Don Kiszot z la Manczy i jego przygody/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Don Kiszot z la Manczy i jego przygody |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1900 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
DWA WOJSKA. — RYCERZ SMUTNEJ POSTACI.
Jadąc drogą, zauważył Don Kiszot dwa tumany kurzawy.
— To są dwa wojska, które z sobą za chwilę krwawy bój stoczą — objaśnił rycerz giermka.
— Cóż my tam będziemy robili? — spytał zatrwożony Sanczo.
— Rozumie się, że pomożemy słabszemu — odparł waleczny rycerz.
I ażeby dokładniej pole bitwy obejrzeć, obaj z Sanczą wjechali na pagórek.
Don Kiszot rozpoznawał rycerzy, opowiadał giermkowi, z jakich narodów składa się każde wojsko, zwracał jego uwagę na dźwięki trąbek bojowych.
— Panie, widzę tylko dwa stada baranów i słyszę ich beczenie — rzecze Sanczo.
— Nie znasz się na tem — odpowiedział Don Kiszot i nie słuchając perswazji, rwał z kopyta i pędził na najbliższą trzodę, nie żałując włóczni przeciw urojonym rycerzom.
Barany zaczęły uciekać, Don Kiszot zaś wymyślał im od tchórzów i byłby zapewne pozabijał wszystkie, gdyby pastuchy nie pośpieszyły z pomocą napastowanym. Zobaczywszy, kto jest przyczyną tego popłochu, każdy z pastuchów schylił się po kamień i tak dobrze utraktowali rycerza, że biedak stracił kilka zębów i nareszcie spadł z konia, pokrwawiony i omdlały.
Rozzłoszczeni pasterze byliby się nad nim znęcali dłużej, ale Sanczo ułagodził ich, płacąc im za szkodę. Na jego szczęście, oberżysta nie zauważył, że Sanczo ma pieniądze i tych mu nie zabrał.
— Mówiłem panu przecież, że to barany — odezwał się giermek do rycerza, kiedy go nareszcie ocucił.
— To ten czarownik złośliwy zamienił wojsko na barany, żeby mię chwały zwycięstwa pozbawić — odpowiedział Don Kiszot, nie chcąc się wyzbyć swego urojenia.
Ze smutkiem pociągnęli w dalszą drogę. Głód ich nękał, a gospody nie spotykali.
Zmrok już zapadał, kiedy dostrzegli długi, podwójny rząd zbliżających się świateł. Były to pochodnie w rękach ludzi, przybranych w białe szaty, jak w koszule. Za niemi szły mary z trumną, a dalej jeźdźcy w czarnych, żałobnych, powłóczystych ubraniach.
Sanczo, który od ostatniej nocy miał głowę nabitą czarami, myślał, że to strachy.
Ale odważny Don Kiszot przeczuwał jakąś wielką przygodę. Sądził on, że wiozą zranionego albo zabitego rycerza, za którym należy się ująć.
Osadził więc konia na drodze, najeżył włócznię i zapytał, kto jest ten wieziony rycerz i jaką krzywdę ucierpiał, bo trzeba, żeby winni byli ukarani.
Gdy żadnej odpowiedzi nie było, Don Kiszot rzucił się na jednego z jeźdźców, zwalił go z konia; widząc to, inni pouciekali, zrzucając po drodze powłóczystą odzież, aby im nie przeszkadzała w biegu.
Wtedy Don Kiszot oparł ostrzem włócznię o pierś leżącego i domagał się objaśnień.
— Jestem kościelny — odrzekł zapytany — nie krzywdź, panie, sługi kościoła. Odprowadzamy tego nieboszczyka, szlachcica, na cmentarz.
— Kto go zabił? — zapytał Don Kiszot.
— Bóg sam. Nieboszczyk umarł z silnej gorączki.
W takim razie jestem uwolniony od karania za śmierć jego. Masz o tem wiedzieć, szanowny panie, że jestem sławnym na świat cały rycerzem, Don Kiszotem z Manczy, którego powołaniem jest pomagać uciśnionym i karać przestępstwa.
— Mnie, panie rycerzu, sam ucisnąłeś bez mojej winy.
— Winą twą było, że nie miałem odrazu odpowiedzi na moje zapytanie.
Tymczasem Sanczo Pansa zdążył przenieść dobrze naładowany tłomoczek z żywnością z muła, na którym jechał kościelny, na swojego osła. Don Kiszot przywołał giermka.
— Sanczo, pomóż temu szanownemu panu wsiąść napowrót na muła. Zwołajcie, panie, swoich kolegów i jedźcie spokojnie.
— To nie są moi koledzy, to karawaniarze, rycerzu o smutnej postaci.
— O smutnej postaci? — spytał Don Kiszot.
— A czy można spotkać smutniejszą postać? — rzecze kościelny, sadowiąc się na mule.