<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX.

— No, cóż to jest, moje dzieci! — zawołał prezes do cisnących się na przywitanie jego Juliana i Anny — powiedzcie mi, po coście mnie wezwali, jakie tam niespodziane szczęście was spotkało? wygraliście milion na loteryi?
— A! więcéj! — zawołała Anna.
— Więcéj niż milion! na jakiéj loteryi? — krzyknął prezes — czy to być może?...
— Nie zrozumiałeś, kochany stryju... więcéj zyskaliśmy, niż miliony... posłuchaj tylko...
— Słucham — rzekł prezes siadając — ale głupieję, co to być może takiego?
— Aleksy! poczciwy Aleksy, powrócił nam straconego Emila!
Prezes uważnie, ale więcéj ciekawości, niż radości ukazując, słuchać począł.
— Wystaw sobie, kochany stryju, ten najzacniejszy z ludzi, nic nam nie mówiąc, pracował, silił się... póki nie dobył iskry z uśpionego dziecięcia naszego... Emil mówi! Emil czyta! Emil ożył!
— Doprawdy! — rzekł zdumiony prezes chłodno — w istocie, to poświęcenie... niewysłowione... to cud... jakże? odzyskał mowę?...
— Nie! ale rozmawia znakami i czyta... żyje...
— Tak! metodą głuchoniemych? ale żeby to tylko słabemu jego zdrowiu ten wysiłek nie szkodził — rzekł jakoś kwaskowato prezes... on taki osłabiony...
— Ma się daleko lepiéj, polepszyło mu się znacznie.
— Prawda, że to niespodziane szczęście — odezwał się przybyły — słupieję! nigdym nie sądził, żeby to było podobném... chodźmyż do niego...
— Ja mam brata! ten człowiek dał mi brata, dał syna matce... a! jak potrafimy mu się wywdzięczyć...
— O to się nie frasujcie — rzekł zimno stary elegant — najłatwiéj wypłacić się... chodźmy do niego. Sądzę, że pan Drabicki nie uczynił tego nawet bez myśli... naturalnie przyjąć téż nie możemy darmo takiego poświęcenia...
Anna schwyciła za rękę prezesa.
— Na Boga! stryju! wy go nie znacie chyba!
Prezes się uśmiechnął pańsko.
— Ale ba! największe bezinteresowności są najtrudniejsze do opłacenia, ale zawsze się to da zredukować na pieniądze...
Pogładził się po czole, spojrzał na Juliana.
— Jak sądzisz?
— Sądzę, że Aleksy uczynił to przez żywą przyjaźń dla nas! nie mamy co mówić o wypłaceniu się inaczéj jak sercem.
— Możeby to było zadrogo! — szepnął stary — ale o tém potém, chodźmy do Emila.
Turkot powozu oznajmił przybycie pani Delrio, po którą także posłano; pułkownik i ona wchodzili do salonu; zatrzymano się więc dla nich i nastąpiło przywitanie, jak zawsze zimne, grzeczne, oglądające się zarówno na to, żeby nie chybić, jak żeby uchybienie, jeśliby intencya jego się okazała, odpłacić podobną monetą.
Szczera radość błyszczała w oczach matki, która już wiedziała o wszystkiém; zarówno chciała widziéć Emila i zbawcę jego i szukała ich oczyma, ale obu ich nie było. Aleksy wyjechał do gospodarstwa umyślnie, spodziewając się przybycia tych gości i unikając podziękowań i oświadczeń; po chwilce wszyscy pośpieszyli do Emila.
Matka nie widziała go od czasu, gdy bytność jéj tak przykre jeszcze na nim zrobiła wrażenie; spodziewała się, że oprzytomniony, ze zwierzątka posłusznego jakiemuś instynktowi, stawszy się człowiekiem, Emil inaczéj powita ją... że utracone dziecię odzyska... jakoż nie omyliła się. Anna, która tu rządziła, nie chcąc wszystkich wprowadzać razem, ani zbyt silnie uderzyć słabego jeszcze brata, sama mu wprzód oznajmiła o matce, a potém weszła z nią razem.
