Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Kardynał wrócił tymczasem do swego gabinetu, przy którego drzwiach czuwał Bernouin, i zapytał go, czy nie zaszło co nowego i czy nie ma jakich wiadomości z miasta. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą skinął nań, ażeby się oddalił. Zostawszy sam, otworzył drzwi, wiodące na korytarz, potem drzwi od przedpokoju.
D‘Artagnan znużony spał na ławce.
— Panie d‘Artagnan — odezwał się łagodnie.
D‘Artagnan nie ruszył się wcale.
— Panie d‘Artagnan — rzekł głośniej.
D‘Artagnan spal dalej.
Kardynał zbliżył się i trącił go w ramię.
Tym razem d‘Artagnan drgnął, obudził się a, obudziwszy się, stanął na równe nogi, jak żołnierz pod bronią.
— Jestem!... — rzekł — kto mnie woła?
— To ja... — wyrzekł Mazarini, z twarzą najuprzejmiej uśmiechniętą.
— Przepraszam Waszą Eminencję, — rzekł d‘Artagnan — ale byłem tak znużony.
— Nie przepraszaj mnie pan, — odrzekł Mazarini — bo zmęczyłeś się na usługach dla mnie.
D‘Artagnan podziwiał uprzejmą minę ministra.
— U... — mruknął pod nosem. — Czyżby się sprawdziło przysłowie, że szczęście przychodzi we śnie?
— Pójdź pan za mną — rzekł Mazarini.
— Ho!... ho!... — mruczał dalej d‘Artagnan — Rochefort dotrzymał słowa — ale którędy, u djabła, wyszedł?
I obejrzał się po wszystkich kątach gabinetu, ale Rocheforta już nie było.
— Panie d‘Artagnan — odezwał się Mazarini, siadając i rozpierając się w fotelu — zawsze mi się wydawałeś dzielnym i uczciwym człowiekiem.
— Być może — pomyślał d‘Artagnan — ale do tej chwili już dawno mógłby był mi to powiedzieć; nie przeszkodziło mu to pokłonić się Mazariniemu aż do ziemi — w odpowiedzi na jego komplement.
— Otóż — mówił dalej Mazarini — nadeszła stosowna chwila, ażeby skorzystać z pańskiej zdolności i wartości.
Oczy oficera zalśniły blaskiem radości, która natychmiast jednak zgasła, gdyż nie wiedział, dokąd zmierza Mazarini.
— Rozkazuj, panie kardynale — wyrzekł — gotów jestem słuchać Waszej Eminencji.
— Panie d‘Artagnan!... — mówił dalej Mazarini — za poprzedniego panowania dokonałeś pan czynów pewnych...
— Wasza Eminencja zbyt dobry jest, że to pamięta... Rzeczywiście, miałem na wojnie dosyć powodzenia.
— Nie mówię o pańskich zasługach wojennych — odrzekł Mazarini — bo chociaż miały one pewien rozgłos, przewyższają je jeszcze inne.
D‘Artagnan udał zdziwionego.
— I cóż?... — podchwycił Mazarini — nie odpowiadasz pan wcale?
— Czekam — podjął d‘Artagnan — ażeby pan kardynał powiedział mi, o jakich to zasługach chce mówić.
— Mówię o przygodzie... E!... wie pan przecie, o czem chcę powiedzieć.
— Niestety!... nie, panie kardynale — odpowiedział d‘Artagnan zdumiony.
— Umiesz pan dochować sekretu, tem lepiej! Mówić chcę o przygodzie królowej, o zapinkach owych, o podróży, którą odbyłeś pan z trzema przyjaciółmi.
— Ho! ho!... — pomyślał gaskończyk — czy to zasadzka. Trzymajmy się bacznie.
I uzbroił twarz w zdumienie, jakiego pozazdrościłby mu Mandori lub Bellerose, najlepsi aktorzy w owej epoce.
— Bardzo dobrze! — odezwał się Mazarini z uśmiechem — brawo!... słusznie mi powiedziano, że jesteś pan człowiekiem, jakiego mi potrzeba... No... zobaczymy, cobyś pan dobrego zrobił dla mnie?...
— Wszystko, co Wasza Eminencja rozkaże mi zrobić — rzekł d‘Artagnan.
— Uczyniłbyś pan dla mnie to, co niegdyś uczyniłeś dla królowej.
— Tak — pomyślał d‘Artagnan — chce, ażebym się wygadał; zobaczymy, co to znaczy. O!... nie jesteś ty sprytniejszego od Richelieu‘go. — Dla królowej, panie kardynale?... — dodał głośno. — Doprawdy nie rozumiem...
