Dwa światy/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa światy |
Pochodzenie | Powieści szlacheckie |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Dom państwa Jerzych Kara-Chan Gerajewiczów w Sytkowie, był jednym z najoryginalniejszych w okolicy; nim jednak wprowadzając was do niego, kochani czytelnicy, damy wam poznać zacną parę gospodarującą w tym pałacyku i ukochaną jedynaczkę, a przyszłą Sytkowa z przyległościami dziedziczkę, pozwólcie tylko, byśmy wprzód nazwisko i pochodzenie tych państwa wam wytłómaczyli. Możecie się poniekąd domyślić, że Gerajewicze nie byli prastarą szlachtą i krwią pańską naszego kraju. Arystokracya wszędzie łatwo się przesadza i przyjmuje: mamy Poniatowskich we Włoszech przedziwnie aklimatyzowanych, Walewskich we Francyi, a u nas i Niemców i Włochów i Francuzów i Holendrów już przyswojonych doskonale i za rodzimą uchodzących arystokracyę; czemużbyśmy się dziwili Gerajewiczom? Tak dalece jest to we zwyczaju pańskim wywodzić się zawsze nie z domu, ale z za morza, że niewiele rodzin, noszących nawet nazwiska krajowe, godzą się na rodowód najprostszy i najpospolitszy; nie jeden wolałby uznać za protoplastę tragarza neapolitańskiego lub burgmejstra niemieckiego, niż ubogiego szlachcica lub kozaka; każdy się wyprasza od początku z własnéj ziemi i idzie szukać w Rzymie, Skandynawii, Grecyi, Konstantynopolu, w Dalmacyi, Istryi i t. p. zgubionego pra-pradziada. W księgach heroldyjnych pełno jest tych pańskich fantazyj, w których mitologia, bajeczne plemiona i królowie, książęta niebywali i potentaci na zakaz potworzeni, leżą u stóp drzew gienealogicznych, a z ich lędźwi wyrastających... Pan Jerzy Gerajewicz, którego ojciec, nie wiem w jaki sposób, zrobił ogromną fortunę, znalazł już rodowód jego staraniem wykonany, przydomek Kara-Chana, i nad herbem wyobrażającym trupią głowę i księżyc, paludament książęcy z mitrą, jako zabytek pochodzenia od Gerajów...
Dowodzili oni, że jeden z Gerajewiczów, Burnas-Geraj, w czasie napadu na Litwę za Aleksandra, miał z sobą młode pacholę syna, którego szlachcic litewski, niejaki Jatowt, odciąwszy z garścią od ojca, zabrał w niewolę i uprowadził. Upominali się o niego późniéj Tatarzy, ofiarując stu jeńców litewskich zamianą, ale jakoś do zgody o to nie przyszło... Młody Kara-Chan Geraj uwięziony w Kownie siedział bardzo długo, a Tatarzy litewscy, zasłyszawszy o nim, litując się jego losu, wreszcie u króla sobie uwolnienie jego uprosili... Byłby może powrócił do Krymu, gdyby nie córka niejakiego Azulewicza, Tatarzyna z Waki, w któréj się pokochawszy ożenił i na dobre osiadł już w Litwie. Król Zygmunt nadał mu późniéj znaczne ziemie na Białéj Rusi, z których służbę pełnił, krom swych jedynowierców przeciwko wszystkim innym nieprzyjaciołom kraju; syn jego miał przyjąć chrzest i zespolić się ze szlachtą ożenieniem, które go w łaskach u dworu postawiło. Gerajewicze w ten sposób stali się Litwinami, i co późniéj z niemi się działo, jak się przesiedlili na Wołyń, o tém nie opowiadał nikt z ich rodziny; znajdujemy już ich bogatemi, z mitrą w herbie, panami kilku tysięcy dusz, i mniéj więcéj przypuszczonemi do pierwszych w kraju towarzystw.