Pani Delrio cudowną znalazła w nim zmianę; jedno jego wejrzenie opowiedziało jéj o niéj... Emil uśmiechnął się do matki pierwszy raz w życiu! a kto pojmuje, czém dla serca macierzyńskiego uśmiech i uścisk dziecięcia, ten wyobrazi sobie, jakiém szczęściem rozpromieniła się dusza pułkownikowéj, która od łez powstrzymać się nie mogła, tuląc biedne swe dziecię do piersi... Tą chwilą rozkoszy wypłaciło jéj życie dług lat wielu... byłaby padła do nóg swojemu zbawcy, gdyby był stanął przed nią. Emil patrzał na nią jakby ją widział raz pierwszy i uśmiechał się do niéj, a żywemi znakami mówił do Anny o matce, która go jeszcze zrozumiéć nie mogła.
— Powiedz, że to on zrobił wszystko... on, dał mi poznać Boga, was, matkę i mnie samego...
Za panią Delrio, trochę zazdrosny wszedł prezes, pośpieszając do Emila i badając go okiem niespokojném... Nie tyle on uczuł, co inni, to zmartwychpowstanie i nie wiem, czemu czoło się jego zasępiło... Wzruszony, po półgodzinnéj rozmowie, unikając pułkownikowéj, która się synem nasycić nie mogła, pociągnął za sobą Juliana i wyszedł z nim do ogrodu, pułkownika poleciwszy Poli, nielitościwie szczypiącéj go szyderstwy, które on płacił przesadną grzecznością.
Prezes milczał długo zamyślony, aż gdy doszli do wycieczki w ogrodzie, gdzie nikt ich słyszéć nie mógł, odwrócił się do Juliana:
— Kto go o to prosił? — zawołał ruszając ramionami — a tego waszego Drabickiego? po co mu się w to było wdawać?
— Jakto, stryju? ja cię nie rozumiem...
— Zaraz mnie pojmiesz... wszystko najśliczniéj się stało, ale niemniéj, kochany Julku... z Emila nigdy nic nie będzie, bo to istota niepełna, dziś może nieszczęśliwsza, niż była wczoraj, a ty, co byłeś przed niedawnym czasem panem całego Karlina, jesteś wydziedziczony z połowy.
Prezes mówił coraz żywiéj.
— Głuchoniemych prawo nie usuwa od niczego, jak skoro mają pojęcie świata, język, przytomność... zresztą, któżby myślał o tém? byłaby to niesprawiedliwość... Z tego co widzę, wnoszę, że Emil dojrzeje rychło i stanie się słabą ale na pozór prawnie istniejącą istotą... rozumiesz, co z tego za wynikłość? I tak nie byliście w najświetniejszych interesach, a co będzie daléj?
Ruszył ramionami.
— Niéma co mówić. Drabicki się wam dobrze przysłużył.
Julian oburzył się na tę chłodną rachubę i wzdrygnął.
— Stryju kochany — zawołał — twoja miłość dla nas zaślepia cię... opuścić Emila, było to go zabić! godziż się coś podobnego myślą nawet przypuścić?
— Ale któż go zabija!... waryacie! — krzyknął prezes — niech żyje, cieszę się, płaczę... jestem szczęśliwy, ale niemniéj tyś o połowę uboższy, mój drogi! Któż wié! Emil, gdy tak pójdzie daléj, może się zachciéć ożenić! znajdzie się niejedna, co za niego pójdzie! tysiące! Ci głuchoniemi bywają, jak słyszałem, ekstra-miłosnéj kompleksyi!
— Stryju! stryju! na Boga, nie mów tak, mnie to boli!
— Dziecko jesteś! Nie widzisz — dodał prezes — że to życie Emila jest kalectwem sroższém od zupełnéj nieprzytomności; zechce władać sobą, nie potrafi, opanują go ludzie, kto wié! nie posądzam: może Drabicki miał w tém myśl jaką! przywiązał go do siebie...
Julian jeszcze odepchnął ze zgrozą to przypuszczenie.
— A zatém cicho — rzekł prezes — wierzę w niego, szacuję, ale co się stało, to się stało... ubodzy jesteście i po wszystkiém; trzeba na to szukać rady... ale w dodatku i myśléć, jak panu Drabickiemu to dobrodziejstwo na brzęczącą monetę wymienić.
— Stryju! — zakrzyknął Julian jeszcze.
— A no! to milczę — rzekł prezes zawracając się ku zamkowi — o sempre bene! cieszmy się! radujmy, dziękujmy i śpiewajmy: Hosanna!
