Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy d‘Artagnan przybył do Bastylji, wybiło pół do dziewiątej.
Kazał się oznajmić gubernatorowi, który, dowiedziawszy się, że przybywa — w imieniu i z rozkazu ministra — wyszedł na jego spotkanie aż na ganek.
Gubernatorem Bastylji był wtedy pan du Tremblay, brat słynnego kapucyna Józefa, owego starszego ulubieńca Richelieu‘go, zwanego „szarą eminencją“.
Kiedy marszałek Bassompiere znalazł się w Bastylji, gdzie pozostał okrągłe lat dwanaście, i gdy jego towarzysze w marzeniach o wolności mówili sobie: „Wtedy a wtedy stąd wyjdę“, — Bassompierre powtarzał im zawsze: „A ja, moi panowie, wyjdę stąd, kiedy pan du Tremblay wyjdzie“. To znaczyło, że ze śmiercią kardynała pan du Tremblay nie omieszka stracić miejsca swego w Bastylji, a Bassompierre odzyskać swego miejsca u dworu.
Przepowiednia ta o mało co się nie sprawdziła, ale w inny sposób, niż myślał Bassompierre, bo chociaż kardynał umarł, wbrew wszelkim przewidywaniom, nic się nie zmieniło. Pan du Tremblay nie wyszedł z Bastylji, a pan Bassompierre też nie wyszedł wcale.
Pan du Tremblay był tedy jeszcze gubernatorem Bastylji, kiedy d‘Artagnan stawił się z rozkazem ministra; przyjął go z największą grzecznością, a ponieważ zasiąść miał do stołu, zaprosił d‘Artagnana na kolację.
— Z największą przyjemnością służyłbym panu — rzekł d‘Artagnan — ale jeżeli się nie mylę, na kopercie listu jest andotacja: bardzo pilne.
— Prawda — odrzekł du Trembalay. — Hej! majorze!... niechaj przyprowadzą numer 256.
W Bastylji człowiek nie miał już nazwiska, stawał się tylko numerem.
D‘Artagnan wzdrygnął się mimowoli na brzęk kluczów; pozostał też na koniu, nie chcąc z niego zsiąść; patrzał na sztaby żelazne, na okna zakratowane, na mury ogromne, które widział dotąd tylko zdaleka, a których tak się bał ongiś przed laty dwudziestu.
Rozległ się odgłos dzwonu.
— Muszę pana opuścić — rzekł doń pan du Treniblay — wzywają mnie, abym podpisał wyjście więźnia. Do widzenia, panie d‘Artagnan.
— Niech djabeł mnie porwie, jeżeli powtórzę ci takie życzenie! — mruknął d‘Artagnan, dodając do tego przekleństwa, jak najuprzejmiejszy uśmiech — pięć minut tylko byłem na podwórzu, a już o mało co się nie rozchorowałem... No, no, widzę, że jeszcze wolałbym umrzeć na barłogu, co mnie spotka prawdopodobnie, niźli pobierać dziesięć tysięcy liwrów rocznie, jako gubernator Bastylji.
Zaledwie dokończył tego monologu, ukazał się więzień. D‘Artagnan, zobaczywszy go, okazał zdziwienie, które jednak powściągnął natychmiast.
Więzień wsiadł do karety, jakgdyby nie poznał d‘Artagnana.
— Panowie — odezwał się d‘Artagnan do czterech muszkieterów — polecono mi jak największą baczność rozciągnąć nad więźniem, a ponieważ kareta nie ma zamków u drzwiczek, wsiądę, ażeby być przy nim. Panie de Sollebrune, bądź łaskaw prowadzić konia mego za cugle.
— Najchętniej, mój poruczniku! — odrzekł jeździec, do którego zwrócone były te słowa.
D‘Artagnan zsiadł na ziemię, dał cugle konia swego muszkieterowi, wsiadł do karety, usadowił się przy więźniu i głosem, w którym niepodobna było rozróżnić najmniejszego wzruszenia, wyrzekł:
— Do pałacu królewskiego, kłusem.
Powóz zaraz się potoczył, a d‘Artagnan, korzystając z ciemności, panującej pod sklepieniem, kędy przejeżdżano, rzucił się więźniowi na szyję.
— Rochefort!... — zawołał — wszak to ty!... to ty!.. Nie mylę się bynajmniej!...
— D’Artagnan!... — zawołał znów Rochefort zdumiony.
— O! biedny mój przyjacielu!... — mówił dalej d‘Artagnan — nie widziałem cię od lat czterech czy pięciu i myślałem, żeś już umarł.
