkiemi drzwiami. Zapomniano o szacunku, należnym władzy, oglądano Jakoba, podawano go sobie z rąk do rąk. Szary dom huczał jak potworny ul, sala posiedzeń dudniła od gwaru, jak hala rozpędzonych dynamomaszyn.
Nagle stało się coś, co nawet ten rozbełkotany, rozpasany tłum zdołało uciszyć na chwilę. Na parapet galerji skoczył, jak wytrawny sportowiec, jakiś starszy, już siwawy, ale bardzo sprężysty pan; miękki kapelusz, który trzymał w zaciśniętej garści, puścił razem z ramieniem w niebywale szybki ruch obrotowy i przedziwnie dźwięcznym, donośnym, młodzieńczym głosem wołał ciągle w kółko:
— Gentlemen! One cheer for Doctor Przybram! Gentlemen! One cheer for Doctor Przybram! He-rrraj! One cheer for Doctor Przybram! He-rrraj!! for this good fellow! Herraj!!
Tłum zrozumiał nareszcie, o co chodzi, bo z tysiąca gardzieli sędziów, policjantów i świadków odwodowych, z gardziołek pań, pisujących na maszynie, z ust stenografistek i dam, nieobdarzonych posadą państwową, zerwał się, jak na komendę, jeden głośny okrzyk:
— Hurra! Niech żyje doktor Przybram!
A wtedy starszy pan o czerstwej cerze jął mówić... Mówił szybko, po angielsku, a jednak tak wyraziście i jasno, że ostatni goniec sądowy, ostatni chłopak od windy — jakimś cudownym sposobem — rozumiał każde słowo.
— Ja jestem — mówił z parapetu galerji ów człowiek, bijąc się przytem pięścią w piersi, — ja jestem profesor William Morris z Pasadeny. Panowie o mnie nie słyszeli, ale to nic — w Ameryce mnie znają. Od dwóch tygodni (pokazywał na palcach, obrazowo, ten długi okres czasu) od dwóch tygodni — ja i ci moi towarzysze (gest w stronę trzech poważnych, rosłych, rzekłbyś: jednakowych jegomościów w jasnych homespunach) jedziemy dniem i nocą, przetrząsamy każdy kąt tej starej Europy, każdą dziurę, każdy Sambor, Lwów, Wiedeń, Jaremcze, Warszawę, Skolimów — w poszukiwaniu słynnego twórcy zimnych płomieni. Nic! kamień w wodę!
Dopiero wczoraj, jakaś karykatura w piśmie humorystycznem odkrywa mi nagle smutną prawdę: największy wynalazca wszech czasów jest identyczny z „podsądnym, Przybramem“!
Panowie, jechaliśmy całą noc ze Lwowa, siedzimy tu na galerji od trzech godzin, nie chcąc wpływać na bieg waszej sprawiedliwości. Ale teraz, kiedy się zdarzyła chwila przerwy, nie możemy milczeć dłużej i musimy dać świadectwo prawdzie! Oto są odbitki z „American Journal of Science“ (tłum białych kartek, jak stado śnieżnych ptaków, zafurkotał w powietrzu), oto broszura moja o odkryciu kolegi Przybrama! Miałem to szczęście, że mnie właśnie powierzył wasz wielki uczony pracę swego życia. Przysłał mi do Ameryki dziennik swoich spostrzeżeń i próbki preparatów. Przerobiłem własnoręcznie jego doświadczenia.
Panowie, nie żądajcie ode mnie, abym w sali sądowej wygłaszał odczyty naukowe. Powiem krótko: Hurrah for Doctor Przybram! Stary człowiek jestem, ale dziś dopiero po raz pierwszy wiem, poco żyłem. Żyłem dla tej jednej chwili. Panowie, przysłuchiwałem się obradom — ja i ci moi towarzysze podróży. Jeżeli dobrze rozumiem, chodzi w tej sprawie o jakieś pretensje finansowe. Dwa tysiące marek w złocie! Ten mężczyzna w szarem ubraniu, z przystrzyżonemi wąsami, który stoi tu przy mnie — to Norman George Mac-Cormick, przedstawiciel grupy banków Morgana, ten drugi w okularach, to Campbell Woodrow Young, prezes Rockefeller Relief Committee, European Branch. Obaj ci panowie zakupią chętnie za wszelką, jaką im podyktować zechcecie, rozsądną sumę pretensje wdowy Petzold, czy też niejakiego Szwamdrybera! Jeżeli nam tylko pozwolicie dojść do stołu prezydjalnego, panowie Young i Mac-Cormick wypiszą tu, na miejscu, czek na sto tysięcy dolarów, który wszystkie zobowiązania firmy „Solid Light Co.“ dziesięciokrotnie, stokrotnie pokryć powinien. Ja, niestety, nie znam dobrze waszego języka, natomiast ten oto asystent mój, Joseph E. Howard, przetłumaczy wam słowa moje... na pięć języków europejskich i na esperanto...
Ale doprawdy nic już nikomu nie trzeba było tłumaczyć. Stara zmurszała Europa złożyła w tej pamiętnej chwili dowód, że stać ją niekiedy jeszcze na entuzjazm młodzieńczy. Okrzykom nie było końca. Jakiś huragan zachwytu porwał ten tłum dziwaczny, stłoczony w zimnej sali sądowej.
— Niech żyje Campbell Young! Wiwat profesor Morris! Wiwat Mac-Cormick! Brawo Howard!
A kiedy siwy, czerstwy, żywy staruszek zbiegł na dół, stanął przed ławą oskarżonych, wyciągnął ramiona i potrząsnął mocno, mocno nietylko ręką, ale całą wiotką, wynędzniałą postacią doktora Przybrama — zdawało się, że emocja rozsadzi mury „Szarego domu“.
— Hip, hip, hurra! Wiwat! Niech żyje doktor Przybram! — ryczano aż do zupełnego zachrypnięcia.
Nie zapalono jeszcze światła w gmachu, ale scenę oświetlał doskonale promienny, grający wszystkiemi barwami tęczy nos Hofrata Jakoba.
Przy tem świetle przewodniczący Mateja odbył krótką naradę z ławnikami i, zamieniwszy słów kilka z poważnym, małomównym Kamillem Castiglioni (który — jak się okazało — miał już w rękach wszystkie — po węgiersku wydrukowane — akcje „Solid Light“ — prócz niewielu sztuk pani Petzold, pana Josteiego, pana Szwamdrybera i panny Pociemko-De Nora) — wydał w ogólnym rozgardjaszu wyrok uniewinniający.
Nikt zresztą nie zwracał na to uwagi. Kilka rąk muskularnych pochwyciło zwiotczałą w więzieniu, wychudłą postać w rudym habicie, podniosło ją w górę i, przy gromkim wrzasku ustawicznych wiwatów, Doktor Przybram na ramionach mieszanej drużyny footballistów opuścił ponury gmach sądowy.