<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
NELLI (po raz drugi).

Po owym głośnym raidzie lotniczym trzeba było willę San Lorenzo otoczyć drutem kolczastym, zabarykadować i wogóle zamienić na małą twierdzę. Jej mieszkańcy byli oblegani ustawicznie; na każdej dróżce, w każdej alei oliwkowej czyhały na nich bandy dzikich reporterów, fotografów, operatorów filmowych.
Fiszl musiał wreszcie zorganizować obronę według prawideł sztuki wojennej: przeprowadził zasieki, porozciągał druty, naładowane do kilku tysięcy woltów, porozlepiał plakaty: Uwaga! Pod bramami założono miny i fugasy, w parku zastawiono pułapki, przekopano wilcze doły! W ciągu minuty zamieniamy dorosłego dziennikarza na kupką zwykłego proszku! Uwaga! Wysokie napięcie! Nie dotykać klamki, bo śmierć!
Ponieważ nie można sobie było — mimo to wszystko — dać rady z natrętami, których całe armje nadciągały ze wszystkich stron świata, Fiszl wymyślił „sztucznego Przybrama“. Był to doskonale skonstruowany manekin; ukazywał się w południe na balkonie, mówił kilka słów nosowym, gramofonowym tonem i znikał. Kilka razy umieszczono jego fotografje w pismach, ogłaszano sensacyjne interview‘y z tą kukłą, opisywano jej ujmujący uśmiech:
„Słynny wynalazca, Prometeusz czasów nowszych, raczył dziś przyjąć naszego korespondenta — pisał ten i ów ze sprawozdawców. — Wygląda czerstwo i zdrowo, czytuje co rano przy śniadaniu nasze pismo i interesuje się żywo naszem miastem. Na uprzejme zapytanie — odpowiedział dosłownie“. Ale już po miesiącu humbug wyszedł na jaw i trzeba było obmyślać nowe środki obronne przeciwko intruzom.
Raz zjawiła się — w dzień wyjątkowo upalny — cała delegacja panów w twardych koszulach i wysokich, sztywnych, stojących kołnierzykach. Panowie ci napadli Fiszla na wybrzeżu, powiedzieli mu, że są z jego rodzinnego miasta, Chrzanowa, i że muszą się bezwzględnie widzieć z Przybramem. Przywożą genjalnemu rodakowi dyplom honorowy, mianowali go honoris causa obywatelem chrzanowskim i chcą mu wręczyć zarazem w imieniu Warszawskiego Tow. Naukowego medal srebrny i nagrodę (300 złotych) imienia Bałturkiewicza.
Dziwnym trafem Mistrz zgodził się przyjąć delegację chrzanowską. Zainteresowała go mianowicie kwestja, kto to był ów Bałturkiewicz. Niestety, delegaci nie mogli mu dać w tej mierze żadnych wyjaśnień.
— Był to napewno sławny człowiek — przynajmniej u nas wszyscy o nim piszą. Ale co zrobił i czem się właściwie odznaczył — niewiadomo.
Obiecali solennie, że po powrocie do kraju postarają się wyświetlić tę sprawę i o rezultacie swych badań zawiadomią odwrotną pocztą Przybrama.
Byli to jedyni ludzie, prócz otoczenia najbliższego, którzy w owym czasie doprawdy widzieli mistrza.
Tymczasem w willi San Lorenzo trzeba było założyć dwa nowe telefony i zbudować własną stację telegraficzną, gdzie urzędnicy pracowali bez przerwy, dniem i nocą. Z całego globu nadchodziły depesze, zamówienia, zapytania — nie mówiąc już o zwykłych gratulacjach.
Admiralicja amerykańska zażądała trzystu tonn zimnych płomieni dla latarń morskich w Delaware, New Haven, Chesapeake Bay, Jacksonville i Nantucket.
Port lotniczy w Lake Hurst (komendant — kapitan Pierce) zapytywał, czy można pokryć sypkiem światłem olbrzymie przestrzenie pod miastem, aby ułatwić przez to lądowanie wielkim statkom powietrznym pasażerskim.
Warsztaty Zeppelina w Friedrichshafen prosiły o plastyczną masę świetlną dla nowego typu okrętu, który nazwano „Przybram L 1“.
Towarzystwo transportowe „Cunard-Line“ błagało o zaszczyt puszczenia na morze pierwszego śrubowca promienistego, który będzie krążył po wodach z Pernambuco do Liverpoolu.
