Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Niestety od czasu, kiedy w romansie naszym Trzej muszkieterowie opuściliśmy d‘Artagnana przy ulicy Grabarzy pod Nr. 12 ym, wiele się rzeczy przewinęło, a zwłaszcza wiele lat.
D‘Artagnan nie pomijał okoliczności, ale okoliczności pomijały d‘Artagnana. Dopóki przyjaciele go otaczali, d‘Artagnan zachowywał młodość i energję; była to natura delikatna i uczciwa, łatwo przyswajająca sobie przymioty innych. Athos nadawał mu szlachetności, Porthos wesołości, Aramis elegancji.
Gdyby d‘Artagnan był żył dłużej z tymi ludźmi, stałby się niepospolitym człowiekiem.
Lecz Athos pierwszy go opuścił, by osiąść w małych dobrach, które odziedziczył w stronie Blois; następnie — Porthos, ożeniwszy się z notarjuszową, wreszcie — Aramis, który ostatecznie wstąpił do stanu duchownego i został opatem.
Odtąd d‘Artagnan, który, jakby połączył swą przeszłość z przyszłością trzech przyjaciół, pozostał odosobniony i słaby; czuł, że dojść może do czegoś tylko o tyle, o ile każdy z przyjaciół ustąpiłby mu cząstkę tej iskry, jaką mieli oni z nieba.
To też nawet po osiągnięciu stopnia porucznika d‘Artagnan czuł się jeszcze bardziej samotny; nie był z tak wielkiego rodu, jak Athos, ażeby mógł mieć dla siebie otwarte domy arystokratyczne; nie był na tyle próżny, jak Porthos, ażeby wmówić w siebie, iż bywa w wyższem towarzystwie; nie był takim szlachcicem wytwornym, jak Aramis, ażeby móc poprzestać na wrodzonej elegancji, z samego siebie czerpanej.
Na pewien czas wspomnienie urocze pani Bonacieux owiało umysł młodego porucznika pewną powagą, ale, jak wszystko bywa znikome na tym świecie, tak i to wspomnienie stopniowo się zatarło; życie żołnierskie działa fatalnie nawet na organizmy arystokratyczne.
Z dwóch natur, składających się na charakter d‘Artagnana, materjalna wkrótce wzięła górę, i d‘Artagnan powoli, ani się spostrzegając, stał się prawdziwym żołdakiem.
Nie mówimy bynajmniej, iż d‘Artagnan zatracił pierwotny spryt. Przeciwnie spryt ten może się jeszcze wzmógł, a przynajmniej wydawał się zdwojony pod trochę ordynarniejszą powłoką; ale spryt ten stosował on w życiu nie przy wielkich, lecz przy małych rzeczach: w sprawach dobrobytu materjalnego, a dobrobyt w pojmowaniu żołnierskiem polega na dobrem mieszkaniu, dobrym wikcie i dobrej gospodyni.
I d‘Artagnan znajdował to wszystko od lat sześciu przy ulicy Tiquetonne, pod znakiem Kozy.
W początkach pobytu jego w tym hotelu gospodyni domu, ładna i świeża Flamandka lat dwudziestu pięciu do sześciu, szczególnie się nim zajęła; po miłostkach, zakłócanych przez męża bardzo niedogodnego, którego d‘Artagnan z dziesięć razy niby przeszył szpadą, małżonek ten znikł pewnego pięknego poranku, sprzedawszy pokryjomu trochę zapasów wina i zabrawszy pieniądze i kosztowności.
Miano go za nieboszczyka, szczególnie żona, która sobie pochlebiała słodką myślą owdowienia, utrzymywała zawzięcie, że zmarł.
Wreszcie po trzech latach tego związku, którego d‘Artagnan nie myślał zrywać, uważając z każdym rokiem schronienie u kochanki za przyjemniejsze, przy zupełnym kredycie z jej strony, kochanka powzięła wygórowaną pretensję, iżby się d‘Artagnan z nią ożenił i sama mu to zaproponowała.
— O!... o!... — odpowiedział d‘Artagnan — Dzieciństwo, moja droga. Cóż znowu, chyba żartujesz?
— Ależ mąż mój zmarł, jestem tego pewna.
— To był człek tak kłótliwy, tak lubił robić na złość, że zobaczyłabyś, jakby powrócił zaraz po to tylko, iżby nas powieszono.
— No więc, gdyby nawet powrócił, tobyś go zabił, jesteś tak dzielny i zręczny!
— E! moja kochana, to znów inna tylko droga na szubienicę!
— Więc odrzucasz moją prośbę?
— A naturalnie! I to stanowczo.
Piękna gospodyni była w rozpaczy. Ona byłaby chętnie z pana d‘Artagnana uczyniła nietylko swego męża, ale nawet swe bóstwo; taki piękny był z niego człowiek i takie piękne miał wąsy.