Pan hrabia Jerzy Kara-Chan Gerajewicz żonaty był ni mniéj ni więcéj z hrabianką Villers, ale z tych to hrabiów pochodzącą, których nam namnożyły ostatnie lata panowania Stanisława Augusta. Francuzi i Włosi i Niemcy, co wówczas z płochości naszéj korzystając, robili ogromne fortuny kupcząc, bankierując, frymarcząc, pobrali potém przywileje i indygienaty potwierdzające mniemane swe dawne tytuły zamorskie, i tak niejeden, co szuwaks za Sasów po ulicy przedawał, już na sejm grodzieński jechał panem hrabią, ściągać od swych wierzycieli resztki należności... Były to dziwne nasiona nowéj arystokracyi, z jednéj strony odświeżającéj się ze sklepów korzennych, z drugiéj na Rusi wyrastającéj z ekonomów i rządców dóbr zrujnowanych rodzin, którzy rozchwytywali nierządem zmarnotrawione puścizny sławnych niegdyś hetmanów... Masy tych przybyszów, dorobiwszy się grosza nagle, a w dorobku jego otarłszy się o panów, nie przeszły do szlachty, któraby koso na nich patrzała, ale wprost ubrane w tytuły zaciągnęły się w szeregi arystokracyi. Zrazu śmiano się z nich i szydzono, ale czego pieniądze nie dokażą? przyjęto ich w drugiém pokoleniu dosyć wesołą twarzą... w trzeciém już ani znaku!
Dom państwa Gerajewiczów, jak pochodzenie ich, był wcale oryginalny; po staremu mówiąc, zakrawał na świątynię muzom i Apollinowi poświęconą; sam hrabia Jerzy, człowiek bardzo ograniczonego umysłu, a próżności pełen, zapalonym był miłośnikiem muzyki, grał na skrzypcach z pasyą, i trzymał kwartet; oprócz tego szczycił się biblioteką, gabinetem fizycznym i mnóstwem w domu osobliwości, które goście jak za pańszczyznę oglądać i chwalić musieli. Nikogo nie minęła rewizya wszystkich bogactw sytkowskich, obok których zwykł był gospodarz rozpowiadać cenę, za jaką je ponabywał. Nie umiem wytłómaczyć, jak to szlachetne zamiłowanie kunsztu i nauki jednoczyło się z najwyższą oszczędnością, która panowała w tym domu, ale jedno nie przeszkadzało drugiemu. Pani hrabina, która grała na szklanéj harmonice sprowadzonéj z Wiednia i zapłaconéj sto dukatów, jak powiadał sam hrabia, we wszystkiém sympatyzowała z mężem i dopomagała mu serdecznie; oboje razem zawsze pokazywali gościom cuda natury i sztuki znajdujące się w Sytkowie, gdzie wszystko było cudem. A najpierwszym z cudów ukochana córka gospodarzy, dziecię rozpieszczone po królewsku, którego każde tchnienie napełniało rodziców uwielbieniem i zachwytem... Panna Zenobia, pospolicie zwana Zeni, była piętnastoletnią dzieweczką, delikatną, chorowitą, blond włosów, jasnych oczów, nie brzydką i nie ładną, dość zręczną i szykowną jednak, a tyle przynajmniéj o sobie rozumiejącą, ile rodzice o niéj trzymali. Wiedziała, że będzie miała posag ogromny, czuła, że o jéj rękę dobijać się muszą; nabito jéj głowę pięknością, a talent na fortepianie miano za tak nadzwyczajny, iż słów na określenie go brakło. Cały dom żył piękną Zeni, która była jego królową i władczynią; klękał przednią ojciec, padała matka, najmniejszym dogadzała fantazyom; a zachceń i kaprysików nie brakło.
Nie bardzo się bawiono w Sytkowie, gdyż rzadko tam gość zawitał; lękał się każdy popisów, do których powodem były odwiedziny, wylewu muzyki, harmonik pani hrabiny, skrzypców hrabiego skromnie porównywającego się z Lipińskim, fortepianu Zeni i kwartetu... przeglądu osobliwości i ekspensu pochwał i podziwu, jakiego to wszystko wymagało. Przyjmowano téż gości z największą uprzejmością, zatrzymywano ich i nie puszczano, póki w Sytkowie zostawało co do widzenia.