Szef służby bezpieczeństwa w Londynie, baronet Horacy Hughes (London, Downing Street) przysłał telegram pilny z zapytaniem, czy nie możnaby nakarmić rozpuszczonemi nellitami notorycznych bandytów i zmusić ich, aby nocami świecili na czerwono w odróżnieniu do obywateli statecznych, tryskających — dajmy na to — światłem blado-zielonem.
Zarząd miasta New Providence, w stanie Alabama, postanowił jednogłośnie rozbić i sprzedać naszmelc z przetargu publicznego wszystkie latarnie uliczne, oświetlić natomiast place i arterje główne radiatorami Przybrama. Chciano poprostu otynkować sypkiemi płomieniami fronty domów po południowej stronie ulicy i żądano kosztorysu.
Zjednoczone Towarzystwa filmowe Hollywood-Los Angelos przysłały kablogram terminowy z krótkiem zawiadomieniem. „Po naradzie z profesorem Morrisem (Pasadena) wyprawiliśmy wczoraj do Triestu na okręcie „Milwaukee“ delegata naszego, Ernesta Lubicza, który zabiera z sobą dla „Cold-Light Co“ dwa miljony dolarów zaliczki na sztuczne słońce, umożliwiające zdjęcia kinematograficzne w dni pochmurne i w noce bezksiężycowe“.
Obserwatorjum astronomiczne w Juvisy (dep. Sekwany, Francja) wysyłało co wieczór o 6-ej depeszę iskrową: „Solid-Light, Triest, Portorose. Zamierzamy podczas najbliższej opozycji porozumieć się z Marsem. Prosimy o kilka tysięcy beczek światła — rozpuścimy je w Sekwanie na przestrzeni od Paryża do Havru. Rzeka — ze względu na liczne serpentyny i zakręty — nadaje się świetnie do sygnalizacji. Będzie wyglądała z perspektywy kosmicznej, jak rozżarzona do białości sprężyna. Cordialités — Juhaux“.
Zdawało się, że centrum świata przeniosło się nagle do Portorose i że serce całej ziemi tętni w małej willi San Lorenzo.
Nawet muskularny, żylasty atleta Howard był przemęczony pracą. Spał i jadł w swoim pokoju laboratoryjnym na piętrze i nie odrywał już prawie oczu od lunet i spektroskopów. Żuł gumę, ssał krótką faję porcelanową i pracował, pracował, aż do zupełnego stępienia. Czasami tylko na krótką chwilę wypadał do parku, okrążał pędem, równym krokiem zawodowego szybkobiega, wszystkie drzewa oliwne, fikał kilka koziołków, przerabiał kilka ćwiczeń systemem Muellera i wracał znów do pracowni.
Mały Fiszl sczerniał zupełnie. Pachniał jeszcze wszystkiemi kadzidłami Wschodu, ale oczy miał podkrążone, twarz często nieogoloną o odcieniu fioletowym, jak śliwka-węgierka. Nie sypiał już prawie wcale, zacisnął wargi, nie klął po łyczakowsku. Niekiedy tylko — w wypadkach wyjątkowo trudnych — przemawiał nagle do substancji chemicznej albo do subtelnego przyrządu optycznego: ach ty, batiaru jeden!
Wielki impet tej pracy wyrwał wreszcie i Przybrama z apatji. Mistrz ustawił kilka przyrządów w pawilonie ogrodowym i, pozostawiwszy technikę swym współpracownikom, zajął się — rzecz dziwna — zastosowaniami medycznemi swego epokowego odkrycia. Łykał sam dawki nellitów, badał optycznie tętno serca, ruchy diafragmy i wykrył wreszcie nowy — używany dziś powszechnie — sposób uskultacji (opiopulsator Przybrama).

Nelli od roku mieszkała w Wiedniu, gdzie wciąż jeszcze pracowano nad scenami końcowemi „Pamiętnika starej panny“. Piper obiecywał sobie, że ów super-film obleci cały glob, zwłaszcza zaś liczył bardzo na Amerykę.
— Zazdroszczę pani — mówił do Nelli. — Co ja? Ja — nic, zostanę tu, na starych śmieciach. Zarobię trochę pieniędzy i koniec. Ale pani! Jak Nowy Jork to zobaczy — Boże! czy pani ma pojęcie, co się będzie wyrabiało! Talmadge w kąt, Mary Pickford, Gish. Ozłocą panią! Na rękach panią będą nosili. Samochody, potrójny sznur pereł, „koh-i-noor“ w uchu, diadem na głowie. Żeby nie te sceny z tym pani durnym Olafsonem... To był pomysł, nno!
Nic dziwnego, że Nelli nie odpisywała na listy Przybrama. Nie miała doprawdy czasu na podobne głupstwa. Co wieczór udawała się z amantem Weichteilem i z Piperem do pewnego dancingu i tam we troje, aż do rana omawiali zakończenie obrazu.
