Dwa światy/XLVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa światy |
Pochodzenie | Powieści szlacheckie |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Słudzy znosili coprędzéj herbatę, w czasie muzyki bowiem, największa cisza panować była powinna w domu i na kaszlących nawet złém bardzo patrzano okiem; a w chwili, gdy ostatnia taca wysuwała się przeze drzwi, pan Oberhill, niemiec, z twarzą trzy ćwierci łokcia długą i włosami na tył głowy zarzuconemi, w chustce à la Colin zawiązanéj, wszedł ze skrzypcami pod pachą. Pan Gerajewicz przedstawił go towarzystwu jako ucznia konserwatoryum praskiego i twórcę sławnéj kantaty na cześć Mozarta, którą grano publicznie w Wiedniu, w roku... nie pamiętam...
Pan Oberhill skromnie i z godnością przyzwoitą się ukłonił; za nim weszli należący do kwartetu, violino secundo, niejaki Brandysiewicz, z nosem mocno czerwonym, w dniach powszednich rachmistrz, od gości muzyk, w granatowym fraczku i letniém ubraniu dość zaniedbaném; altówka, stary Mejer, eks-członek muzyki kościelnéj dominikańskiéj w Łucku, trochę kulawy i bardzo głuchy, ale z wielką precyzyą odgrywający część swoję, nie oglądając się na drugich; nareszcie wiolonczella, Jan Sumak, długi, schylony i wpół zgięty mężczyzna, który posługiwał do stołu niekiedy, solo się nie popisywał, ale ucho miał dobre, wedle zdania pana Gerajewicza, a ręce silne, co każdemu łatwo sprawdzić było, bo nic w nim tak nie uderzało, jak te przeogromne z roztrzęsionemi grubemi palcami, dłonie, któreby za półmiski służyć mogły. Rozstawiono pulpity, rozdano nuty, pan Oberhill trzykroć smyczkiem uderzył i rozpoczęła się muzyka, któréj pojęcie i uczucie ułatwił pan Gerajewicz mimiką wyrazistą, zwróconą do gości.
Były miejsca, w których przykładał obie ręce do piersi, to znów jednę z nich podnosił ku niebu, mrugał okiem, uśmiechał się ustami, zawieszał na jednéj nodze... wahał głową, i choć sam nie uczestniczył w kwartecie, czynny tą sympatyą brał w nim udział. Muzyka szła raźnie, gdyż o fraszki się nie turbowano; głuchy Mejer opuścił parę taktów, wyprzedzał więc nieco swych towarzyszów, ale wiolonczella po bratersku błędy jego pokryć się starała... Najśmieléj i najzamaszyściéj grał Oberhill, któremu pan sam nuty przewracając, dawał ciągłe oznaki współczucia... nareszcie szumném tutti wszystko się skończyło, dwa takty poza ostateczny akord wyjechał głuchy Mejer, i głośne oklaski skromnych nagrodziły wirtuozów... Tutti bravi!
Gerajewicz chwalił niezmiernie, ale pocichu, żeby ich w zbytnią nie wzbijać dumę; gdy wyszli, dopiéro rozwiódł się nad wiolonczellą szczególniéj.
— Tego człowieka muszę ukrywać, to skarb — rzekł — odebraliby mi go, przepłacili, szczęściem sam nie wie, czém jest, bardzo skromny...
To mówiąc, wyjmował już z pudełka Stradivariusa, którego naprzód gościom pokazał.
— Na oko — rzekł — nic, pospolite skrzypce, ale dźwięk! ale słodycz tego głosu połączona z potęgą! Kupiłem go we Włoszech; dobijał się oń Paganini, alem przepłacił i posiadł ten skarb. Śmiało mówić mogę, że drugiego takiego instrumentu nie ma w Europie, a zatém i na świecie...
Pociągnął smyczkiem i spojrzał zwycięsko.
— A co? niechże mi tu kto wydobędzie dźwięk podobny!...
Zeni siadła do fortepianu, a pan Gerajewicz stanąwszy przed pulpicikiem, z wdziękiem pozycyi nienaśladowczym, z przejęciem i namaszczeniem rozpoczął grę swoję. Nie powiem, jak grał, bo tego rodzaju muzyka nie daje się osądzić; to pewna, że się na grę swą wysilał i cieniował ją potężnie, a gdzie mu czego zabrakło, wybornie zabałamucić umiał. Po każdém solo spoglądał na słuchaczów, wyzywając admiracyi, jaka mu była należna.