— Nie rozumiesz pan, że potrzebuję pana i pańskich trzech przyjaciół?
— Jakich przyjaciół?... panie kardynale.
— Pańskich przyjaciół z dawnych czasów.
— Za dawnych czasów, panie kardynale, nie trzech przyjaciół miałem, ale pięćdziesięciu. W dwudziestym roku życia wszystkich nazywamy przyjaciółmi.
— Dobrze, dobrze, panie oficerze, dochowywanie sekretów jest piękną rzeczą, ale dziś może przychodzi panu żałować, żeś zbyt mało mówił.
— Panie kardynale, Pytagoras kazał przez lat pięć nie odzywać się swoim uczniom, ażeby ich nauczyć milczeć.
— A pan nie odzywałeś się przez lat dwadzieścia. Mów więc pan dziś, gdyż sama królowa zwolniła pana od przysięgi.
— Królowa!... — zawołał d‘Aitagnan, ze zdziwieniem, tym razem wcale nieudawanem.
— Tak, królowa... i na dowód, że mówię do pana w jej imieniu, oświadczam, że kazała, abym ci pokazał ten djament, który, jak utrzymuje, poznasz, a który ona odkupiła od pana Des Essarts.
I Mazarini wyciągnął rękę ku oficerowi, który westchnął, poznawszy pierścionek, dany mu przez królowę na balu w ratuszu.
— To prawda — odrzekł d‘Artagnan — poznaję, iż ten djament należał do królowej.
— Widzisz więc pan, że mówię do ciebie w jej imieniu. Odpowiadaj mi więc, nie grając już komedji. Powiedziałem panu i powtarzam, że chodzi tu dla pana o przyszły los, o dorobienie się czegoś.
— Dalibóg, panie kardynale, bardzo mi jest potrzebne dorobienie się; Wasza Eminencja tak długo o mnie nie pamiętał.
— Tydzień wystarczy, ażeby to powetować. Tak, ale to co do pana, a gdzież są przyjaciele pańscy?...
— Nic o nich nie wiem, panie kardynale.
— Jakto?... nic pan nie wiesz?...
— Rozstaliśmy się bardzo dawno, bo wszyscy trzej porzucili służbę wojskową.
— Więc gdzie ich pan znajdziesz?...
— Wszędzie, gdzie będą, — to już moją, rzecz.
— Dobrze. A warunki pańskie?
— Pieniędzy, panie kardynale, tyle, ile potrzeba będzie na przedsięwzięcie nasze. Przypominam sobie aż nadto dobrze, ile razy byliśmy w kłopocie, z powodu braku pieniędzy; gdyby nie djament, który zmuszony byłem sprzedać, bylibyśmy stanęli w drodze.
— Do djabła!... pieniędzy i to wiele — odrzekł Mazarini — o!... jak się zaraz puszczasz, panie oficerze! Przecie pan wiesz dobrze, iż niema pieniędzy w skarbcu królewskim?
— To zrób pan, jak ja, panie kardynale; sprzedaj klejnoty korony; niech mi Wasza Ekscelencja wierzy, nie targujmy się; wielkie rzeczy przy małych środkach nie dadzą się dobrze robić.
— Ha! — wyrzekł Mazarini — postaramy się pana zadowolić.
— Richelieu — pomyślał d‘Artagnan — byłby mi już dał pięćset pistolów.
— Będziesz więc pan po mojej stronie?
— Tak, jeżeli przyjaciele moi zechcą.
— Ale w razie ich odmowy, będę mógł na pana liczyć?
— Ja sam nigdy nic dobrego nie zrobiłem — odrzekł d‘Artagnan, potrząsając głową.
— To poszukaj ich pan i znajdź.
— Cóż im powiedzieć, ażeby nakłonić ich do służenia Waszej Eminencji?
— Znasz pan ich lepiej ode mnie. Obiecasz im, stosownie do ich charakteru.
— Co im mam obiecać?
— Niechaj mi służą tak, jak służyli królowej, a wdzięczność moja będzie sowita.
— Cóż mamy robić?
— Wszystko, ponieważ, jak się zdaje, umiecie wszystko.
— Panie kardynale, gdy się ma zaufanie do ludzi i jeżeli się chce, ażeby i oni mieli zaufanie do nas, to się ich lepiej objaśnia, niż to czyni Wasza Eminencja.
— Kiedy nadejdzie chwila działania, bądź pan spokojny — podchwycił Mazarini — będziecie znali wszystkie moje myśli.
— A do tego czasu?
— Poczekaj pan i szukaj przyjaciół.