Do takiego to domu prezes wiózł Juliana; ale będąc na bardzo dobréj stopie sąsiedzkiéj przyjaźni z Gerajewiczem i jego żoną, do któréj przed piętnastą laty wzdychał, miał nadzieję wykręcić się od połowy przynajmniéj osobliwości... Pałacyk w Sytkowie stał na wzgórzu i zdaleka był widziany; otaczał go ogród angielski i zabudowania pokaźne; na frontonie miał herby obojga państwa, pełno sztukateryj, gdzie się tylko pomieścić mogły, a od dziedzińca począwszy, ozdobionego w stare jakieś posągi, zewnątrz i wewnątrz niezliczonemi osadzony był rarytasami... Każda tu rzecz najpospolitsza jakiémś prawem uchodziła za osobliwość i powinna była zwrócić oko...
Goście, wszedłszy do salonu, nie znaleźli nikogo; służący, który ich wprowadził, starłszy naprędce trochę pyłu, poleciał oznajmić panu, który robił rachunki, i pani, zajętéj głośném dla córki czytaniem. Zeni trochę miała słabe oczy i matka jéj czytywać musiała, ażeby się nie nudziła biedaczka; robotą bowiem żadną zajmować się nie mogła. Nim się wszyscy zeszli, prezes i Julian mieli czas salon obejrzéć; stał w nim na pierwszém miejscu fortepian Pleyela w zielonym płaszczyku, nieco daléj harmonika hrabiny i pudełko palisandrowe ze Stradivariusem pana; wszystkie meble okrywały kapki szczelnie poobwiązywane... Na ścianach pełno było obrazów niczém nie uderzających, których piękności sam gospodarz mógł tylko wskazać; na półkach mnóstwo fraszek starożytnych, konch, naczyniek pootłukanych, mniemanych etrusków, dzbanków weneckich, skamieniałości i t. p.
Po małéj chwili wpadł zadyszany Gerajewicz; był to mężczyzna lat więcéj nieco niż średnich, przystojny, rysów jednak pospolitych, potrosze tyć zaczynający, z twarzą uśmiechnioną, jak zawsze strojny dosyć, we fraku, z szpilką na koszuli ogromną, z większemi jeszcze dewizkami od zegarka i pierścionkami na wszystkich palcach. Każdy z tych pierścieni, niestety! miał historyę swoję, niezmiernie ciekawą! Fizyognomia jego wydawała człowieka, u którego wszystko było na pokaz i dla popisu, w którego głąb’ jeden tylko Bóg mógł zajrzéć... bo on jeden patrzy w otchłanie nicości. Zdaleka przypominał trochę kuglarza Włocha, lub właściciela gabinetu figur woskowych; rękawy nawet od fraka pozataczane miał jak do roboty. Wszakże nie był to gbur i człowiek złego wychowania; podróże, świat wykształciły go w pewien sposób; mówił dobrze kilkoma językami, i w chwilach opamiętania przybierał miny niby pańskie, ale te nieustannie w domu ekshibicye nie dawały mu w nich wytrwać.
Wpadłszy do salonu, pan Gerajewicz przywitał gości z uśmiechem pełnym serdeczności... tak dawno nic nikomu nie pokazywał! wytrząsł prezesa za rękę, omało nie zjadł Juliana, przed którym jeszcze się ani razu nie popisywał z niczém.
— Jakżem rad moim drogim panom — zawołał — niechże oznajmią pani i Zeni... cóż to za niespodziane szczęście dom nasz spotyka!...
To mówiąc chwytał już gospodarz błądzące po salonie wejrzenia, by zaraz wziąć z nich asumpt do pokazywania swych osobliwości.
Prezes ostrożniejszy, patrzał na posadzkę, z obawą jednak, aby i na niéj nie znalazło się co do chwalenia. Julian, że oczy zwrócił ku jednéj z półek, gospodarz zatarłszy ręce, natychmiast sobie wejrzenie jego podbudzoną wytłómaczył ciekawością...
— Widzę — rzekł — że pan spogląda na te naczyńka, które są może jedyną u nas w kraju próbką kunsztu, przez Wenetów wyuczonego od Greków... są to tak zwane Vasi a ritorti, niezmiernéj ceny... Mam tę słabość, że się kocham we wszystkich osobliwościach i ogromne sumy wyłożyłem na ich zebranie...
