Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV
ANNA AUSTRJACKA W 47-ym ROKU ŻYCIA

Mazarini, pozostawszy sam z Bernouinem, przez chwilę siedział zadumany; wiedział już wiele, ale nie wiedział jeszcze wszystkiego. Mazarini oszukiwał w grze, jak zapewnia Brieune. Postanowił też rozpocząć grę z d‘Artagnanem dopiero wtedy, gdy pozna dobrze wszystkie karty swojego przeciwnika.
— Czy Wasza Eminencja nic mi nie rozkaże? — zapytał Bernouin.
— I owszem — odpowiedział Mazarini — poświeć mi... pójdę do królowej.
Bernouin wziął świecznik i poszedł pierwszy.
Między pokojami i gabinetem Mazariniego znajdowało się potajemne przejście do pokojów królowej; tym korytarzem udawał się teraz właśnie kardynał do Anny Austrjackiej.
Bernouin, przybywszy do sypialni, dokąd wychodziło to przejście, napotkał panią Beauvais.
Pani Beauvais i Bernouin byli powiernikami tych nader doletnich miłostek; pani Beauvais podjęła się oznajmić kardynała Annie Austrjackiej, która się znajdowała w modlitewni z młodym królem Ludwikiem XIV.
Anna Austrjacka siedziała w wielkim fotelu, łokciem oparłszy się na stole, z głową, wspartą na ręku, i patrzała na dziecko królewskie, które, leżąc na dywanie, przeglądało dużą księgę z obrazkami bitew.
Anna Austrjacka była królową, która najlepiej umiała się nudzić ze swoją dostojną godnością, nieraz też siedziała całemi godzinami w pokoju swym lub oratorjum, ani czytając, ani się modląc. Książka, którą się dziecko bawiło, przedstawiała zwycięstwa Aleksandra Wielkiego.
Pani Beauvais ukazała się we drzwiach modlitewni i oznajmiła kardynała Mazariniego. Dziecko podniosło się od książki — z brwią zmarszczoną — i spojrzało na matkę.
— Dlaczego — rzekło — wchodzi on tak, nie prosząc wprzód o posłuchanie?
Anna zarumieniła się zlekka.
— Niezbędne jest, — odparła — ażeby w takich, jak teraz, czasach mógł pierwszy minister zdawać sprawę królowej każdej chwili z tego, co się dzieje, bez wywoływania ciekawości i domysłów całego dworu.
— Ale, zdaje mi się, że pan Richelieu tak nie wchodził? — odpowiedziało niezadowolone dziecko.
— Skądże możesz pamiętać, co robił pan de Richelieu?..mnie możesz o tem wiedzieć, byłeś wówczas za mały.
— Ja też nie pamiętam, ale pytałem i tak mi powiedziano.
— A któż ci powiedział? — podchwyciła Anna Austrjacka ze źle tajonym gniewem.
— Wiem, że nigdy nie powinienem wymieniać osób, które odpowiadają na pytania, przeze mnie im zadawane — odrzekło dziecko — bo nicby mi już nie powiedziano nigdy.
W tejże chwili wszedł Mazarini. Wtedy król podniósł się zupełnie, wziął książkę, zamknął ją i położył na stole, przy którym stanął, zmuszając tem Mazariniego, ażeby także stał.
Mazarini sprytnem okiem przyglądał się tej scenie, chcąc poznać tę, która ją poprzedziła.
Skłonił się z szacunkiem przed królową; oddal głęboki ukłon królowi, który mu odpowiedział kiwnięciem głowy dosyć dumnem, ale, gdy spojrzenie matki napomniało go, ażeby nie okazywał nienawiści, którą Ludwik XIV od dzieciństwa żywił dla kardynała, przyjął z uśmiechem na ustach komplement ministra.
Anna Austrjacka starała się z twarzy kardynała odgadnąć przyczynę tych niespodziewanych odwiedzin, gdyż kardynał przychodził zwykle, gdy u niej nie było nikogo.