— Weźmiesz mnie za istotę bardzo poziomą, prozaiczną, rachującą — począł zwróciwszy się ku zamkowi — ale ja znam świat i ludzi. Nie przeczę, że Drabicki uczciwy człowiek, że jego poświęcenie było całkiem bezinteresowne, ale ani Emilowi łaski wielkiéj nie zrobił, ani wam...
Julian się zamyślił.
— Już teraz potrzeba dokończyć wychowanie Emila... wyjdzie na człowieka niby, na istotę zawojowaną i nieszczęśliwą i Karlinem podzielić się będziecie musieli!
— No! to się z ochotą podzielę...
— Trzebaż coś dać i Annie, choć Anna za mąż iść nie myśli, a jéj piękność i imię więcéj odstręczają, niż przynęcają starających się... trzeba porachować długi i wyznać w końca, że na Karlińsklch bardzo tego mało...
— Alboż małem żyć nie można? — spytał Julian.
— Doskonale — rzekł prezes — ale naprzód potrzeba się do tego wychować lub przerobić stosownie, nie miéć potrzeb i przywyknień zbytkowych, ograniczyć się chatką, krupnikiem i kapotą... i nie miéć na plecach tego ciężaru, jakiém jest do dźwigania wielkie imię podupadłe.
— Mnie się zdaje, że z godnością ubogo je nosić można?
— Z godnością! sposobem Cyncynnata! na rzepie! Wybornie! wejrz w obyczaje dzisiejsze! powiesz mi, czy to podobna... Odważysz się nic a nic nie grać komedyi? włożyć siwy surdut i nie wzdychać po zbytkowych nałogach? Wątpię... Ale masz dwoje do wyboru, albo tę rolę ciężką imienia bez mienia, albo lżejszą perspektywę ożenienia bogatego...
— Za nic! stryju!...
— Jakto? co ci jest?... — spytał prezes spoglądając mu w oczy.
— To przeciw przekonaniu mojemu, to upokarzające... to sprzedaż haniebna!
— Młode pojęcia! młode! Spodziewam się, że Karliński nie jest hołyszem ladajakim i coś téż daje w zamian téj, z którą się ożeni; powtóre, dlaczego przypuszczasz zaraz, że to związek bez przywiązania. A może ci się panna podoba?...
Julian nic nie odpowiedział i tak skończyli rozmowę, która dla obu była nieprzyjemną. Prezes jednak, choć się nie wstrzymał przed synowcem, ukrył doskonale uczucie swoje dla pułkownikowstwa i Anny, śpiewał pochwały Aleksego, cieszył się Emilem i nie pokazał po sobie, że prozaiczna rachuba dla dwojga ukochanych, niesprawiedliwym czyniła go dla trzeciéj wydziedziczonéj istoty...
Późno wieczorem powrócił Aleksy i nie przyszedł do salonu, zawsze obawiając się podziękowań i dając za pozór zajęcia nagłe; prezes nic na to nie rzekł, bo rad był odłożyć dzięki fałszywe, ale pułkownikowa szepnęła coś Julianowi, wyszła z nim potajemnie i wprost udała się do mieszkania Drabickiego; prawdziwe uczucie nie dozwalało jéj oglądać się na przyzwoitość. Zdumiał się Aleksy widząc ją wchodzącą, zmieszał, ale mu nie dała czasu opamiętać się.
— Wróciłeś mi pan dziecię — zawołała z uczuciem — mało jest za to oświadczyć wdzięczność, dałeś mi najszczęśliwszą chwilę w życiu, przyszłam panu powiedziéć i przy Julku się zobowiązać, że odtąd pana jak własne uważam dziecię i po nich pierwszém mieszczę w sercu... Nie wierzyłam w ludzi, dałeś mi pocieszającą tę wiarę; niech ci Bóg ześle szczęście i błogosławieństwo takie, jakiem mnie dziś przez twoje ręce obdarzył!
Wielkie uczucie daje czasem wymowę, daje uroczystą powagę nawet najmniéj w pospolitém życiu do tego usposobionym; piękna, uczuciowa, trochę za młoda na swój wiek, pułkownikowa, w téj chwili przybrała postawę tak godną, że Aleksy z uszanowaniem przyjął jéj oświadczenie, w którego szczerość uwierzyć musiał.