— Gust szlachetny... — rzekł prezes trochę szyderczo.
— W naszym kraju — dodał Gerajewicz — ledwie go kto rozumie, obracają to w śmieszność... Zmuszony żyć na wsi, otoczyłem się maleńkiém muzeum... Vasi a ritorti di latticinio! — zawołał nie dając sobie przerwać — są bardzo rzadkie i kosztowne; mało zbiorów je posiada... szczególniéj naczyń, jak te z figurynką na pokrywie... Co to za robota! Albo to naczynie z rodzaju vasi fioriti, mille fiori; ta flasza! wspaniała! nieprawdaż? Nawet za granicą jest to wielka osobliwość; chciano mnie podkupić dla muzeum Dusummerard’a, alem się nie dał, i utrzymałem honor kraju!
Julian pochwalił i oczy odwrócił, ale na nieszczęście wzrok jego padł na zegar w kącie stojący; gospodarz się uśmiechnął.
— Prawdziwy de Boule, wysokość dwa metry, centymetrów trzydzieści; wskazuje godziny, minuty, dni miesiąca i sekundy... nieszczęściem nie idzie teraz... Dzieło sztuki, prawdziwe dzieło sztuki!
— Pełno u ciebie cudów, kochany gospodarzu — rzekł prezes uśmiechając się.
Pan Gerajewicz skromnie wzrok w ziemię utopił, zatarł ręce i odezwał się pocichu:
— Nim moja żona nadejdzie, moglibyśmy pójść na górę i rzucić okiem po bibliotece i gabinecie... nieprawdaż? nie stracilibyśmy czasu...
Julianowi, choć go to męczyło, wszystko było jedno, tu czy gdzieindziéj chwalić i ziewać; prezes przyjął propozycyę i Gerajewicz przez parę pokojów, w których wskazał tylko pro memoria obrazy i otłuczone popiersia, poprowadził na górę.
Biblioteka mieściła się w półokrągłym salonie, w pośrodku którego stół założony był manuskryptami, inkunabułami i próbkami różnych osobliwostek; był nawet kawałek papirusu... W ogólności, znać było w tém człowieka, co zbierał dla fantazyi, ale znał się niewiele i użytku z tego zrobić nie umiał, jak papuga tylko wyuczywszy się, co miał o każdéj powiedziéć rzeczy. Obok istotnie pięknych i ciekawych, były podrabiane, fałszywe, lub niewiedziéć poco wprowadzone tu fraszki.
— Tu! — zawołał z zapałem gospodarz wskazując półki — pod tém popiersiem Beethovena skarby moje, muzyka! Takiéj biblioteki muzycznéj, śmiem sobie pochlebiać, nie mamy w kraju... niech powie Oberhill...
Oberhill był pierwszym skrzypkiem w kwartecie, dyrektorem muzyki w Sytkowie, i zarazem nadleśniczym i buchalterem.
— Począwszy od mistrzów religijnych XV wieku po dzisiejsze czasy, wszystko tu jest... Pan dobrodziéj nie wiesz może — obrócił się do Juliana — że my tu całym domem jesteśmy fanatici per la musica; o mnie samym Lipiński, sławny Karol powiada, że w jego kompozycyach odkrywam, czego on sam nawet się nie domyślał... Uważa pan, co to za powiedzenie! Moja żona gra na rzadkim instrumencie, harmonice szklanéj, ludzie nerwowi mdleją... muzyka aniołów! Zeni, córka moja, przechodzi wszystkich, nawet Liszta na fortepianie; komponuje! improwizuje! Gdyby nie to, że się urodziła milionową, zebrałaby miliony, jak Jenny Lind... jak...
Mówiłby dłużéj o sobie, gdyby wzrok Juliana nie padł przypadkiem na panoplię, na jednéj ze ścian umieszczoną...