Minister uczynił głową niedostrzegalny znak, a wtedy królowa, zwróciwszy się do pani Beauvais, wyrzekła:
— Czas już, by król poszedł spać, przywołaj pani Laporta.
Już królowa dwa czy trzy razy powiedziała młodemu królowi Ludwikowi, ażeby się oddalił, ale dziecko wciąż prosiło, ażeby mogło jeszcze zostać; tym razem jednak nie odezwało się wcale; zbladło tylko i przygryzło wargi.
Po chwili wszedł Laporte. Dziecko zbliżyło się wprost do niego, nie ucałowawszy matki.
— Dlaczego, Ludwiku — rzekła Anna — nie pocałujesz mnie?
— Myślałem, że pani się na mnie gniewa, bo pani mnie prawie wypędza.
— Nie wypędzam cię, ale miałeś niedawno ospę wietrzną, nie jesteś jeszcze zdrów i boję się, ażeby cię nie męczył brak snu.
— Jednak się pani nie obawiałaś o to, kiedy kazałaś mi dziś udać się do pałacu i wydać te szkaradne edykty, na które tak szemrze lud.
— Najjaśniejszy Panie, — wyrzekł Laporte, ażeby zmienić przedmiot rozmowy — komu Wasza Królewska Mość każe trzymać świeczniki?
— Komu chcesz, Laporcie, — odpowiedziało dziecko — byleby — słowa te wyrzekł głośno — byleby nie panu Manciniemu.
Pan Mancini był siostrzeńcem kardynała. Mazarini umieścił go przy królu do towarzystwa, a Ludwik XIV przelał nań część nienawiści, jaką żywił dla swego ministra. I król wyszedł, nie ucałowawszy matki, ani nie ukłoniwszy się kardynałowi.
— A! — rzekł Mazarini — przyjemnie mi widzieć, że Jego Królewską Mość wychowują we wstręcie do wszelkiego udawania.
— A to dlaczego? — zapytała królowa głosem prawie lękliwym.
— Ależ zdaje mi się, że wyjście króla nie potrzebuje tłómaczenia. Zresztą Jego Królewska Mość nie zadaje sobie trudu, aby taić przede mną, jak mało czuje dla mnie życzliwości, co przecie nie przeszkadza, ażebym ja był całkiem oddany na jego usługi, jak i na usługi Waszej Królewskiej Mości.
— Przepraszam cię za niego, kardynale — rzekła królowa — to dziecko jeszcze... i nie może on wiedzieć, ile ma panu do zawdzięczenia.
Kardynał uśmiechnął się.
— Ale — mówiła dalej królowa — przyszedłeś pan zapewne w jakiejś ważnej sprawie. Cóż takiego?...
Mazarini usiadł, a raczej rozłożył się na szerokim fotelu i rzekł tonem smętnym:
— Ha!... Zapewne wkrótce będziemy musieli się rozstać, chyba, że przywiązanie do mnie posuniesz, pani, aż do towarzyszenia mi do Włoch.
— A to dlaczego? — zapytała królowa.
— Ponieważ, jak mówi Tisbé w operze: „By zburzyć wasze szczęście, świat cały spiskuje“.
— Żartujesz pan — rzekła królowa, usiłując odzyskać choć nieco dawną godność.
— Niestety nie, pani — odrzekł Mazarini — nie żartuję bynajmniej; prędzej gotówem płakać, a doprawdy byłoby dość powodów, bo, zapamiętaj pani dobrze: „By zburzyć wasze szczęście, świat cały spiskuje“. A ponieważ pani stanowisz cząstkę świata, otóż powiadam, że pani także mnie opuszczasz?
— Kardynale!
— A tak!... mój Boże!... czyż nie widziałem, jak pani niedawno uśmiechałaś się bardzo łaskawie do księcia Orleańskiego, a raczej na to, co on wtedy mówił.
— A cóż on do mnie mówił?
— Mówił pani, że Mazarini jest tutaj kamieniem obrazy i że, jeżeli on się wyniesie, wszystko pójdzie dobrze.
— A cóż miałam uczynić?
— O! pani, zdaje mi się, że jesteś królową.