— Dalibóg — odrzekł Rochefort — niema wielkiej różnicy, jak sądzę, między umarłym a pochowanym, ja zaś jestem, jak pochowany.
— I za jaką zbrodnię dostałeś się do Bastylji?
— Chcesz, ażebym ci wprost powiedział.
— Naturalnie.
— Otóż nic a nic nie wiem.
— Nie ufasz mi, Rocheforcie!
— Nie, słowo szlacheckie, bo niepodobna, ażebym tu siedział za to, o co mnie obwiniają.
— O cóż takiego?
— O kradzież po nocy.
— O kradzież po nocy?... ciebie... Rocheforcie!... kpisz sobie!
— Rozumiem. Wymaga to objaśnienia, nieprawdaż?
— Wyznaję.
— Otóż tak się to stało. Pewnego wieczoru, po orgji u Reinard, w Tuilleries, wespół z księciem d‘Harcourt, Funtraillem, de Rieux oraz innymi, książę d‘Harcourt zaproponował, by iść na Nowy-Most i ściągać tam płaszcze z przechodniów; jak wiesz, książę Orleański w modę wprowadził tę zabawkę.
— Doprawdy, Rocheforcie, w twoim wieku! czyś zwarjował?
— Nie, byłem tylko pijany, a ponieważ zabawa wydawała mi się licha, zaproponowałem kawalerowi de Rieux, ażeby zamiast aktorem, zostać widzem, i, ażeby przyglądać się scenie, jak z pierwszych lóż, wsiąść na konia spiżowego. Co się powiedziało, to się zaraz zrobiło! Dzięki ostrogom, za chwilę już siedzieliśmy na grzbiecie nieruchomego rumaka; miejsce było rozkoszne, widzieliśmy stamtąd wszystko jak najlepiej. Już cztery, czy pięć płaszczy porwanych zostało z niezrównaną zręcznością, a nikt z tych, którym je zabrano, nie śmiał pisnąć ani słowa, gdy wtem jakiś głupiec zaczął drzeć się na całe gardło i sprowadził nam na kark patrol łuczników. Książę d‘Harcourt, Fontrailles i inni uciekli; de Rieux chce to samo uczynić. Wstrzymuję go, mówiąc, że nas nie odkryją tam, gdzie jesteśmy; on mnie nie słucha, chce zejść po murze; kawał muru się obrywa, on spada, łamie nogę i — zamiast milczeć — krzyczy, jak wisielec. Wtedy i ja już chciałem zeskoczyć, ale było zapóźno; skaczę w same ręce łuczników, którzy mnie prowadzą do więzienia Châtelet, gdzie zasypiam na oba uszy, przekonany najzupełniej, że nazajutrz stamtąd się wydostanę. Dzień następny mija i po nim jeszcze jeden, wreszcie cały tydzień; piszę do kardynała: tego samego dnia przychodzą po mnie i prowadzą mnie do Bastylji; pięć lat już tutaj siedzę. Czy sądzisz, że to za świętokradztwo, jakie popełniłem, siadając na koniu z tyłu Henryka IV?
— Nie, mój drogi Rocheforcie, to musi być za co innego; ale dowiesz się prawdopodobnie teraz.
— A! tak, bo zapomniałem cię zapytać, dokąd mnie wieziesz?...
— Do kardynała.
— Czegóż on ode mnie chce?...
— Nic nie wiem, bo nie wiedziałem nawet, że po ciebie jadę.
— Niepodobna!... ty, będąc ulubieńcem?...
— Ja, ulubieńcem!... — wykrzyknął d‘Artagnan — A! mój biedny hrabio, jestem ja teraz jeszcze biedniejszym gaskończykiem, niż wtedy, gdy cię zobaczyłem w Meung, pamiętasz, lat temu dwadzieścia dwa, niestety!...
I ciężkie westchnienie dokończyło zdania.
— Przecie przybyłeś po mnie, jako dowódca?
— Bo przypadkowo znalazłem się w przedpokoju i dlatego kardynał zwrócił się do mnie tak, jakby wziął każdego innego; ale ja zawsze jestem tylko porucznikiem muszkieterów, a jeżeli, dobrze liczę, to jestem już nim od lat dwudziestu jeden.
— No, ale przynajmniej nie przytrafiło ci się żadne nieszczęście, a to już wiele.
— A jakież nieszczęście miało mi się przytrafić?... Jak powiada jakiś wiersz łaciński, którego zapomniałem, a nawet nigdy go dobrze nie umiałem, piorun nie uderza w doliny, a ja mój drogi jestem doliną i to jedną z najniższych.
