Dwa a dwa cztery czyli Piekarz i jego rodzina/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Dwa a dwa cztéry
czyli
Piekarz i jego rodzina
Wydawca A. Marcinowski
Data wyd. 1837
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
METR MUZYKI.
Słuchajcie jak miękkie głosy,
Ucho nasze łechcą mile,
Jak rosną, rosną w swej sile
I w same biją niebiosy.
— Ach oto głos oddalony
Słabiey po powietrzu płynie,
I roniąc ostatnie tony,
Mdleje, upada i ginie.
Moc muzyki przekł. Kruszyński.


W nocy dobre pomysły przychodzą, powiadają Francuzi — la nuit porte conseil, i wiele osób wierzy temu, a ja między niemi. Gwar, roztargnienie i czynność dniowa, niedozwala nam doskonale rzeczy rozważać i oceniać; ale noc cicha, łagodna; i ponura sprzyja uwagom naszym i mocniej skupia siły umysłu.
Wstał nazajutrz Pan Mączka w bardzo wesołym humorze i od rana zdawał się zamyślony. — Wiesz co, powiedział do żony, nie mogę już ścierpieć, aby nasza córka siedziała nad bułkami; trzeba pomyśleć, aby ją trochę do ludzi wychować. Nie będzie ona piekarką, bośmy bogaci i szlachta; trzeba więc kazać jej dawać lekcye muzyki — tańca.
— Obeszłoby się bez tego.
— Nie zaszkodzi to, nie zaszkodzi: kupiłem jey fortepian, całą pakę nót, i dziś jeszcze zgodzę metra.
— Jak sobie chcesz.
— Co za oziębłość! co za oziębłość! czyż asani nie czujeż, że ja to czynię dla jej dobra.
— Zapewne, bylebyś jej tylko nie popsuł.
— Nikogo nauki niepopsuły!
— A Ryszard?
— Eh! Ryszard, ciągle z tym Ryszardem! to zupełnie co innego. Przygotuj moja Jejmość córkę, ja idę po fortepian i metra, do kawy na wieczór trzeba upiec tego ciasteczka migdałowego, co to lubi Pan Komisarz Obwodowy. — Benisiu ubierz się dziś w tę nową suknię, albo lepiey włóż floransowy szlafroczek, odezwał się do córki, tylkoby może nie zawadziło co droższego włożyć. O szalu nie zapomnij; włóż przytém perły, bransoletki, grzebień szylkretowy i t. d., bo dziś musiemy pokazać, że ja mam gust i pieniądze; trzeba jak dwa a dwa cztery, do dania dobrego mniemania o sobie, dobrze wystąpić, osobliwie w oczach osób niższych. — Jejmość wynieść każesz kanapę do drugiego pokoju, żeby było miejsce, do kawy imbryczek dać nowy srébrny, a tacę kupioną na tegorocznym jarmarku. Proszę tak zrobić, jak mówiłem.