Epilog się nie udawał. Niewiadomo było, co począć właściwie z bohaterką: czy posadzić ją z niemowlęciem na krze lodowej i wtedy wyratować, czy też umieścić w płonącym domu, skąd ją miał w ostatniej chwili wyciągnąć Weichteil, jako strażak. Nelli jednego dnia siedziała — w atelier — w płonącym domu, nazajutrz pływała w basenie na krze lodowej, a trzeciego dnia wyskakiwała — tytułem próby — z wagonu podczas strasznej katastrofy kolejowej w tunelu.
Weichteil proponował, żeby ją otruć ługiem, kierownik literacki, Orlando Szmeks, był zdania, że trzebaby ją rzucić na szyny pod pociąg pośpieszny, autor scenarjusza chciał ją zgładzić, a dyrektor finansowy — zatrzymać przy życiu.
Tygodnie mijały, zepsuto kilka tysięcy metrów filmu, a epilog wciąż nie miał właściwej pointy.
Nelli była tak przejęta temi, doniosłemi zresztą, zagadnieniami natury artystycznej, że nie zwracała zupełnie uwagi na artykuły po dziennikach i na niezwykłe wiadomości z nad Adrjatyku. Czytywała wyłącznie specjalny organ filmowy, albo „Vogue“, a tam zbyto wielkie odkrycie naukowe dość suchą wzmianką: „Wynalazek Przybrama a dekolt“.
Natomiast inne zjawisko poczęło ją intrygować i śmieszyć: w oknach najwykwintniejszych sklepów galanteryjnych na Grabenie ukazywały się coraz częściej — „kołnierzyki Przybram“! „krawaty Hubert I. Przybram“! „najmodniejsze getry — fason H. Przybram“! „Kamizelki włóczkowe — dernier cri — Przybram“! „Oryginalne paryskie — bretelles Pchibram“.
Nelli stawała przed witrynami sklepowemi i zanosiła się od śmiechu. Przybram jako wyrocznia mody! Człowiek w pomarszczonem ubraniu marengo! Człowiek, który nigdy nie umiał zawiązać krawata na muszkę i który jadł szparagi z niewłaściwego końca!
— Poszaleli, czy co! — ruszała ramionami diva. — Jakim sposobem jego nazwisko może być reklamą dla szelek.
Powoli słowo Przybram wpadało jej w oczy coraz natrętniej i zaczęło ją wreszcie razić i irytować, jak irytuje Odol, Anna Csillag, pasta „Pebeco“.
— Co oni w nim takiego widzą? Co się stało?
Darła na strzępy listy, nadchodzące z San Lorenzo. Ów docent o głębokich oczach, naiwny, jak dziecko, rozprawiający tonem historyka o najbłahszych i najpospolitszych rzeczach — o tańcu, o celowości guzików — był swego czasu zabawny i sympatyczny. Ale teraz — kiedy się brutalnie oczom narzucał na każdym rogu ulicy — brr! budził poprostu odrazę.
— Genjusz? — dziwiła się Nelli. — Geza i James kpili sobie z niego nieraz w najlepsze, urzędnik na komorze powiedział o nim „kretyn“. Piper, fotograf, pomocnik reżysera wymyślali mu podczas zdjęć od ostatnich... Teraz ni stąd, ni zowąd król włoski nadał mu tytuł „duca di Capodistria“!? Co za brednie! To niemożliwe. Jakaś zwykła blaga dziennikarska.
Miarę goryczy przepełniła kropla — nie tak znowu mała, jakby się zdawać mogło.
Do miejscowości Baden pod Wiedniem zjechał z całym sztabem swych doradców nowojorski dyktator filmowy, Zuckor. Po długich staraniach panowie z „Piper-Film“ uzyskali wreszcie audjencję i zawieźli do Baden na pokaz sześć części „Pamiętnika starej panny“ (bez epilogu).
Punktualnie o dwunastej w południe Zuckor przybył do wynajętego specjalnie kinoteatru „Arkada“, gdzie go powitali Piper, autor scenarjusza, amant Weichteil, dyrekcja wytwórni i gdzie mu oczywiście przedstawiono bohaterkę „Pamiętnika“, uroczą Nelli Mansilla.
Zuckor zasiadł wygodnie w dziesiątym rzędzie krzeseł, nałożył okulary, zapalił cygaro i patrzał uważnie. Już po pierwszej części wstał, odsapnął i powiedział krótko: No. Impossible.