— Ładna królewskość! na łasce pierwszego lepszego pisarka z pałacu lub pierwszego lepszego szlachetki.
— Jednakże pani jesteś dość silna, ażeby móc od siebie oddalić ludzi, którzy ci się nie podobają.
— To jest takich, jacy się panu nie podobają — odpowiedziała królowa.
— Mnie?
— A tak. Któż oddalił panią de Chevreuse, która przez lat dwanaście prześladowana była pod innemi rządami?
— To intrygantka! chciała ona prowadzić przeciw mnie spiski, rozpoczęte przeciw Richelieu‘mu!
— Kto oddalił panią de Hautefort, tę wzorową przyjaciółkę, która odrzuciła łaski królewskie, ażeby zachować moje.
— To skromnisia, która powtarzała ci co wieczór przy rozbieraniu, że duszy zaprzepaszczeniem jest kochać księdza tak, jakby ten, kto jest kardynałem, był tem samem księdzem!
— Kto aresztował pana de Beaufort?
— Przecież on mówił tylko o zamordowaniu mnie!
— Widzisz, kardynale — podchwyciła królowa — że twoi nieprzyjaciele są moimi.
— Tego jeszcze niedość; należałoby jeszcze, aby przyjaciele pani byli także moimi.
— Przyjaciele moi!... — królowa wstrząsnęła głową. — Niestety nie mam ich wcale.
— Jakto? nie masz pani przyjaciół, będąc szczęśliwa, podczas gdy miałaś ich w kłopotach?
— Bo w szczęściu zapomniałam o tych przyjaciołach, ponieważ poskąpiłam tak, jak królowa Marja Medyceuszka, która po powrocie z wygnania pogardzała tymi, którzy za nią cierpieli, a potem, wygnana po raz drugi, umarła w Kolonji, opuszczona przez wszystkich, nawet przez syna, bo każdy nią pogardzał.
— No!... — rzekł Mazarini — może czas byłby właśnie to zło naprawić; poszukaj pani swych przyjaciół i to najdawniejszych.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic, mówię tylko: poszukaj, pani.
— Niestety! daremnie rozglądam się dokoła siebie, nic mam wpływu na nikogo. Bratem króla, jak zawsze, rządzi ulubieniec. Wczoraj był nim Choisy, dziś jest Riviére, jutro będzie kto inny. Księciem panem kieruje pani de Longueville, która sama znajduje się pod wpływem księcia de Marsillac, swego kochanka. Panem de Cooni rządzi Koadjutor, którym znów rządzi pani de Guemenée.
— Ja też nie mówię, ażeby pani rozglądała się wśród dzisiejszych przyjaciół, ale wśród dawniejszych.
— Wśród dawniejszych?... — podchwyciła królowa.
— Tak, wśród dawniejszych, wśród tych, którzy pani pomagali walczyć przeciw księciu de Richelieu, a nawet zwyciężać go.
— Dokąd on zmierza?... — wyszeptała królowa, spoglądając na kardynała niespokojnie.
— Tak — ciągnął tenże — w pewnych okolicznościach przy tym umyśle potężnym i zręcznym, jaki cechuje Waszą Królewską Mość, potrafiłaś pani — przy pomocy swych przyjaciół, — odeprzeć atak tego przeciwnika.
— Ja — odrzekła królowa — ja tylko cierpiałam. Oto wszystko.
— Tak, jak cierpią kobiety, mszcząc się — rzekł Mazarini. — Ale przystąpmy do rzeczy: czy znasz pani pana Rocheforta?
— Pan de Rochefort nie był nigdy moim przyjacielem, — odrzekła królowa — lecz przeciwnie jednym z moich najzaciętszych wrogów, jednym z najwierniejszych popleczników kardynała. Myślałam, że panu to wiadome.
— Wiem o tem dobrze, — odpowiedział Mazarini — to też wsadziliśmy go do Bastylji.
— Czyżby z niej wyszedł?... — spytała królowa.
— Nie, uspokój się pani: przebywa tam nadal. Mówię też tylko dlatego o nim, ażeby zaraz przejść do innego.