— Więc Mazarini zawsze jest jeszcze Mazarinim.
— O! teraz bardziej, niż kiedykolwiek; powiadają, że się ożenił z królową.
— Ożenił!
— A jeżeli nie jest jej mężem, to z pewnością jej kochankiem.
— Oparła się Buckinghamowi, a uległa Mazarniemu!
— O! kobiety!... — podchwycił filozoficznie d‘Artagnan.
— Kobiety, to co innego, ale królowe!
— E! mój Boże!... pod tym względem królowe są podwójnie kobietami.
— A pan de Beaufort czy jeszcze siedzi w więzieniu?
— Ciągle; dlaczego pytasz?
— O! bo on mi był życzliwy, więc mógłby mnie wyciągnąć z biedy.
— Prawdopodobnie ty bliższy jesteś wolności i prędzej go z biedy wyciągniesz.
— Więc będzie wojna?
— Tak, będzie zapewne.
— Z Hiszpanją.
— Nie, ale z Paryżem.
— Co mówisz?
— Czy słyszysz tę strzelaninę?
— Tak, więc cóż?
— Tak to się mieszczuchy wprawiają, zanim wezmą się do rzeczy na dobre.
— Czy sądzisz, że można co zrobić z mieszczan?
— Takby się zdawało, gdyby mieli wodza, któryby ich gromadki zebrał do kupy.
— Ah! jakie to nieszczęście, że nie jestem wolny.
— E! mój Boże!... nie rozpaczaj. Jeżeli Mazarini cię szuka, to dlatego, że cię potrzebuje, a skoro cię potrzebuje, to ci winszuję szczerze. Mnie od tylu lat nikt nie potrzebuje, to też widzisz czem jestem.
— O! zaczekaj! zaczekaj! radzę ci!
— Wiesz co, Rocheforcie, zrobimy układ...
— Jaki?
— Jesteśmy przecie dobrymi przyjaciółmi.
— Bagatela! noszę jeszcze ślady naszej przyjaźni: trzy uderzenia szpadą!
— Otóż jeżeli znów odzyskasz łaskę, nie zapomnij o mnie.
— Słowo Rocheforta, ale pod warunkiem wzajemności.
— Zgoda, naturalnie, oto moja ręka.
— Przy pierwszej też sposobności, gdy będziesz mógł o mnie mówić...
— To będę mówił... a ty?...
— Ja także.
— Ale, a twoi przyjaciele?... czy o nich także trzeba mówić?...
— Co za przyjaciele?...
— Athos, Porthos i Aramis; czyżeś o nich zapomniał?
— Prawie!
— Cóż się z nimi stało?
— Nic a nic nie wiem.
— Doprawdy!
— A tak, mój Boże! rozstaliśmy się, jak ci wiadomo; żyją, tyle tylko mogę o nich powiedzieć. Ale w którym kącie ziemi są, niech mnie djabeł porwie, czy wiem choć odrobinę. Nie, na honor! Jednego tylko mam przyjaciela, Ciebie, Rocheforcie!
— A ten znakomity... jak nazywałeś tego chłopca, którego zrobiłem sierżantem w pułku piemonckim? — Planchet.
— Tak, tak. Cóż się stało ze znakomitym Planchetem?
— Zaślubił cukiernię przy ulicy Lombardyjskiej; chłopiec zawsze bardzo lubił słodycze. Teraz jest mieszczaninem paryskim i prawdopodobnie czynny bierze udział w rozruchach. Zobaczysz, że ten hultaj zostanie jeszcze jakim dygnitarzem miejskim, zanim ja się dochrapię kapitanostwa.
— E! mój drogi d‘Artagnanie, trochę otuchy; kiedy się jest najniżej u kół, koła się obracają i człowiek znowu na wozie. Może od dzisiejszego wieczora los twój zaraz się zmieni.
— Adieu! — wyrzekł d‘Artagnan, zatrzymując karetę.
— Co robisz?... — zapytał Rochefort.
— Już przybyliśmy na miejsce, a nie chciałbym, ażeby mnie widziano wysiadającego z karety od ciebie, my się niby nie znamy.
— Masz rację. Adieu!...
— Do widzenia; pamiętaj o obietnicy.
I d‘Artagnan wsiadł na konia i pojechał przed eskortą. W pięć minut później znajdowano się już na dziedzińcu pałacu królewskiego. D‘Artagnan poprowadził więźnia głównemi schodami przez przedsionek i korytarz.
