Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V
GASKOŃCZYK I WŁOCH

Kardynał wrócił tymczasem do swego gabinetu, przy którego drzwiach czuwał Bernouin, i zapytał go, czy nie zaszło co nowego i czy nie ma jakich wiadomości z miasta. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą skinął nań, ażeby się oddalił. Zostawszy sam, otworzył drzwi, wiodące na korytarz, potem drzwi od przedpokoju.
D‘Artagnan znużony spał na ławce.
— Panie d‘Artagnan — odezwał się łagodnie.
D‘Artagnan nie ruszył się wcale.
— Panie d‘Artagnan — rzekł głośniej.
D‘Artagnan spal dalej.
Kardynał zbliżył się i trącił go w ramię.
Tym razem d‘Artagnan drgnął, obudził się a, obudziwszy się, stanął na równe nogi, jak żołnierz pod bronią.
— Jestem!... — rzekł — kto mnie woła?
— To ja... — wyrzekł Mazarini, z twarzą najuprzejmiej uśmiechniętą.
— Przepraszam Waszą Eminencję, — rzekł d‘Artagnan — ale byłem tak znużony.
— Nie przepraszaj mnie pan, — odrzekł Mazarini — bo zmęczyłeś się na usługach dla mnie.
D‘Artagnan podziwiał uprzejmą minę ministra.
— U... — mruknął pod nosem. — Czyżby się sprawdziło przysłowie, że szczęście przychodzi we śnie?
— Pójdź pan za mną — rzekł Mazarini.
— Ho!... ho!... — mruczał dalej d‘Artagnan — Rochefort dotrzymał słowa — ale którędy, u djabła, wyszedł?
I obejrzał się po wszystkich kątach gabinetu, ale Rocheforta już nie było.
— Panie d‘Artagnan — odezwał się Mazarini, siadając i rozpierając się w fotelu — zawsze mi się wydawałeś dzielnym i uczciwym człowiekiem.
— Być może — pomyślał d‘Artagnan — ale do tej chwili już dawno mógłby był mi to powiedzieć; nie przeszkodziło mu to pokłonić się Mazariniemu aż do ziemi — w odpowiedzi na jego komplement.
— Otóż — mówił dalej Mazarini — nadeszła stosowna chwila, ażeby skorzystać z pańskiej zdolności i wartości.
Oczy oficera zalśniły blaskiem radości, która natychmiast jednak zgasła, gdyż nie wiedział, dokąd zmierza Mazarini.
— Rozkazuj, panie kardynale — wyrzekł — gotów jestem słuchać Waszej Eminencji.
— Panie d‘Artagnan!... — mówił dalej Mazarini — za poprzedniego panowania dokonałeś pan czynów pewnych...
— Wasza Eminencja zbyt dobry jest, że to pamięta... Rzeczywiście, miałem na wojnie dosyć powodzenia.
— Nie mówię o pańskich zasługach wojennych — odrzekł Mazarini — bo chociaż miały one pewien rozgłos, przewyższają je jeszcze inne.
D‘Artagnan udał zdziwionego.
— I cóż?... — podchwycił Mazarini — nie odpowiadasz pan wcale?
— Czekam — podjął d‘Artagnan — ażeby pan kardynał powiedział mi, o jakich to zasługach chce mówić.
— Mówię o przygodzie... E!... wie pan przecie, o czem chcę powiedzieć.
— Niestety!... nie, panie kardynale — odpowiedział d‘Artagnan zdumiony.
— Umiesz pan dochować sekretu, tem lepiej! Mówić chcę o przygodzie królowej, o zapinkach owych, o podróży, którą odbyłeś pan z trzema przyjaciółmi.
— Ho! ho!... — pomyślał gaskończyk — czy to zasadzka. Trzymajmy się bacznie.
I uzbroił twarz w zdumienie, jakiego pozazdrościłby mu Mandori lub Bellerose, najlepsi aktorzy w owej epoce.
— Bardzo dobrze! — odezwał się Mazarini z uśmiechem — brawo!... słusznie mi powiedziano, że jesteś pan człowiekiem, jakiego mi potrzeba... No... zobaczymy, cobyś pan dobrego zrobił dla mnie?...
— Wszystko, co Wasza Eminencja rozkaże mi zrobić — rzekł d‘Artagnan.
— Uczyniłbyś pan dla mnie to, co niegdyś uczyniłeś dla królowej.
— Tak — pomyślał d‘Artagnan — chce, ażebym się wygadał; zobaczymy, co to znaczy. O!... nie jesteś ty sprytniejszego od Richelieu‘go. — Dla królowej, panie kardynale?... — dodał głośno. — Doprawdy nie rozumiem...