Około czwartego roku tego związku nastała kampanja do Franche-Comté. D‘Artagnan był na nią przeznaczony i gotował się do wyjazdu. Wtedy były łzy bez końca, uroczyste obietnice wierności najzupełniejszej, wszystko to naturalnie ze strony gospodyni.
D‘Artagnan zbyt wielkim był panem, ażeby cokolwiekbądź obiecywać, przyrzekł też tylko, iż wszystko uczyni, co będzie mógł, ażeby jeszcze większym blaskiem otoczyć swe imię. Pod tym względem znana nam jest odwaga d‘Artagnana; osoby swej ani trochę nie szczędził; pędząc do ataku na czele oddziału, otrzymał w piersi kulę tak, że padł, jak długi, na polu bitwy.
Widziano, jak spadł z konia, nie widziano, ażeby się podniósł, myślano, że umarł, a wszyscy ci, którzy mieli nadzieję, że po nim otrzymają awans, głosili stanowczo o jego śmierci. Łatwo daje się wiarę temu, czego się pragnie, a w wojsku, począwszy od generałów dywizji, którzy pragną śmierci naczelnego wodza, a skończywszy na żołnierzach, pragnących, ażeby kaprale wyginęli, każdy pragnie czyjejś śmierci. Ale d‘Artagnan nie był z tych, co się dają zabijać w ten sposób.
Pozostawszy w ciągu dnia upalnego w omdleniu na polu bitwy, przyszedł do siebie — dzięki orzeźwiającemu powietrzu nocy; dowlókł się do wioski, zapukał do najbliższego domu, i przyjęty został, jak wszędzie przyjmowani są Francuzi, gdy są sami; pielęgnowany był, leczony, i zdrowszy, niż kiedykolwiek, udał się pewnego pięknego poranku traktem do Paryża, a stanąwszy w Paryżu, na ulicę Tiquetonne.
Lecz d‘Artagnan zastał swój pokój, zawalony czyjemiś ubraniami męskiemi.
— Mąż musiał powrócić — rzekł do siebie — tem gorzej, a może tem lepiej!
Zaczął pytać: nowi byli chłopcy, nowa służąca, pani poszła zaś na przechadzkę.
— Czy sama? — zapytał d‘Artagnan.
— Z panem.
— Więc pan powrócił?
— A tak — odpowiedziała naiwnie służąca.
— Gdybym miał pieniądze — rzekł do siebie d‘Artagnan — tobym zaraz sobie poszedł, ale ponieważ ich nie mam, muszę zostać i iść za radami mej gospodyni, krzyżując projekty jej natrętnego męża.
Właśnie kończył ten monolog, co dowodzi, że w poważnych chwilach życia, monologi są najnaturalniejsze, kiedy służąca, czekająca przy drzwiach, nagle zawołała:
— A! oto i pani powraca z panem!
D‘Artagnan rzucił okiem na ulicę i zobaczył rzeczywiście na rogu ulicy Montmartre gospodynię, powracającą pod rękę z jakimś olbrzymim szwajcarem, który, idąc, kołysał się, miał przytem minę, która przypomniała d‘Artagnanowi jego dawnego przyjaciela Porthosa.
— To to jest pan?... — rzekł do siebie d‘Artagnan — ho! ho! znacznie przez ten czas urósł, jak mi się zdaje!
I usiadł przy stole, na widocznem miejscu. Gospodyni, wchodząc, spostrzegła przedewszystkiem d‘Artagnana i krzyknęła. Na ten krzyk d‘Artagnan, widząc, że go poznała, pobiegł ku niej i ucałował ją czule.
Szwajcar patrzał z miną zdumioną na gospodynię, która pobladła.
— A! to pan!... czego pan ode mnie chcesz?... — zapytała wysoce niespokojna i pomieszana.
— Czy ten pan jest pani kuzynem, a może bratem?... — odezwał się d‘Artagnan, wcale nie wychodząc ze swej roli i, nie czekając na odpowiedź gospodyni, rzucił się w objęcia Helweta, który przyjął to z wielkim chłodem.
— Cóż to za człowiek?... — zapytał Szwajcar.
Gospodyni odpowiedziała tylko łkaniem.
— Cóż to za Szwajcar?... — zapytał d‘Artagnan.
— Ten pan ma się ze mną żenić!... — odpowiedziała gospodyni, ledwie mogąc mówić.
— Więc mąż pani wreszcie umarł?
— A co to pana obchodzi? — ozwał się Szwajcar.
— Obchodzi bardzo, — rzekł d‘Artagnan — bo nie możesz pan zaślubić pani bez mego pozwolenia i że...
— I sze?... — zapytał Szwajcar.
— I sze... ja go nie daję — wyrzekł muszkieter.