Te dwa słowa wywołały istny popłoch. Oznaczały poprostu ruinę i bankructwo „Piper-filmu“.
— Dlaczego niemożliwe? — pytał blady z przerażenia dyrektor finansowy.
— Amant ma marynarkę na trzy guziki. To jedno już wystarcza.
— A bohaterka? A nasza urocza Mansilla?
— Robi tysiące zbytecznych gestów. To przecież nie teatr, to Sztuka!
Ledwie go uproszono, żeby raczył przynajmniej obejrzeć część drugą. Ściemniono światło, zaterkotał aparat projekcyjny.
— Stop! — krzyknął nagle Zuckor. — Kto gra Olafsona?
— Amator, przygodny statysta, pseudonim: de Putti — usprawiedliwiał się Piper. — Te sceny można ostatecznie usunąć... Są bez znaczenia dla dalszej akcji.
— Jak się nazywa ten Olafson? Stop! Puścić film jeszcze raz! Tak. Więc gdzie ów człowiek jest? gdzie go szukać? Co to za jeden?
Nie było rady. Piper musiał przytoczyć w głównych zarysach całą historję fałszywego Pospiszila.
— Więc, krótko mówiąc, Olafson — to dzisiejszy dyrektor „Solid-Light“, H. I. Przybram?
— Tak.
— Szkoda. Wielka szkoda. Sorry! Ofiarowałbym mu w Hollywod bardzo wysoką gażę. Cóż — on się teraz obejdzie bezemnie. Ma inny fach.
— A film? Co począć z filmem? — pytał drżącym głosem Piper.
— Jakto? pan się jeszcze pyta o takie rzeczy? Panowie mają żyłę złota w ręku. Obciąć całą taśmę, wyrzucić na śmietnik „Starą pannę“, zostawić dwie sceny z Olafsonem, napisać „H. I. Przybram przy pracy“ i puścić na ekran! Tonnes of money! Żadne pismo dotąd nie mogło zdobyć jego fotografji. Nikt nie wie, jak on wygląda, tłumy łakną jego widoku, tysiące dolarów wam za to zapłacą. O ile, oczywiście, Przybram nie zaprotestuje... Lekkie fałszerstwo w tem jest. On grał do kina i może zażądać, żebyście go pokazywali wyłącznie jako Olafsona...




Co się stało dalej — nie wiemy, niestety, dokładnie. Opowiadają sobie ludzie, że dnia owego elegancki Jacqu’es Piper miał przedział mocno zwichrzony i wypieki na twarzy. Po krótkiej rozmowie z dyrektorem finansowym przedsiębiorstwa „Piper-Film“ zabrakło mu też nagle kilku zasadniczych guzików przy kamizelce i kilku spinek przy koszuli.
W archiwum prywatnem willi San Lorenzo znaleźliśmy natomiast list następujący:
Szanowny Panie!
Nie wiem, czy Pan mnie sobie jeszcze przypomina i czy listem swoim nie odrywam Pana niepotrzebnie od ważnych zajęć i pracy naukowej. Piszę — bo Piper i Friedell wciskają mi, że tak powiem, gwałtem pióro do ręki. Nie odstępują mnie ani na krok i błagają o protekcję.
Tym ludziom grozi ruina, jeżeli Pan nie pozwoli im na sprzedaż dwóch scen, wyciętych z „Pamiętnika“, które pod tytułem „Przybram przy pracy“, mają być wyświetlane oddzielnie w większych kinoteatrach świata. Tylko te dwie sceny ocalały ze „Starej panny“, a i z tych jeszcze mnie i Weichteila postanowiono zupełnie usunąć, wyskrobać i wyretuszować.
Mój Boże — „Stara panna“ miała być szczeblem do mojej świetnej karjery artystycznej... Teraz ten szczebel wyrzucają na śmiecie...
Liczę, że Pan mi nie odmówi i krótkiem „tak“ zawiadomi telegraficznie „Piper-Film“ o swej decyzji przychylnej. O czem mam pisać więcej? Jestem samotna, nie mam nikogo na świecie i źle mi bardzo. James Castiglioni miał jakąś przykrą i głośną aferę — sprzedał komuś za większe pieniądze niezupełnie prawdziwe pamiętniki Napoleona. Jest już od kilku miesięcy w Argentynie, dokąd go wysłał jego stryj, bankier Kamillo Castiglioni. Geza Nirenstein pojechał z nim razem, Rumun zgolił faworyty i jest płatniczym w barze „Monico“.
Gdyby Pan posiadał jeszcze tę probówkę Nr. trzynasty, niech Pan ją przyśle

biednej
Nelli.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.