Gdy stanęli przed drzwiami gabinetu Mazariniego, porucznik miał go już oznajmić, gdy Rochefort trącił go w ramię.
— D‘Artagnanie!... — rzekł Rochefort — winienem przyznać ci się do tego, co myślałem przez całą drogę, widząc wszędzie gromady mieszczańskie, przyglądające się oczami rozpłomienionemi tobie i czterem ludziom.
— Cóż takiego?... — zapytał d‘Artagnan.
— Że dość byłoby mi krzyknąć na pomoc, a rozszarpanoby w kawałki i ciebie i twoję eskortę, a ja wtedy byłbym wolny.
— Dlaczegóżeś tego nie uczynił?... — rzekł d‘Artagnan.
— Cóż znowu! — podchwycił Rochefort — a przyjaźń zaprzysiężona? Ale gdyby to kto inny mnie prowadził, wierz... w takim razie...
I d‘Artagnan stracił głowę.
— Czyżby, Rochefort stał się lepszy ode mnie? — rzekł i kazał się oznajmić ministrowi.
— Wprowadzić pana Rocheforta — odezwał się niecierpliwy głos Mazariniego, skoro usłyszał wymienione dwa nazwiska — i poprosić pana d‘Artagnana, ażeby zaczekał, może jeszcze będzie mi potrzebny.
Słowa te ucieszyły d‘Artagnana. Jak już powiedział, oddawna nikt go nie potrzebował, a to zajęcie się nim Mazariniego wydawało mu się dobrą wróżbą. Co się tyczy Rocheforta, postanowił on jeszcze bardziej mieć się na baczności.
Wszedł do gabinetu i zastał Mazariniego, siedzącego przy stole w zwykłem ubraniu, to jest po kardynalsku, a strój ten prawie niczem się nie różnił od takiego, jaki naówczas nosili opaci, z wyjątkiem, iż należały doń pończochy i płaszcz fioletowy.
Drzwi się zamknęły, Rochefort spojrzał zukosa na Mazariniego i pochwycił spojrzenie kardynała, które się skrzyżowało z jego wzrokiem.
Minister zawsze wyglądał tak samo, starannie uczesany, starannie utrefiony, wyperfumowany obficie, a dzięki tej zalotności nie wyglądał na tyle lat, ile miał.
Inaczej było z Rochefortem. Przez te pięć lat, które spędził w Bastylji, mocno się postarzał godny przyjaciel pana de Richelieu; czarne włosy mu posiwiały, a kolor śniady twarzy ustąpił miejsca bladości, znamionującej jakby wyczerpanie sił.
Mazarini, spostrzegłszy go, wstrząsnął niedostrzegalnie głową, jakgdyby chciał powiedzieć:
— O! ten człowiek wydaje mi się już do niczego! Po chwili milczenia, która w rzeczywistości było dosyć długa, a Rochefortowi wydała się całym wiekiem, Mazarini wyciągnął z pliki papierów jakiś otwarty list i, pokazując go szlachcicowi, rzekł:
— Znalazłem ten list, w którym dopominasz się pan wolności, panie Rochefort. Więc pan jesteś w więzieniu?
Rochefort drgnął.
— Ależ?... — ozwał się — myślałem, że Wasza Eminencja lepiej o tem wie od wszystkich.
— Ja? wcale a wcale, w Bastylji mnóstwo jest jeszcze więźniów z czasów Richelieu‘go, a ja nawet nie znam ich nazwisk.
— O!... ale ze mną co innego, panie kardynale, nazwisko moje było panu znane, ponieważ z rozkazu Waszej Eminencji przewieziono mnie z Châtelet do Bastylji.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— A tak, zdaje mi się, że sobie przypominam. Czyś pan w swoim czasie nie odmówił odbycia dla królowej podróży do Brukselli?
— O! o!... — podchwycił Rochefort — więc to byłaby prawdziwa przyczyna. Szukam jej od lat pięciu. A to ze mnie głupiec, że nie mogłem jej znaleźć.
— Ależ ja nie powiadam, ażeby to była przyczyna pańskiego aresztowania; musimy się dobrze zrozumieć, ja tylko zadałem panu pytanie, czyś nie odmówił pojechania do Brukselli w służbie królowej, kiedy zgodziłeś się tam pojechać ongi dla nieboszczyka kardynała?