— Czy znasz pani pana d‘Artagnan?... — mówił dalej Mazarini, patrząc królowej wprost w oczy.
Anna Austrjacka otrzymała ten cios w same piersi.
— Czyżby gaskończyk się wygadał?... — szepnęła do siebie, poczem dodała głośniej. — D‘Artagnan? Poczekaj pan. Tak, rzeczywiście nazwisko to jest mi znane. D‘Artagnan, muszkieter, kochał się w jednej z moich kobiet, biednej istocie, która z mojej przyczyny została otruta.
— Czy to już wszystko?... — spytał Mazarin.
Królowa spojrzała na kardynała ze zdziwieniem.
— Ależ, panie — wyrzekła — cóż to? badać mnie chcesz?
— A pani bądź co bądź — odrzekł Mazarini z wiecznym uśmiechem i głosem zawsze słodziutkim — pani odpowiadasz mi tylko tak, jak ci się podoba.
— Wyraź pan jasno swe życzenia, odpowiem tak samo — wyrzekła królowa, okazując zniecierpliwienie.
— O! pani — odrzekł Mazarini, kłaniając się — pragnąłbym, ażebyś pani udzieliła mi swych przyjaciół, jak ja pani udzielam tej odrobiny wiedzy i wolności, jakiemi mnie niebo obdarzyło. Okoliczności są poważne i trzeba będzie działać energicznie.
— Doprawdy!... — odrzekła królowa — a ja myślałam, że po panu de Beaufort będziemy już spokojni.
— Tak, pani widziałaś tylko potok wszystko rwący, a nie zwróciłaś uwagi na stojącą wodę. A jednak jest przysłowie o tej cichej wodzie.
— Dokończ pan — rzekła królowa.
— A więc!.. — mówił dalej Mazarini — codzień znosić muszę zniewagi, jakie mi wyrządzają pani książęta i służebne, te wszystkie utytułowane automaty, które nie widzą, że trzymam je za sznurek, nie odgadują pod moją poważną cierpliwością śmiechu człowieka rozdrażnionego, który poprzysiągł sobie, że będzie kiedyś najsilniejszy. Kazaliśmy aresztować pana de Beaufort, to prawda, ale był on najmniej niebezpieczny; jest jeszcze brat nieboszczyka króla.
— Zwycięzca z pod Rocroi?... doprawdy pan i o nim myślisz?
— Tak, pani, i to bardzo często; ale patienza, jak mówimy my, włosi. Następnie pan Kondeusz, jest i książę Orleański.
— Co pan też mówisz! stryj króla?
— Nie styj króla, lecz podły spiskowiec, który pod innym rządem, pchany charakterem kapryśnym i fantastycznym, trawiony nędzną nudą, pożerany płaską ambicją, zazdrosny o wszystko, przewyższające go uczciwością i odwagą, rozdrażniony, iż nie jest niczem, stał się dzięki swej nicości echem wszystkich szkodliwych wieści, duszą wszelkich intryg, kazał naprzód iść wszystkim tym ludziom dzielnym, ale głupim, bo zbyt zawierzyli słowu człowieka królewskiej krwi, a on się ich wyparł, gdy weszli na szafot. Nie, to nie stryj króla, powtarzam, — to morderca Chalais‘a, Montmorency i Cinq — Marsa, który stara się dziś odegrać tę samą grę, i wystawia sobie, że wygra partję, ponieważ zmienił przeciwnika, ponieważ zamiast człowieka gorącego, ma przeciw sobie uśmiechającego się człowieka. Ale myli się on wielce, bo wiele stracił, tracąc pana de Richelieu; ja nie mam interesu w zachowywaniu wokół królowej tego fermentu niezgody, w którym nieboszczyk kardynał przez lat dwadzieścia gotował honor królewski.
Anna zarumieniła się i ukryła głowę w dłonie...
— Nie chcę bynajmniej upokarzać Waszej Królewskiej Mości — podchwycił Mazarini, tonem już nieco spokojniejszym, ale zarazem dziwnie stanowczym — chcę, ażeby szanowano królową i aby szanowano jej ministra, ponieważ w oczach wszystkich tem tylko jestem.