Sciemniało się już w pokojach, gdy trzech ludzi niosących pakę i fortepian, zakręcało się we drzwi domu Pana Mączki, ściągając uwagę przechodzących. Benisia wyglądająca oknem pojąć nie mogła, co z taką uroczystością wnoszono, gdy drzwi się otwarły od sklepu i wśród licznych przestróg: wyżej, niżej, na prawo, na lewo! pożądany instrument znalazł się w pierwszey Izbie. Ustawiono go bardzo wygodnie, przymocowano pedały, a służące, same niewiedząc dla czego, postawiły kawę na stole. Jejmość chodziła po pokoju ruszając ramionami, a Benisia w floransowym szlafroczku, z zarzuconym na ramionach szalem wyglądała oknem, oskubując kwiatek lewkonii. Oczekiwano niecierpliwie metra; ale ani jego, ani ojca nie widać.
— Kawa zupełnie ostygła! przemówiła w końcu Benisia.
— Trzy kwadranse na siódmą, odpowiedziała Jejmość, czas mówić pacierze, nie przeszkadzaj mi moje dziecko, każ sprzątnąć kawę, Jegomość przyjdzie nie długo, postawić ją trzeba przy kominku.
— Dobrze, rzekła po cichu posłuszna córka wyglądając jeszcze za okno. Ale któś idzie — W istocie nieznajomy męszczyzna wszedł do sklepu i pytał czy gospodarz jest w domu?
— W krótce nadejdzie, odpowiedziała Jejmość, powoli przymykając książkę nabożną — co Pan ma za interes?
— Pan Mączka zgodził mię za metra.
— Bardzo dobrze wiem o tém, rzekła Jejmość, może Pan zostanie u nas na kawie a tym czasem nadejdzie.
— Na rozkaz Pani, będę służył, przebąknął przybyły kładąc kapelusz.
Powierzchowność jego, była zupełnie odpowiednią oryginałowi Panny Lukrecyi, były to dwie osoby, do siebie, iż tak powiem stworzone. Metr był mały, cienki i chudy. Ręce jego spadały prawie do kolan, włosy długie i ciemne rozrzucone były po barkach, nogi miał nadzwyczajnie cienkie i proste, a szyję wyschłą i niską. Twarz była blada, oczy świeciły mu się w głowie jak u kota, usta ożywione były bezustannie niedostrzeżonym prawie uśmiechem, a policzki nakrapiane czerwonemi plamkami, które nie tworzyły całkowicie rumieńca, i mięszały się dziwacznie, z biało-żółtym kolorem twarzy. Gdybym kiedy pisał o fizyonomiach, i podzielał je na rodzaje, bezwątpienia, twarz metra policzyłbym do tych licznych szkiców Hoffmana, uderzających dziwacznością. Głębokie, widać, poznanie samego siebie i długie przywyknienie, nauczyło go pokrywać swoje uczucia, bo prócz uśmiechu malującego niepojętą uczuć mięszaninę, żadna cecha myśli jego nie zdradzała. Jeżeli mówił, zdawał się obojętnym, jeśli słuchał, zdawał się nieuważać; jeśli się cieszył, miał minę posępną, a gdy go wewnętrzne pożerały troski, on się uśmiechał. Ciągłe ćwiczenie do wysokiego stopnia oswoiło go z muzyką i wówczas tylko czuć się zdawał, kiedy grał. Blask jego oczu, żywość poruszeń i zapał, zdradzały mimowolnie burzę, jaka w sercu jego panowała, a ciężkie westchnienia, dowodziły, że kochał lub cierpiał. Takim był przyszły metr Panny Benigny.

Panna Benigna siedziała oparta o stół, Ryszard osłupiały ponuro spoglądał na przybyłego, Jejmość mimowolnie uśmiechała się z radości, a metr z okiem wzniesioném w górę, z częstym i mocnym oddechem, z twarzą pełną zapału, grał jedną z najpiękniejszych aryj Rossiniego.
Czas prędko uciekał słuchającym, i zegar wśród cichego pianissimo, przerwał słodką melodyą chropawym głosem oznajmując dziewiątą. Pana Mączki nie było jeszcze. Nagle smutno zabrzęczały stróny, dźwięk ustał i muzyk w głębokiém dumaniu się zatopił. Ryszard powstał i chodził szybko po pokoju, a Jejmość odchrząknęła i posunęła krzesło, ażeby przerwać dumanie metra i przypomnieć mu, że czas iść do domu. Powstał on, jakby ze snu długiego się budził, ciężko westchnął, porwał za kapelusz i pomruczawszy cóś pod nosem, znikł z pokoju.
— Gdzież to tak długo ojciec się bawi? zapytał Ryszard, już dawno weszła moja gwiazdka, i księżyc płynie w przestrzeni, a jego niema.
— Niema, powtórzyły razem siostra i matka!
Minęła godzina i druga, pilny stróż stał u bramy i próżno budził się z drzymania, za zbliżaniem się każdego przechodnia, Ryszard siedział w oknie i patrzał na niebo, Benisia usnęła nad stołem, a Jejmość przechadzała się po pokoju. Pół do dwónastej wybiło, wzmagała się z czasem niespokojność i wkrótce wysłano do miasta sług kilku; ale napróżno — Pan Mączka niepowrócił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.