<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.

Aleksy, właśnie unikając podziękowań i chcąc zejść z oczów, siadł na konia i do matki do Żerbów poleciał... Bywał on tam dosyć często, niekiedy jednak po parę tygodni praca i podróże nie dozwalały odwiedzić staréj Drabickiéj; lecz gdy go serce bolało, gdy tęsknota opanowywała go wśród téj drogi długiéj, smutnéj i samotnéj, instynktem ciągnął ku słomianéj swojéj strzesze i choć zawsze surową dlań i niepobłażającą była matka, czuł w niéj, u braci jakieś współczucie, którego w Karlinie nie znajdował, które tu zastępowała grzeczność zimna, troskliwa, ale nie braterska, nie macierzyńska.
Julian codzień dlań bardziéj obcym i chłodniejszym się stawał; miłość, która go opanowała, czyniła obojętnym na wszystko.
Aleksy potrzebował odetchnąć powietrzem swojéj wioski, zajrzéć do pokoiku, który dziś Jan zajmował, poskarżyć się przed matką trochę, choć przed nią krył boleść swą serdeczną i tęsknotę, a raczéj przyczyny ich tajemne.
Gdy się ukazał w dziedzińcu, stary Kurta, który przez roztargnienie zaszczekał, poszedł pierwszy przeciwko niemu, machając ogonem pomimo ociężałości, wyskakując dosyć niezręcznie, żeby mu okazać, jak rad był gościowi serdecznie, jak żałował, że go zrazu nie poznał. Wybiegł Parfen ze stajenki, Jaś znalazł się na ganku, a nareszcie i pani Drabicka z pończochą wyszła przeciwko ukochanemu, za którym tęskniła u okna dniami całemi.
Trzeba było widziéć, jakim go objęła wzrokiem, czytając z ubioru, z twarzy, z miny, z najmniejszéj drobnostki, co się tam z nim działo, co go przypędziło do domu. Nie śmiała się spodziewać, żeby powrócił na zawsze, a tak się pocichu modliła o to... Aleksy był świeżéj i wykwitniéj niż dawniéj ubrany, konia miał ładnego, siodełko angielskie, sam wyglądał na paniczyka... Jaś trochę mu zazdrościł, a trochę się podśmiewał z niego. W milczeniu uścisnęła go pani Drabicka, dała się mu przywitać z Jasiem i rękę wyciągnąć do śmiejącego Parfena, któremu oczy z radości, że panicza zobaczył, błyszczały; i posadziła go przy sobie na ławce, znowu niespokojnym obejmując wzrokiem.
— Coś ty mi nieciekawie wyglądasz — odezwała się po chwili — wyszedłeś na paniczyka... ubrany jak lalka, ale na twarzy zawsze u waści czy wczoraj czy jutro... postarzałeś na tych pańskich marcypanach... no! jakże ci tam, mów, a dużo, a długo, a obszernie... wszak to dwa, czy trzy tygodnie u nas nie byłeś?... Dobrze ci? niechże się choć pocieszę...
— Ale, dobrze, doskonale! — odparł Aleksy — jak matunia widzi, nic nie braknie...
— Nic?... — spytała kładąc mu rękę na dłoni — nic?...
Aleksy oczy spuścił.
— Zawsze — rzekł — człowiekowi czegoś braknąć musi i nie byłoby żyć po co, gdyby się najadł dosyta... A! jakże u was, gospodarstwo? Jaś? ty, matko?
— U nas! zachciałeś! gospodarstwo — kłopotarstwo! Jaś złoty chłopiec, pracuje i tego mu dosyć... tylko nam tęskno po tobie; patrzym oboje z nim na ten zamek, co nam ciebie ukradł i często nic nie mówiąc popłaczemy się! Czego bo ci się zachciało!...
— Oni tak dla mnie są dobrzy!
— Czemuż nie! dobrzy dla wszystkich! wierzę, szacuję ich, ale nie uwodź się, Aleksy, ta dobroć jest chlebem powszednim, którym obdzielają wszystkie sługi swoje, a i ty liczysz się do nich... Dadzą ci kiedyś uczuć, żeś tylko sługą w ich oczach... daj Boże, by nie rychło, by nie gorzko! Nigdy się z niemi nikt jeszcze nie zbracił... Nawet ci, co długo wzdychając dostąpili tego szczęścia, że im jaką kulawą siostrzyczkę rzucono na łup ich dumy... nawet ci, co mają prawo nazywać się ich krewnemi, są dla nich wstydem, kalectwem, a nie rodziną...