— Właśnie dlatego że byłem w służbie kardynała, nie mogłem tam pojechać dla służenia królowej. Znajdowałem się w Brukselli w okropnych okolicznościach. Było to za czasów spisku Chalais‘a. Udałem się tam, ażeby przejąć korespondencję jego z arcyksięciem, i już wówczas, gdy mnie poznano, o mało co nie zostałem porąbany w kawałki. Jakżeż mogłem tam powrócić? Zgubiłbym królową — zamiast jej usłużyć.
— Otóż pojmujesz, jak najlepsze zamiary mogą być źle tłumaczone, mój drogi panie Rocheforcie. W odmowie twojej królowa widziała tylko czystą i zwykłą odmowę; dałeś się dobrze we znaki Jej Królewskiej Mości za czasów nieboszczyka kardynała.
Rochefort uśmiechnął się pogardliwie.
— Dlatego właśnie, że służyłem wiernie panu kardynałowi de Richelieu przeciw królowej, gdy umarł, zapewne Wasza wielebność pojmuje, że służyłbym panu równie wiernie przeciw wszystkim.
— Ja, panie Rochefort — odparł Mazarini — ja nie jestem taki, jak Richelieu, ja nie dążę do wszechwładzy, jestem prostym ministrem, który sług nie potrzebuje, bo sam jest sługą królowej. Otóż Jej Królewska Mość jest bardzo podejrzliwa i musiała się dowiedzieć o pańskiej odmowie; wzięła to za wypowiedzenie wojny, a wiedząc, że z pana człowiek wyższy, a zatem niebezpieczny, mój drogi panie Rochefort, kazała mi zapewne, ażebym ją zabezpieczył przed tobą. W taki to sposób znalazłeś się pan w Bastylji.
— A zatem, panie kardynale — odezwał się Rochefort — jeżeli przez omyłkę znajduję się w Bastylji...
— Tak, tak — podchwycił Mazarini — zapewne wszystko da się jeszcze zrobić; pan jesteś zdolny rozumieć pewne sprawy, a zrozumiawszy je, poprowadzić dobrze.
— Takie było zawsze zdanie pana kardynała de Richelieu, a uwielbienie moje dla tego wielkiego człowieka tembardziej się zwiększa, kiedy widzę, że i pańskie jest takie zdanie.
— Przystępuję więc do rzeczy; potrzebuję dobrych przyjaciół, wiernych sług, a kiedy powiadam, że potrzebuję, to znaczy, że ich potrzebuje królowa. Ja, pojmuje pan, czynię wszystko tylko z rozkazu królowej, a nie tak, jak pan kardynał de Richelieu, który rządził się zawsze swemi kaprysami. Ja też nigdy nie będę takim wielkim człowiekiem, jak on; ale natomiast jestem sobie poczciwcem, panie de Rochefort, i spodziewam się, że tego panu dowiodę.
Rochefort znał ten głos słodziutki, w jakim od czasu do czasu odzywało się jakby syczenie żmii.
— Gotów jestem uwierzyć Waszej wielebności — rzekł, chociaż na sobie mało miałem dowodów tej dobrotliwości, o jakiej Wasza Eminencja mówi. Nie zapominaj, panie kardynale — dodał, widząc ruch, którym minister usiłował go powściągnąć — nie zapominaj, że od lat pięciu siedzę w Bastylji i że nic tak nie paczy poglądów, jak patrzenie na świat przez kraty więzienne.
— O! panie Rochefort! jużem panu powiedział, że ja niczem nie przyczyniłem się do trzymania cię w więzieniu. Królowa, gniew kobiecy, który zresztą tak prędko przemija, jak przychodzi, i potem nawet się o nim nie myśli...
— Sądzę, że ona o nim już nie myśli, bo te lat pięć spędziła w pałacu królewskim pośród zabaw i dworzan, ale ja, co je przesiedziałem w Bastylji...
— E! mój Boże!... drogi panie Rochefort, czy sądzisz, że pobyt w pałacu królewskim jest tak rozkoszny? O... co to, to nie. I my mieliśmy bardzo wiele zmartwień. Ale nie mówmy już o tem. Ja, jak zawsze, gram w otwarte karty. No, powiedz, panie Rochefort, czy należysz do naszych?
— Pojmuje, Wasza wielebność, że z ochotą chciałbym należeć, ale ja nie wiem teraz o niczem. W Bastylji mówi się o polityce tylko z żołnierzami i strażnikami, a Wasza wielebność nie ma nawet pojęcia, jak ci ludzie mało są rozgarnięci i świadomi w rzeczach polityki. Ja należę do Bassompierra... Czy zawsze jest jeszcze w liczbie siedemnastu magnatów?