— Panie kardynale, może ich niema w Paryżu, co nawet prawdopodobne; trzeba będzie podróżować. Ja jestem tylko bardzo ubogim porucznikiem muszkieterów, a podróże kosztują drogo.
— Ja — odrzekł Mazarini — nie chciałbym, ażebyś pan tę podróż odbywał z wielką pompą, projekty moje wymagają tajemnicy, a wyekwipowanie pańskie mogłoby zwrócić uwagę.\
— Ależ, panie kardynale, nie mogę podróżować z mojej pensji, bo zalegają mi z jej wypłatą od trzech miesięcy, a nie mogę też podróżować z mych oszczędności, gdyż przez lat dwadzieścia dwa, odkąd służę, dorobiłem się tylko długów.
Mazarini wstał i przez chwilę trwał w zamyśleniu, jak gdyby toczyła się w nim wielka walka; potem, przystąpiwszy do szafy, zamkniętej na trzy zamki, wydobył z niej worek i, dwa czy trzy razy zważywszy go w ręku, zamim oddał go d‘Artagnanowi, wyrzekł z westchnieniem:
— Masz pan to na podróż.
— Jeżeli to są dolary hiszpańskie, a choćby nawet talary w złocie — pomyślał d‘Artagnan — możemy jeszcze razem prowadzić interesa.
Skłonił się kardynałowi i schował worek do obszernej kieszeni.
— Zatem, to już rzecz umówiona — podchwycił kardynał — udasz się pan w podróż.
— Tak, panie kardynale.
— Pisuj pan do mnie codzień, ażebym wiedział, jak ci idzie.
— Nie omieszkam, panie kardynale.
— Bardzo dobrze... Ale... ale... a nazwiska pańskich przyjaciół?
— Nazwiska moich przyjaciół? — powtórzył d‘Artagnan, jeszcze trochę niespokojny.
— Tak, gdy pan będziesz szukał na swoją rękę, ja także będę się dowiadywał i może się czego dowiem.
— Hrabia de La Fere, przezwany Athosem, pan du Vallon, czyli Porthos i kawaler d‘Herblay, dziś opat d‘Herblay, czyli Aramis.
Kardynał uśmiechnął się.
— Młodzieńcy ci — rzekł — zaciągali się do muszkieterów, pod przybranemi nazwiskami, ażeby nie kompromitować nazwisk swych rodzin. Długie rapiry, ale worki lekkie... znamy to, znamy.
— Jeżeli Bóg da, że te rapiry przejdą do służby Waszej Eminencji — wyrzekł d‘Artagnan — ośmielam się wyrazić życzenie, ażeby z kolei worek pana kardynała stał się lekki, a ich cięższy, bo z tymi trzema ludźmi i ze mną, poruszyć mógłby Wasza Eminencja nietylko całą Francję, ale i całą Europę, gdyby tylko zechciał.
— Gaskończycy — dodał Mazarini z uśmiechem — prawie tyleż są warci w junactwie, co i włosi.
— A w każdym razie — odrzekł d‘Artagnan z uśmiechem, podobnym do kardynalskiego — warci są więcej w czynie.
I wyszedł, poprosiwszy wprzód o urlop, który został mu natychmiast dany i podpisany przez samego Mazariniego.
Zaledwie znalazł się na podwórzu, zbliżył się do latarni i zajrzał prędko do worka.
— Talary srebrne!... — wyrzekł z pogardą — domyślałem się!... O!... Mazarini!... Mazarini!... ty mi nie ufasz! Tem gorzej, to ci przyniesie nieszczęście!
Tymczasem kardynał zacierał sobie ręce.
— Sto pistolów!... — mruczał — sto pistolów!... za sto pistolów dostałem tajemnicę, za którą pan Richelieu byłby zapłacił dwadzieścia tysięcy talarów. Nie licząc tego djamentu — dodał, rzucając miłośnie oczyma na pierścionek, który zatrzymał, zamiast go dać d‘Artagnanowi — nie licząc tego djamentu, który wart conajmniej dwadzieścia tysięcy franków.
I kardynał wyszedł do swego pokoju, bardzo zadowolony z całego wieczoru, w którym tyle miał zysku; umieścił pierścionek w pudełku, pełnem brylantów wszelkiego rodzaju, bo Mazarini lubił drogie kamienie, i przywołał Bernouina, ażeby go rozebrał, nie troszcząc się o krzyki, obijające się o szyby, ani strzały, rozlegające się w Paryżu, chociaż było już po jedenastej wieczorem.
Tymczasem d‘Artagnan podążał ku uliczce Tiquetonne, gdzie mieszkał w hotelu „pod Kozą“. Powiemy teraz, dlaczego d‘Artagnan wybrał sobie to mieszkanie.