— Więc cóż ja mam począć? — odezwała się Anna Austrjacka, pokonana tym głosem rozkazującym.
— Powinnaś pani w pamięci poszukać nazwisk tych ludzi wiernych i poświęcających się, którzy morze przebyli, naprzekór Richelie‘mu, znacząc całą drogę swą krwią, ażeby przywieźć Waszej Królewskiej Mości pewien klejnot, który dałaś panu Buckinghamowi!
Anna zerwała się gwałtownie, jakby pod naciśnięciem sprężyny stalowej i, patrząc na kardynała, z tą wyższością i dumą, jakie czyniły ją’tak potężną zamłodu, wyrzekła:
— Pan mnie znieważasz!
— Chcę wreszcie — mówił dalej Mazarini, kończąc myśl, przerwaną poruszeniem królowej, — ażebyś pani uczyniła dziś dla męża swego to, co uczyniłaś niegdyś dla kochanka.
— Znowu ta potwarz! — zawołała królowa. — Sądziłam, że już dawno umarła, że dawno zagasła, bo dotąd mi jej pan oszczędzałeś; ale oto pan znowu mi o niej mówisz. Tem lepiej, bo tym razem będzie o niej mowa między nami i wszystko się skończy, rozumiesz pan?
— Ależ, pani, — rzekł Mazarini — zdziwiony tym powrotem sił — i owszem, właśnie tego pragnę, ażebyś mi pani powiedziała wszystko.
— A ja chcę panu wszystko powiedzieć — odpowiedziała Anna Austrjacka. — Chcę panu powiedzieć, że rzeczywiście było w owe czasy czworo serc, poświęcających się, cztery dusze szlachetne, cztery szpady wierne, które ocaliły mi więcej, niż życie... tak, mój panie, bo ocaliły mi honor.
— A więc pani przyznajesz!... — rzekł Mazarini.
— A czy to tylko honor winowajców bywa zagrożony, mój panie, czy nie można pozbawić czci kogoś, a szczególniej kobietę, samemi tylko pozorami? Tak... pozory były przeciw mnie, a jednak przysięgam, nie byłam wcale winna... Przysięgam!...
Królowa szukała jakiegoś przedmiotu świętego, na który mogłaby przysiądz, i, wyciągając z szafy, ukrytej pod obiciem, małą szkatułkę z drzewa różanego, inkrustowaną srebrem i, stawiając na ołtarzyku, wyrzekła: — Przysięgam na te relikwie święte; kochałam pana Buckinghama, ale pan Buckingham nie był moim kochankiem.
— A cóż to są za relikwie, na które pani tak przysięga? — wyrzekł z uśmiechem Mazarini — bo, uprzedzam panią, że, jako rzymianin, jestem niedowiarkiem... są relikwie i relikwie...
Królowa zdjęła z szyi mały kluczyk złoty i podała go kardynałowi.
Mazarini, zdziwiony, wziął klucz, otworzył szkatułkę, a w niej znalazł tylko nóż zardzewiały i dwa listy, z których jeden był poplamiony krwią.
— Co to jest? — zapytał Mazarini.
— Co to jest? mój panie! — powtórzyła Anna Austrjacka z gestem królewskim, wyciągając ku otwartej szkatułce ramię, pomimo lat jeszcze piękne. — Zaraz to panu powiem. Te dwa listy są to jedyne listy, jakie ode mnie miał. Nożem tym ugodził go Felton. Przeczytaj pan te listy, zobaczysz, czym skłamała.
Pomimo danego mu pozwolenia, Mazarini, powodowany uczuciem naturalnem, zamiast czytać te listy, ujął nóż, który Buckingham, umierając, wydarł ze swej rany i potajemnie przesłał królowej.
Klinga była całkiem zniszczona przez rdzę od krwi; potem, po chwilowych oględzinach, gdy królowa zbladła, jak obrus ołtarzyka, na którym była wsparta, włożył — z mimowolnym dreszczem — nóż z powrotem do szkatułki.