— Nie rozumiesz pan, że potrzebuję pana i pańskich trzech przyjaciół?
— Jakich przyjaciół?... panie kardynale.
— Pańskich przyjaciół z dawnych czasów.
— Za dawnych czasów, panie kardynale, nie trzech przyjaciół miałem, ale pięćdziesięciu. W dwudziestym roku życia wszystkich nazywamy przyjaciółmi.
— Dobrze, dobrze, panie oficerze, dochowywanie sekretów jest piękną rzeczą, ale dziś może przychodzi panu żałować, żeś zbyt mało mówił.
— Panie kardynale, Pytagoras kazał przez lat pięć nie odzywać się swoim uczniom, ażeby ich nauczyć milczeć.
— A pan nie odzywałeś się przez lat dwadzieścia. Mów więc pan dziś, gdyż sama królowa zwolniła pana od przysięgi.
— Królowa!... — zawołał d‘Aitagnan, ze zdziwieniem, tym razem wcale nieudawanem.
— Tak, królowa... i na dowód, że mówię do pana w jej imieniu, oświadczam, że kazała, abym ci pokazał ten djament, który, jak utrzymuje, poznasz, a który ona odkupiła od pana Des Essarts.
I Mazarini wyciągnął rękę ku oficerowi, który westchnął, poznawszy pierścionek, dany mu przez królowę na balu w ratuszu.
— To prawda — odrzekł d‘Artagnan — poznaję, iż ten djament należał do królowej.
— Widzisz więc pan, że mówię do ciebie w jej imieniu. Odpowiadaj mi więc, nie grając już komedji. Powiedziałem panu i powtarzam, że chodzi tu dla pana o przyszły los, o dorobienie się czegoś.
— Dalibóg, panie kardynale, bardzo mi jest potrzebne dorobienie się; Wasza Eminencja tak długo o mnie nie pamiętał.
— Tydzień wystarczy, ażeby to powetować. Tak, ale to co do pana, a gdzież są przyjaciele pańscy?...
— Nic o nich nie wiem, panie kardynale.
— Jakto?... nic pan nie wiesz?...
— Rozstaliśmy się bardzo dawno, bo wszyscy trzej porzucili służbę wojskową.
— Więc gdzie ich pan znajdziesz?...
— Wszędzie, gdzie będą, — to już moją, rzecz.
— Dobrze. A warunki pańskie?
— Pieniędzy, panie kardynale, tyle, ile potrzeba będzie na przedsięwzięcie nasze. Przypominam sobie aż nadto dobrze, ile razy byliśmy w kłopocie, z powodu braku pieniędzy; gdyby nie djament, który zmuszony byłem sprzedać, bylibyśmy stanęli w drodze.
— Do djabła!... pieniędzy i to wiele — odrzekł Mazarini — o!... jak się zaraz puszczasz, panie oficerze! Przecie pan wiesz dobrze, iż niema pieniędzy w skarbcu królewskim?
— To zrób pan, jak ja, panie kardynale; sprzedaj klejnoty korony; niech mi Wasza Ekscelencja wierzy, nie targujmy się; wielkie rzeczy przy małych środkach nie dadzą się dobrze robić.
— Ha! — wyrzekł Mazarini — postaramy się pana zadowolić.
— Richelieu — pomyślał d‘Artagnan — byłby mi już dał pięćset pistolów.
— Będziesz więc pan po mojej stronie?
— Tak, jeżeli przyjaciele moi zechcą.
— Ale w razie ich odmowy, będę mógł na pana liczyć?
— Ja sam nigdy nic dobrego nie zrobiłem — odrzekł d‘Artagnan, potrząsając głową.
— To poszukaj ich pan i znajdź.
— Cóż im powiedzieć, ażeby nakłonić ich do służenia Waszej Eminencji?
— Znasz pan ich lepiej ode mnie. Obiecasz im, stosownie do ich charakteru.
— Co im mam obiecać?
— Niechaj mi służą tak, jak służyli królowej, a wdzięczność moja będzie sowita.
— Cóż mamy robić?
— Wszystko, ponieważ, jak się zdaje, umiecie wszystko.
— Panie kardynale, gdy się ma zaufanie do ludzi i jeżeli się chce, ażeby i oni mieli zaufanie do nas, to się ich lepiej objaśnia, niż to czyni Wasza Eminencja.
— Kiedy nadejdzie chwila działania, bądź pan spokojny — podchwycił Mazarini — będziecie znali wszystkie moje myśli.
— A do tego czasu?
— Poczekaj pan i szukaj przyjaciół.