— Wiem, że mi dotąd nigdy uczuć tego nie dano...
— Widać, że masz rozum i na to się nie narażasz! Rób, co ci się zda, ale co prędzéj to lepiéj cofnij się, mój Aleksy... Pamiętasz, jak-eś mi opowiadał kiedyś o tym Niemcu, co to woził lwy i tygrysy... co to je bił i rozkazywał im, póki niespodzianie raz posłuszne zwierzę nie rozdarło nieostrożnego przyjaciela... ja zawsze odtąd w tych Karlińskich twoich obawiam się lwów i tygrysów...
Aleksy się rozśmiał.
— Kochana matko! nie znasz Juliana, a nadewszystko Anny!
Drabicka spojrzała mu w oczy, ścisnęła ramionami...
— Znam pannę Annę, święta, poczciwa, zacna, wszakże tu i w Żerbach bywa i dosyć spojrzéć na nią, żeby ją pokochać... ale... taki to pani!
— Mamo! to stare uprzedzenie!
— Nieufność szlachecka... być może, ale człowiek człowiekiem; najświętszy ma swoje słabości... Gdyby panna Anna była małego szlachetki córką, tobym przed nią klękła! a tak... to się jéj boję...
— Bo jéj nie znasz, kochana matko...
— A spojrz-no na moje siwe włosy! Nie znam! Ty ją znasz lepiéj? oj! dzieciaku! dzieciaku!
Tyle tylko sam na sam z matką pomówić mogli; w dziedzińcu ukazał się zaraz pan Mamert Butkiewicz, za nim pan Pryscyan, za tym pani Celestynowa z Madzią...
— A toż lepsi? — spytał pocichu Aleksy.
— Ot, powiem ci — żywo odparła Drabicka — już ich wolę, bo odrazu, jak ich widzisz, tak ich pisz, nie potrzebujesz sobie nad tém głowy łamać, co u nich za pazuchą...
— Sługa uniżony, pani dobrodziejki — przerwał bogaty pan Mamert — a! i pan Aleksy! gość wielki! jakżem szczęśliwie trafił.
— Moje uszanowanie! cha! cha! — zawołał nadchodzący pan Pryscyan — a! jak się tam pan ma?
Nie wiedział nieszczęśliwy elegant, że zakochana wdowa, która mu się już dosyć naprzykrzyła, w ślad szła za nim i zmieszał się trochę, gdy ją wystrojoną zobaczył w ganku z Madzią nieodstępną i parasolikiem, na którym, unikając kijka, podpierała się dla niezmiernéj tuszy.
— Jakże gorąco!... — sznurując usta, przerwała wdówka — Madziu... stój przy mnie... dzień dobry panu Pryscyanowi!
Pierzchowski ukłonił się z chłodną grzecznością pokrywającą żywe nieukontentowanie.
Potrzeba było gości wprowadzić do pokoju, bo w ganku pomieścić się nie mogli, nadto był szczupły; pani Drabicka ruszając ramionami, pociągnęła Celestynową, Mamert nie dając się uprzedzić nikomu, wszedł za kobietami, Pryscyan poprzedził Aleksego... Przybycie tych kilku osób było tylko zwiastunem odwiedzin sąsiadów wszystkich, którzy się zaraz ściągać zaczęli... i do nocy mieniając się, ubawiali gościa, nie mogącego sam na sam z matką pomówić. Nie wiem dlaczego, jednak Aleksy po towarzystwie zamkowém, znalazł prawie przyjemność w szczebiotaniu dziecinném dziedziców żerbiańskich, w ich naiwnych pytaniach i odpowiedziach, w prostocie, z jaką dawali odrazu czytać w sobie, jak w księdze otwartéj. Czuł ich śmieszności, ale przez nie widział serca, gdy w wyższém owém towarzystwie, z pod grzeczności i szczerości pozornéj nic dobyć nie było można, choć uczucie jakieś mówiło, że dna nie dostałeś jeszcze.
Późno w nocy, w towarzystwie Jasia, który go konno przeprowadzał do krzyża, Aleksy odjechał do Karlina i długo błądził po polach zadumany, pytając się siebie i świata o zagadkę życia, o cel żywota, o tysiące nierozwikłanych zadań, o fałsz i prawdę, o przyszłość społeczeństw, o ich organizacyą, o postęp ludzkości, o postęp szczęścia... o ideę, ofiary... Koń sam zaniósł go przywykły przede drzwi jego mieszkania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.