— To dobrze — rzekł — polegam na pani przysiędze.
— Nie, nie, czytaj pan — odrzekła królowa, marszcząc brwi — czytaj, chcę tego, rozkazuję, ażeby, jak postanowiłam, wszystko się skończyło już raz i ażebyśmy nie wracali do tego przedmiotu... Wierzaj mi pan, — dodała z okropnym uśmiechem — że gotowa jestem otwierać tę szkatułkę przy każdem pańskiem oskarżeniu.
Mazarini pokonany tą energją, nieomal machinalnie spełnił rozkaz i przeczytał oba listy.
W jednym z nich królowa prosiła o zwrot zapinek; był to ten, który d‘Artagnan Buckinghamowi zawiózł ongiś; drugi zaś był to ten, który Laporte oddał księciu z ostrzeżeniem od królowej o grożącem mu zabójstwie, a który doszedł jego rąk zapóźno.
— Tak, to dobrze — wyrzekł Mazarini — na to nic nie możemy powiedzieć.
— I owszem — odparła królowa, zamykając szkatułkę i opierając na niej — i owszem, możemy na to powiedzieć, żem zawsze wdzięczna była względem ludzi, którzy wszystko zrobili, co mogli, ażeby mnie ocalić, że dzielnego d‘Artagnana, o którym mówiłeś pan przed chwilą, wynagrodziłam tylko daniem ręki do pocałowania i tym oto djamentem.
Królowa wyciągnęła piękną rękę ku kardynałowi i pokazała mu wspaniały, drogocenny kamień, błyszczący na jej palcu.
— Podobno sprzedał go, — podchwyciła — znalazłszy się w potrzebie — sprzedał go, ażeby po raz drugi mnie ocalić, bo na to, ażeby wysłać posłańca do księcia i ostrzedz go, że ma być zamordowany.
— Czyż d‘Artagnan wiedział o tem?
— On wiedział o wszystkiem... Skąd?... Nie domyślam się. Ale bądź co bądź sprzedał djament panu Des Essarts, na którego palcu zobaczyłam ten kamień i odkupiłam, ale ten klejnot do niego należy, oddaj mu go pan ode mnie, a ponieważ masz szczęście posiadać przy sobie takiego człowieka, postaraj się go zużytkować.
— Dziękuję, pani — rzekł Mazarini — skorzystam z rady.
— A teraz — wyrzekła królowa, jakby wyczerpana wzruszeniem — czy masz mnie pan jeszcze o co zapytać?
— Nie, pani, już o nic — odpowiedział głosem jaknajpieszczotliwszym — błagam cię tylko pani, ażebyś przebaczyła mi moje niesłuszne podejrzenia, ale tak panią kocham, że nic dziwnego, iż jestem zazdrosny, nawet o przeszłość.
Uśmiech nieokreślonego znaczenia przebiegł po ustach królowej.
— Ha!... — rzekła — jeżeli nie masz mnie pan już o nic pytać, zostaw mnie samą, musisz pan rozumieć, że po takiej scenie potrzeba mi samotności.
Mazarini skłonił się.
— Odchodzę, — rzekł — ale czy pozwolisz pani powrócić?...
— Tak, ale jutro; jeszcze niedość będę miała czasu, ażeby przyjść do siebie.
Kardynał ujął rękę królowej i ucałował ją z dworskością, poczem oddalił się. Zaledwie wyszedł, królowa udała się do pokoju swego syna i spytała Laporta, czy król już się położył. Laporte pokazał jej ręką śpiące dziecko królewskie.
Anna Austrjacka pochyliła się nad łóżkiem, zbliżyła usta do zmarszczonego czoła syna i złożyła na niem delikatny pocałunek, poczem oddaliła się równie spokojnie, jak przyszła, rzekłszy tylko do kamerdynera:
— Postaraj się, mój drogi Laporte, ażeby król miał lepszą minę dla kardynała, któremu zarówno on, jak i ja, mamy tak wiele do zawdzięczenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.