Szwajcar sponsowiał, jak piwonja; nosił na sobie mundur złocisty, d‘Artagnan owinięty był w płaszcz szary; Szwajcar miał sześć stóp, d‘Artagnan nie miał nawet pięciu, Szwajcar uważał, że jest u siebie, d‘Artagnan wydawał mu się intruzem.
— Szy chcesz pan fyjść stąt — zapytał Szwajcar, tupiąc gwałtownie nogą, jak człowiek, który gniewa się już nie na żarty.
— Ja? bynajmniej!... — odparł d‘Artagnan.
— Ale dość będzie iść po straż — odezwał się jeden z chłopców usługujących, nie mogąc zrozumieć, jak taki mały człowiek może się opierać tak wielkiemu.
— A ty — rzekł d‘Artagnan, któremu gniew poczynał już uderzać do głowy — a ty! — i złapał chłopca za ucho — stój mi na miejscu i nie ruszaj mi się stąd, bo urwę, za co cię schwycę. Co zaś do pana, znakomity potomku Wilhelma Tella, spakujesz swoje manatki, które są w moim pokoju i zawadzają mi i pójdziesz sobie poszukać innej oberży.
Szwajcar zaczął się śmiać głośno.
— Ja mam sobie iść?... — rzekł — a to dlaszego?
— A! to dobrze — odrzekł d‘Artagnan — widzę, że pan nie rozumiesz po francusku. — To chodź się pan ze mną przejść, a wytłumaczę ci resztę.
Gospodyni, wiedząc, jak d‘Artagnan doskonale włada szpadą, jęła płakać i rwać sobie włosy. D‘Artagnan zwrócił się do rozpaczającej pięknej kobiety.
— To go, pani, odpraw — wyrzekł.
— Ba!.. — odparł Szwajcar, który po niejakim dopiero czasie zdał sobie sprawę z propozycji, uczynionej mu przez d‘Artagnana — kto pan jestesz, sze mi proponujesz przejsz się z tobą?
— Jestem porucznikiem muszkieterów Jego Królewskiej Mości — odparł d‘Artagnan — a więc w każdym razie starszy jestem od pana; ale ponieważ tu nie idzie o rangę, ale o kwaterę, znasz pan obyczaj. Idź pan po swój bilet kwaterunkowy, a pierwszy z nas, który powróci zajmie ten pokój.
D‘Artagnan uprowadził Szwajcara, pomimo lamentacji gospodyni, która wprawdzie czuła już w sercu więcej skłonności do dawnego kochanka, ale nie gniewałaby się, gdyby dać mogła była nauczkę temu dumnemu muszkieterowi, który ją obraził odrzuceniem jej ręki.
Przeciwnicy udali się wprost do rowów Montmartre; noc była, kiedy tam przyszli; d‘Artagnan poprosił grzecznie Szwajcara, ażeby mu ustąpił pokoju i nie wracał, ten odmówił potrząśnięciem głowy i dobył szpady.
— To będziesz pan spał tutaj — rzekł d‘Artagnan — a to kiepska kwatera; ale nie moja w tem wina, sam pan tego chciałeś.
I przy tych słowach wyciągnął żelazo i skrzyżował je ze szpadą przeciwnika. Miał do czynienia z ciężką ręką, ale zręczność jego brała górę ponad wszelką siłą.
Szwajcar dostał dwa pchnięcia szpadą, zanim się spostrzegł przy panującem zimnie; jednakże nagła utrata krwi i osłabienie, jakie wywołała, kazały mu przerwać walkę i usiąść.
— A co?... — odezwał się d‘Artagnan — co panu mówiłem? Masz pan już za swoje. Na szczęście za dwa tygodnie już się wyliżesz. Zostań tu, a ja przyślę ci ubranie przez chłopca. Do widzenia! Ale radzę panu, zamieszkaj pan przy ulicy Montorgmeli pod Igrającym Kotem. Jadło tam dobre, jeżeli tylko ta sama jest gospodyni. Muszkieter, znalazłszy się sam z gospodynią, rzekł do niej.
— Teraz, piękna Magdaleno, wiesz, jaka jest różnica między Szwajcarem a szlachcicem; co do ciebie, postąpiłaś jak karczmarka. Tem dla ciebie gorzej, bo po takiem postępowaniu tracisz mój szacunek i moją klijentelę. Wypędziłem Szwajcara, ażeby cię upokorzyć, ale nie będę tutaj mieszkał; nie biorę kwatery u tych, którymi pogardzam. Hola! chłopcze, niech zaniosą moją walizę do oberży przy ulicy Bourdonnais. Żegnam panią.
D‘Artagnan był zdaje się przy tych słowach zarówno wspaniały, jak rozrzewniający. Gospodyni rzuciła mu się do nóg, prosiła o przebaczenie: zatrzymała go łagodną przemocą.
Tak więc d‘Artagnan mieszkał przy ulicy Tiquetonne, w hotelu pod Kozą.