— Niech mi pani wierzy — rzekł skromnie — że najwyższą dla mnie nagrodą jest cel, który szczęśliwie otrzymałem; zrobiłem, com był powinien, jak tylko to uczynić mogłem, a jeśli państwo chcecie mi dowieść, że macie dla mnie choć trochę przyjaźni, nie mówmy o tém więcéj.
Po kilku słowach, mile przemówionych jeszcze, Julian z matką wyszli nazad do salonu, ale prezes domyślił się téj wycieczki i widząc się uprzedzonym, nie dał poznać po sobie, że to odgadł. Zamyślony chodził, podżartowywał z pułkownika, grzecznostkami obsypywał dawną bratową, a poglądał uważnie na to, co się wkoło działo.
Traf chciał, że to był dzień właśnie jakiegoś zagniewania i złego humoru na Polę; obejście się jéj z Julianem, który zniecierpliwiony, nieostrożny, coraz to do niéj przybiegał, błagając o przebaczenie, choć nie widział swéj winy... nie uszły oka prezesa.
— Coś jest — rzekł w duchu do siebie — zwąchali się... bodaj czy pułkownikowa nie miała słuszności! Ta intrygantka gotowa go uwikłać! Przybycie Emila i ożenienie Juliana z tą szurpą, strasznieby poniżyło Karlińskich... potrzeba radzić...
Wpadł na tę myśl prezes, że Aleksy coś wiedziéć powinien, że od niegoby można dojść tajemnicy i jego użyć do działania, ale zawahał się posądzając zaraz Drabickiego o wspólnictwo, posiłkowanie, intrygę...
Jest to wadą zbyt przebiegłych i świat niby znających ludzi, że zawsze chętnie posądzają drugich o nieszczerość, udawanie, o zamiary jakieś ukryte; stąd dopatrują się rzeczy niebyłych i nadto rozum nie dozwala im pójść najprostszą drogą do celu.
Prezes zacząwszy rozbierać wszystko, doszedł, że Drabicki umyślnie Emila wyrwał z tego stanu upadku, aby nim zawładnąć; że Julianowi pomagać musiał u Poli, przez same swe demokratyczne zasady i t. d. i t. d. Postanowił więc patrzéć, dochodzić, nikogo się nie radzić i postąpić, gdy będzie potrzeba, stanowczo, ale sam przez się.
— Pięknegom tu ptaszka włożył do klatki! — rzekł w duchu — Annę nawet opanował! licho go wié, gotów oszaléć i o niéj pomyśléć; takim panom to się śni tylko! Zgubieni Karlińscy, jeśli się temu nie zapobieży!
Skutkiem téj cichéj z sobą narady, usiadłszy do herbaty, prezes odezwał się wesoło:
— Bardzom rad, żem się w domu obrobił, że interesów pilnych nie mam... zabawię przynajmniéj w Karlinie i nacieszę się wami...
Pułkownikowa wzięła to za zwykłą groźbę, wypędzającą ją, ale teraz tak była szczęśliwa, że się nawet prezesa nie obawiała, a pułkownik odparł wzdychając:
— Co do mnie, jakkolwiek uczucia rodziny, do któréj poniekąd mam szczęście należéć, podzielam, tak jestem nieszczęśliwy, że wyjechać muszę...
Poniekąd! szczęściem, że to poniekąd włożył — rzekł prezes — myślałem, że już na prawdę obdarzy nas swojém pokrewieństwem...
Julian i Pola, nie wystrzegając się wcale prezesa, choć niby nie spoglądali na siebie, chodzili za sobą, choć się nie szukali, spotykali co chwila, tu i owdzie rzucali słówka, które przez głowy wszystkich ich dwoje tylko dosiądz miały; nie uważali, że stryj i matka mieli na to zwrócone oczy, że oboje odgadli... że, nim wieczór minął, prezes miał pewność ich przywiązania i wyszedł przestraszony, bo się domyślał nawet jak daleko zajść mogli, z pewnych oznak wprawnemu oku widocznych.
Co tu było począć? Najprzód trzeba się było upewnić, że tak było, potém działać; a tu w dodatku przestroga pułkownikowéj, jéj przeczucie, co się tak rychło ziściło, piekło prezesa, bo go upokarzało...
Powinien jéj był posłuchać... matka miała prawo powiedziéć mu: — Odgadłam to oddawna! nie robiłeś nic... sameś winien!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.