— Panie kardynale, może ich niema w Paryżu, co nawet prawdopodobne; trzeba będzie podróżować. Ja jestem tylko bardzo ubogim porucznikiem muszkieterów, a podróże kosztują drogo.
— Ja — odrzekł Mazarini — nie chciałbym, ażebyś pan tę podróż odbywał z wielką pompą, projekty moje wymagają tajemnicy, a wyekwipowanie pańskie mogłoby zwrócić uwagę.\
— Ależ, panie kardynale, nie mogę podróżować z mojej pensji, bo zalegają mi z jej wypłatą od trzech miesięcy, a nie mogę też podróżować z mych oszczędności, gdyż przez lat dwadzieścia dwa, odkąd służę, dorobiłem się tylko długów.
Mazarini wstał i przez chwilę trwał w zamyśleniu, jak gdyby toczyła się w nim wielka walka; potem, przystąpiwszy do szafy, zamkniętej na trzy zamki, wydobył z niej worek i, dwa czy trzy razy zważywszy go w ręku, zamim oddał go d‘Artagnanowi, wyrzekł z westchnieniem:
— Masz pan to na podróż.
— Jeżeli to są dolary hiszpańskie, a choćby nawet talary w złocie — pomyślał d‘Artagnan — możemy jeszcze razem prowadzić interesa.
Skłonił się kardynałowi i schował worek do obszernej kieszeni.
— Zatem, to już rzecz umówiona — podchwycił kardynał — udasz się pan w podróż.
— Tak, panie kardynale.
— Pisuj pan do mnie codzień, ażebym wiedział, jak ci idzie.
— Nie omieszkam, panie kardynale.
— Bardzo dobrze... Ale... ale... a nazwiska pańskich przyjaciół?
— Nazwiska moich przyjaciół? — powtórzył d‘Artagnan, jeszcze trochę niespokojny.
— Tak, gdy pan będziesz szukał na swoją rękę, ja także będę się dowiadywał i może się czego dowiem.
— Hrabia de La Fere, przezwany Athosem, pan du Vallon, czyli Porthos i kawaler d‘Herblay, dziś opat d‘Herblay, czyli Aramis.
Kardynał uśmiechnął się.
— Młodzieńcy ci — rzekł — zaciągali się do muszkieterów, pod przybranemi nazwiskami, ażeby nie kompromitować nazwisk swych rodzin. Długie rapiry, ale worki lekkie... znamy to, znamy.
— Jeżeli Bóg da, że te rapiry przejdą do służby Waszej Eminencji — wyrzekł d‘Artagnan — ośmielam się wyrazić życzenie, ażeby z kolei worek pana kardynała stał się lekki, a ich cięższy, bo z tymi trzema ludźmi i ze mną, poruszyć mógłby Wasza Eminencja nietylko całą Francję, ale i całą Europę, gdyby tylko zechciał.
— Gaskończycy — dodał Mazarini z uśmiechem — prawie tyleż są warci w junactwie, co i włosi.
— A w każdym razie — odrzekł d‘Artagnan z uśmiechem, podobnym do kardynalskiego — warci są więcej w czynie.
I wyszedł, poprosiwszy wprzód o urlop, który został mu natychmiast dany i podpisany przez samego Mazariniego.
Zaledwie znalazł się na podwórzu, zbliżył się do latarni i zajrzał prędko do worka.
— Talary srebrne!... — wyrzekł z pogardą — domyślałem się!... O!... Mazarini!... Mazarini!... ty mi nie ufasz! Tem gorzej, to ci przyniesie nieszczęście!
Tymczasem kardynał zacierał sobie ręce.
— Sto pistolów!... — mruczał — sto pistolów!... za sto pistolów dostałem tajemnicę, za którą pan Richelieu byłby zapłacił dwadzieścia tysięcy talarów. Nie licząc tego djamentu — dodał, rzucając miłośnie oczyma na pierścionek, który zatrzymał, zamiast go dać d‘Artagnanowi — nie licząc tego djamentu, który wart conajmniej dwadzieścia tysięcy franków.
I kardynał wyszedł do swego pokoju, bardzo zadowolony z całego wieczoru, w którym tyle miał zysku; umieścił pierścionek w pudełku, pełnem brylantów wszelkiego rodzaju, bo Mazarini lubił drogie kamienie, i przywołał Bernouina, ażeby go rozebrał, nie troszcząc się o krzyki, obijające się o szyby, ani strzały, rozlegające się w Paryżu, chociaż było już po jedenastej wieczorem.
Tymczasem d‘Artagnan podążał ku uliczce Tiquetonne, gdzie mieszkał w hotelu „pod Kozą“. Powiemy teraz, dlaczego d‘Artagnan wybrał sobie to mieszkanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.