— Umarł, mój panie, i to wielka strata. Był to człowiek, przywiązany dla królowej, a ludzie przywiązani tak są rzadcy!
— Naturalnie!... — odrzekł Rochefort. — Kiedy się jaki znajdzie, zaraz go pan posyła do Bastylji.
— Ale bo to jeszcze pytanie, po czem przywiązanie można poznać?
— Po czynach — odpowiedział Rochefort.
— A tak, po czynach — podchwycił minister, zamyślając się — ale gdzież to znaleźć ludzi czynu?
Rochefort wstrząsnął głową.
— Nie brak ich, panie kardynale — wyrzekł — tylko pan ich źle szukasz.
— Źle szukam? Co chcesz przez to powiedzieć, panie Rochefort? I owszem, naucz mnie. Musiałeś sam wiele się nauczyć, żyjąc tak blisko nieboszczyka kardynała: o! to był wielki człowiek!
— Czy Wasza wielebność rozgniewa się, jeżeli się odezwę z nauką moralną?
— Ja, bynajmniej. Wiesz pan dobrze, że mnie wszystko można powiedzieć. Ja chcę, ażeby mnie kochano, a nie idzie mi o to, ażeby mnie się bano.
— Otóż! panie kardynale, w mojej celi jest wypisane na ścianie końcem klucza przysłowie.
— A cóż to za przysłowie?... — zapytał Mazarini.
— Ot, takie, panie kardynale: jaki pan,...
— Wiem, wiem: taki lokaj.
— Nie: taki sługa. Tę pewną zmianę zaprowadzili dla własnej satysfakcji owi ludzie wierni i przywiązani, o których tylko co panu mówiłem.
— Więc cóż znaczy to przysłowie?
— Ono znaczy, że pan de Richelieu potrafił znaleźć wierne sługi i to całemi tuzinami.
— On! cel wszystkich sztyletów! On, który całe życie spędził na odbijaniu zadawanych mu ciosów.
— Ale je przecież odbijał, a ciosy były potężne. Lecz dlatego mu się udawało, że jeżeli miał wielu nieprzyjaciół, miał i wielu przyjaciół.
— Ja też tylko tego pragnę.
— Znałem ludzi, — mówił dalej Rochefort, sądząc, że nadeszła chwila, by dotrzymać słowa d‘Artagnanowi, — którzy — dzięki swej zręczności — sto razy wyprowadzili w pole przezorność i przenikliwość kardynała; dzielnością swą pobili gwardję jego i szpiegów, — ludzi, którzy bez pieniędzy, bez poparcia, bez kredytu zachowali koronę głowie ukoronowanej i zniewalali kardynała do tego, ażeby sam przepraszał.
— Ale ci ludzie, o których pan mówisz — rzekł Mazarini, uśmiechając się w głębi duszy z tego, do czego Rochefort prowadził — ci ludzie nie byli oddani kardynałowi, ponieważ walczyli przeciw niemu.
— Nie; choć byliby lepiej wynagrodzeni, ale mieli nieszczęście być oddanymi tej królowej, dla której przed chwilą żądał pan sług.
— Ale skąd pan możesz wiedzieć o takich rzeczach?
— Znam te rzeczy, ponieważ ci ludzie byli moimi nieprzyjaciółmi w owych czasach i walczyli przeciw mnie, ponieważ wyrządzałem im zło, jakie tylko mogłem, a oni mi się wypłacali nawzajem; ponieważ jeden z nich, z którym miałem sprawę bardziej osobistą, pchnął mnie szpadą raz jeszcze przed siedmiu laty i to po raz trzeci... na zakończenie starego rachunku.
— O!... — wyrzekł Mazarini z zachwycającą dobrodusznością — gdybym ja znał takich ludzi.
— O! panie kardynale, jednego z nich masz przy swych
drzwiach od lat sześciu i od lat sześciu uważasz go za całkiem nieprzydatnego.
— Któż to taki?
— Pan d‘Artagnan.
— Ten gaskończyk?... — zawołał Mazarini z doskonale udanem zdziwieniem.
— Gaskończyk ten ocalił królową, a pana kardynała zmusił do przyznania się, że w sprawach zręczności, sprytu i dyplomacji był tylko żakiem.
— Doprawdy?
— Jak miałem zaszczyt powiedzieć Waszej ekscelencji.
— Opowiedz mi o tem trochę, drogi panie Rochefort.
— To bardzo trudno, panie kardynale — odrzekł szlachcic z uśmiechem.
— To on sam mi opowie.