— A! to broń wschodnia! jest na co spojrzéć! — zawołał Gerajewicz. — U nas — dodał zaraz powtarzając piosnkę swoję — nikt nic podobnego nie widział, za granicą to osobliwość; na wagę złota płaciłem niemal wszystko. To szabla Tong-King... oprawna tak przepysznie, odznacza się rzezanemi ozdobami... daléj nóż birmański, kriss malajski (osobliwość!), klewan z Jawy, szabla indyjska... kandżar perski, jatagan algierski... Tarcza we środku jest ze skóry jednorożca, zlotem nabijana, dzieło indyjskie! Takiéj panoplii nigdzie pan nie zobaczy!...
Niepodobna było uniknąć regestrów, gdziekolwiek bowiem padło oko, coś szczególnego znalazł do opowiadania pan Gerajewicz, każda szafa miała swoję historyę, każda książka tradycyę do niéj przywiązaną... każda skorupka była jakąś nieoszacowaną pamiątką...
W gabinecie przyległym stały machiny: elektryczna, pneumatyczna, stos Volty, higrometry kunsztowne; chciał gospodarz głodnych gości zaraz naelektryzować i miał już dzwonić na Janka, który obracał zwykle machinę, ale się jakoś prezes od tego traktamentu wymówił.
— Nic zdrowszego nad elektryczność — rzekł naiwnie gospodarz — przekonałem się sam na sobie; zmęczony, gdy mnie głowa boli, gdym smutny, siadam i każę się tylko naelektryzować; natychmiast sił przybywa, humor powraca, i jakby nic nie było...
Laki chińskie i trochę japońszczyzny w kątku niewiele zajęły czasu, ale zato musieli choć półgębkiem podziwiać posążek bronzowy indyjski Vira-Bhadra-Mahadeva, który gospodarz uważał za największą i najszacowniejszą w Sytkowie starożytność, przypisując jéj trzy tysiące kilkaset kilkadziesiąt lat... Z powodu jego czterech rąk, mitry, uzbrojenia i rodzaju różańca z czaszek ludzkich, który miał u pasa, wyrecytował im mitologię indyjską niemal całą i na tém się przecie skończyło, bo zdołu przysłała hrabina, że czeka z herbatą w salonie.
Ale to był dopiero początek!...
Zastali na kanapie samę panią, ku któréj prezes posunął się z uśmiechem wdzięcznym dawnego adoratora, ona zdaleka rumieniąc się podała mu rączkę i powitała go uprzejmie. Niezbyt młoda, z resztką piękności dziwnie i straszliwie wychudłéj, z przymrużonemi oczkami, gęstą siecią marszczek otoczonemi, pani hrabina zresztą nie uderzała niczém... była jak wszyscy... Obok niéj na kanapie siedziała córka, lalka blond, niebrzydka, ale z miną pieszczonych dzieci, które potrzeba karmić nieustannemi pochlebstwy i dogadzaniem; obie panie były wystrojone nad potrzebę.
Juliana stryj zaprezentował, ale pomimo usilnych podszeptywań jego, Karliński smutny, odurzony, niezmiernie źle się wydać musiał, bo na sobie wesołości, a nawet ożywienia nie wymógł. Zeni zmierzyła go okiem i nie okazała wstrętu; może ta nieśmiałość Juliana podobała się jéj właśnie; rozmowa na chwilę poszła trybem zwyczajnym, ale w tym domu trudno ją było utrzymać inaczéj, jak z pomocą otaczających rupieci; oboje państwo i przywykła już do tego Zeni, wpadali na muzykę, bibliotekę, muzeum i starożytności. Wszyscy równie to dobrze umieli na pamięć, jak sam pan Gerajewicz. Herbata na jakiś czas wstrzymała przegląd i popisy, ale już w czasie podawania jéj prospekt reszty dnia ułożono: naprzód miał być kwartet, potém gospodarz grać miał duo z córką, gospodyni na harmonice, a na zakończenie Zeni przygotowała koncert-stück Webera i kilka śpiewów Schuberta. Resztę zbywającego czasu poświęcić miano pokazywaniu osobliwości pochowanych po szufladkach...
— Gdybyś tu pan tydzień siedział — odezwał się Gerajewicz zacierając ręce — pochlebiam sobie, że znaleźlibyśmy go czém ubawić i zająć...
Julianowi skóra ścierpła, prezes uśmiechnął się grzecznie.