Córka umiała się poświęcić, towarzysząc ojcu, a nie myśląc o sobie... Nastąpiły uniesienia i ściskanie dłoni, które artysta przyjął skromnie, ale niemniéj jako hołd powinny.
— Tę kompozycyę Lipińskiego — rzekł — grałem jemu samemu w Dreźnie; uwierzą państwo, że osłupiał!... Widziałem na jego twarzy cień zazdrości, i gieniusz na nią choruje! Nareszcie wyrwały mu się słowa pamiętne: — Pan więcéj w mojéj kompozycyi odkryłeś nade mnie samego! — W istocie, słyszałem go odegrywającego to duo... wielka, przyznam się, była różnica. Może być, że skrzypce takie wiele mi do tego pomagają... Lipiński nie mógł się ich napatrzéć...
Otarłszy starannie, gospodarz schował swego Stradivariusa do pudełka i zamknął na kluczyk, który na szyi nosił. Z kolei następowała harmonika, ale tę jeszcze przygotować musiano i goście mieli czas przełknąć pierwsze wrażenia. Hrabina grała z wielką pretensyą, ale piękny dźwięk instrumentu, tęskne jego tony i niezwyczajne brzmienie podobać się musiały... Julian jeszcze bardziéj posmutniał od téj muzyki żałobnéj i powolnéj, która go podrażniła...
Na ostatek siadła Zeni do fortepianu, a rodzice oboje, nim grać poczęła, opowiedzieli historyę jéj talentu, tryumfów, osobliwszą zdatność wirtuozki, wrażenia, jakie wszędzie robiła grą swoją, szczególniéj na Mendelsohnie Bartholdy i Meyerberze... Panna, choć delikatna i słabiutka, dobijała się o siłę i energię; nieszczęśliwy fortepian drżał pod jéj maleńką rączką... W istocie grała wprawnie, śmiało, dobrze, ale żadnego wyrazu nie było w tych strumieniach tonów przelewających się szybko, mieniących kuglarsko, skaczących, drgających, syczących, huczących tylko, a nie mówiących do duszy.
Julianowi przyszła na myśl gra Poli, pełna rzewności i uczucia, mniéj popisowa, ale tak dla niego zrozumiała i jasna! w któréj tyle było poezyi, łez i jęku!
Po Erlkönigu Szuberta, który zamknął koncert, gdy prezes i Julian dziękowali i unosili się, oboje rodzice poszli uściskać zaczerwienioną jedynaczkę, a matka posadziła przy sobie na kanapie, ażeby wypoczęła... Gerajewicz szeptał pocichu historyjki o córce niezmiernie ciekawe, jak to się ona uczyła, jak zadziwiała nauczycieli, jakie zbierała laury w epoce gamm i egzercycyów, jakie układała waryacye i fantazye...
Prezes znosił prześlicznie to wszystko. Julian szczerze się nudził; myśl jego była gdzieindziéj, śmieszności nawet domu nie bawiły go, bo im się przypatrywać nie miał ochoty... Z upragnieniem czekał chwili powrotu do Karlina; wieczór też się zbliżał, ale gospodarz nic prawie jeszcze był nie pokazał, tyle rzeczy pozostawało do widzenia! Ogród, a w nim osobliwsze źródło śmierdzące, podejrzywane o mineralność; dwa drzewa zrosłe z sobą gałęźmi, kwiaty w oranżeryi, ananasarnia, kaplica, stajnia i t. d. i t. d., bo któż to policzy. Prezes obiecywał to wszystko widziéć i admirować innym razem, ale i tak ledwie się wyrwać potrafił... a gdy wyjechali, wybuchnął śmiechem homerycznym...
Julian siedział przybity.
— Jakto! nawet to cię nie zabawiło?
— Znudziło mnie szalenie...
— A panna?
— Mogą ją sobie obok Vira-Bhadra-Mahadevy postawić na półce!....
— Wszak ładna?...
— Cóż tam ładnego?
— A miliony?...
Julian się nie odezwał i w ponurém milczeniu, późną nocą powrócili do Karlina...
— Wątpię, żeby się udało — rzekł prezes — nadto mają charakteru dla Juliana... trzebaby mu coś innego, ale gdzie znajdzie miliony, jak tutaj?... Dla nich i ponudzić się trochę warto...