— Wątpię, Wasza ekscelencjo.
— A to dlaczego?
— Bo tajemnica nie do niego należy; bo, jak panu powiedziałem, jest to tajemnica wielkiej królowej.
— I on sam tego dzieła dokonał?
— Nie, panie kardynale, miał trzech przyjaciół, trzech zuchów, którzy mu pomagali; takich zuchów, jakich pan szukał przed chwilą.
— I ci czterej ludzie, powiadasz pan, byli z sobą w łączności?
— Tak, jakby to był z czterech jeden tylko człowiek, tak, jakby czworo tych serc biło w jednej tylko piersi. Czego też oni nie dokazali we czterech!
— Mój drogi, panie Rochefort, doprawdy, nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak zaostrzasz moją ciekawość. Czy nie mógłbyś mi opowiedzieć tej historji?
— Nie, ale mogę panu opowiedzieć bajkę, prawdziwą bajkę czarodziejską.
— O! powiedz, panie Rochefort; ja bardzo lubię bajki.
— A zatem proszę posłuchać. Była sobie pewna królowa... ale potężna królowa, królowa jednego z największych państw na świecie; — królowej jeden z ministrów życzył źle, ponieważ dawniej życzył jej aż zanadto dobrze. Nie domyślaj się, panie kardynale, nie zgadniesz nic: wszystko to działo się bardzo dawno, zanim jeszcze pan przybyłeś do tego królestwa, gdzie panowała ta królowa. Otóż zawitał na dwór królewski ambasador tak dzielny, tak bogaty i tak elegancki, że wszystkie kobiety szalały za nim na zabój, a nawet sama królowa, zapewne w dowód wdzięczności za jego stosunek do interesów tego państwa, była na tyle nieroztropna, że dała mu pewną ozdobę, tak wyróżniającą się, iż nie można jej było niczem zastąpić. Ponieważ klejnot ten pochodził od króla, minister namówił go, ażeby zażądał od małżonki wystąpienia na najbliższym balu dworskim w tym klejnocie. Zbyteczne byłoby mówić Waszej ekscelencji, iż minister ów dowiedział się najpierw z dobrego źródła, że klejnot podążył razem z ambasadorem, ambasador zaś był bardzo daleko, za morzami.
Wielkiej królowej groziła zguba, była ona zgubiona, lada dzień mogła znaleźć się w położeniu ostatniej ze swych podwładnych, bo spadłaby ze szczytu swej wielkości.
— Doprawdy?... — odezwał się Mazarini.
— Otóż czterech ludzi postanowiło ją ocalić. Ludzie ci nie byli książętami, ani żadnymi możnowładcami, ani nawet bogatymi, byli to czterej żołnierze o wielkich sercach, dzielnych ramionach i świetnych szpadach. Pojechali. Minister wiedział o ich wyjeździe i po drodze rozstawił ludzi, ażeby im przeszkodzili dostać się do celu. Trzej znaleźli się w stanie opłakanym, niezdolni już do walki, lecz jeden z nich dotarł do portu, zabił lub poranił tych, którzy chcieli go przytrzymać, przebył morze i odniósł klejnot wielkiej królowej, która mogła go była przypiąć oznaczonego dnia do sukni, co o mało nie spowodowało upadku ministra. Cóż Wasza dostojność powie o tym fakcie?
— To wspaniałe!... — rzekł Mazarini zadumany.
— A ja mógłbym jeszcze przytoczyć dziesięć podobnych.
Mazarini nie mówił już nic, tylko myślał. Tak upłynęło pięć czy sześć minut.
— Czy Wasza ekscelencja ma mnie jeszcze o coś zapytać?... — odezwał się Rochefort.
— I owszem. Więc powiadasz pan, że d‘Artagnan był jednym z tych czterech ludzi?...
— I to tym, który przeprowadził całą sprawę.
— A któż byli inni?
— Wasza ekscelencja pozwoli, że panu d‘Artagnanowi pozostawię ich wymienienie. Byli to przyjaciele jego, a nie moi, on tylko miałby pewien wpływ na nich, a ja nie znam ich nawet pod ich prawdziwemi nazwiskami.
— Nie ufasz mi, panie Rochefort! A ja chcę być z panem szczery aż do końca; ja potrzebuję pana, jego i wszystkich.
— Zacznijmy ode mnie, Wasza ekscelencjo, ponieważ posłałeś po mnie i jestem oto przed tobą, potem przejdziemy do innych. Nie dziwi przecie pana moja ciekawość; kiedy się pięć lat siedziało w więzieniu, chciałoby się bardzo wiedzieć, gdzie człowiek będzie się obracał.
— Pan, mój drogi panie Rochefort, otrzymasz stanowisko zaufane, udasz się pan do Vincennes, gdzie pan de Beaufort jest więźniem, i będziesz mi go pilnował bacznie. No, czy masz co przeciw temu?
— A mam! Bo pan mi proponuje rzecz niemożebną — rzekł Rochefort, wstrząsając głową, z zawiedzioną miną.
— Jakto, rzecz niemożebną? A dlaczegóż to niemożebne?
— Bo pan de Beaufort należy do moich przyjaciół, a raczej ja jestem jego przyjacielem. Czyś zapomniał, Wasza ekscelencjo, że to on zaręczył za mnie przed królową?
— Pan de Beaufort od tego czasu stał się wrogiem rządu.
— Tak, Wasza ekscelencjo, to możebne, ale ponieważ ja nie jestem ani królem, ani królową, ani ministrem, nie jest on wrogiem moim i nie mogę przyjąć tego, co mi pan ofiarowuje.
— I to pan nazywasz poświęceniem? Doprawdy, winszuję panu. Poświęcenie niezbyt daleko pana posuwa, panie Rochefort.
— A zresztą, Wasza ekscelencjo — podchwycił Rochefort — pojmuje pan, że wyjść z Bastylji po to, ażeby się dostać do Vincennes, to tylko tyle, co zmienić więzienie.
— Powiedz pan odrazu, że należysz do partji pana de Beaufort, to będzie szczerzej z pana strony.
— Wasza ekscelencjo, od tak dawna siedzę w więzieniu, że nie należę do żadnego stronnictwa i pragnę tylko świeżego powietrza. Przeznacz mnie pan do czego innego, daj mi jakie mozolne zlecenie, byleby tylko na otwartem powietrzu.
— Mój drogi panie de Rochefort — odrzekł Mazarini z miną wyniosłą — gorliwość zanadto cię unosi; masz się jeszcze za młodego człowieka, bo serce twoje zawsze jeszcze jest młode, ale sił ci już brakuje. Wierzaj mi, że teraz potrzebujesz spoczynku, o! i to jeszcze jakiego!...
— Nic więcej nie postanowiłeś co do mnie, Wasza Eminencjo.
— I owszem postanowiłem.
Wszedł Bennouin.
— Przywołać woźnego, — rzekł — —a ty zostań przy mnie — dodał po cichu.
Woźny wszedł, Mazarini napisał kilka słów, oddał je temu człowiekowi, potem kiwnął głową.
— Adieu, panie Rochefort — rzekł.
Rochefort skłonił się z szacunkiem.
— Widzę, Wasza ekscelencjo, że mnie odprowadzają do Bastylji.
— Jesteś pan domyślny.
— Powracam, panie kardynale, ale powtarzam panu, iż źle robisz, że ze mnie nie korzystasz...
— Z pana?... Przecież jesteś przyjacielem moich nieprzyjaciół.
— Ha!... dlaczego mnie pan nie zrobił wrogiem swoich wrogów?
— Czy pan sądzisz, że na świecie nie mam nikogo, prócz ciebie, panie Rochefort. Wierzaj mi pan, znajdę ja takich, którzy tyle będą warci, co i ty.
— Życzę tego Waszej ekscelencji.
— To dobrze. Ale napróżnobyś się pan trudził pisywaniem do mnie listów, panie Rochefort. Listy pańskie nie miałyby żadnego celu.
— Wyciągnąłem kasztany z pieca — wyszeptał Rochefort, odchodząc — a jeżeli d‘Artagnan nie będzie zadowolony ze mnie, gdy mu zaraz opowiem pochwałę, jaką datem o nim, byłby zanadto wybredny. Ale dokądże mnie prowadzą, u djabła.
W istocie prowadzono Rocheforta małemi schodami zamiast przez przedpokój, gdzie czekał d‘Artagnan.
Na podwórzu zastał karetę i czterech ludzi z eskorty, lecz napróżno wypatrywał swego przyjaciela.
— Ho! ho! — rzekł do siebie Rochefort — to zmienia okrutnie postać rzeczy. Ale jeżeli na ulicach jest jeszcze sporo ludzi, ha! to pokażemy Mazariniemu, żeśmy, chwała Bogu, zdatni jeszcze do czego innego, niż do pilnowania więźnia.
I wskoczył do karety tak lekko, jak gdyby miał dopiero lat dwadzieścia pięć.