Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II
PATROL NOCNY

W dziesięć minut później mały oddział wyruszał ulicą Dobrych Dzieci, z za sali teatralnej, którą kardynał Richelieu zbudował, ażeby grać w niej Mirama, a kardynał Mazarini większy amator muzyki, niż literatury, kazał wystawiać tu pierwsze opery francuskie.
Miasto przedstawiało widok wielkiego wzburzenia, liczne gromadki przebiegały ulice i zatrzymywały się przy ukazaniu żołnierzy, z miną groźnego szyderstwa, znamionującego, że mieszczanie, zwykle spokojni, nabrali ducha wojowniczego.
Chwilami wrzawa dolatywała od strony hal targowych. Strzały z fuzyj huczały w ulicy św. Djonizego, a niekiedy, ni stąd ni zowąd, odzywały się dzwony, wprawione w ruch z fantazji ludu.
D‘Artagnan przebywał drogę z zupełnym spokojem człowieka, na którego nie działają wcale takie drobnostki. Kiedy gromadka jaka zawaliła sobą ulicę, najeżdżał na nią konno, wcale nie ostrzegając, a ponieważ wichrzyciele, albo też i buntownicy, z których składał się ten tłum, widzieli, z kim mają do czynienia, rozstępowali się i przepuszczali patrol.
Kardynał zazdrościł mu tego spokoju, który przypisywał przyzwyczajeniu do niebezpieczeństw, ale niemniej na rachunek oficera, pod którego dowództwem chwilowo stanął, składał i ten wzgląd, że przezorność sama nadaje niezamąconą odwagę. Kiedy się zbliżono do warty przy rogatce Sierżantów, szyldwach krzyknął: „kto idzie!“.
D‘Artagnan odpowiedział, poczem, zapytawszy kardynała o hasło, wymówił je; hasłem tem było: „Ludwik i Rockroy.“ Po wymienieniu tych znaków porozumienia, d‘Artagnan zapytał, czy to pan Comminges dowodzi placówką.
Wtedy wartownik wskazał mu oficera, rozmawiającego z jakimś jeźdźcem.
— Oto pan Comminges — rzekł d‘Artagnan, wróciwszy do kardynała.
Kardynał skierował ku oficerowi konia, a d‘Artagnan usunął się na bok przez delikatność; zauważył jednak po sposobie, w jaki obaj rozmawiający zdjęli kapelusze, iż poznali jego Eminencję.
— Brawo! Guitaut!... — rzekł kardynał do jeźdźca — widzę, że, pomimo lat sześćdziesięciu czterech, zawsze jesteś ten sam, rzeźkł i przywiązany; cóż tak opowiadasz temu młodzieńcowi?
— Wasza ekscelencjo — odrzekł Guitaut — opowiadam mu, iż żyjemy w szczególnej epoce i że dzień dzisiejszy bardzo przypomina dzień Ligi, jaki widziałem zamłodu. Czy Wasza ekscelencja wie, że myślano już ni mniej ni więcej o stawianiu barykad na ulicach św. Djonizego i św. Marcina?
— A cóż ci na to odpowiedział Comminges, mój drogi Guitaut?
— Wasza ekscelencjo — odezwał się Comminges — i dla utworzenia Ligi brakowało im pewnej rzeczy, która wydała mi się dosyć ważna, brakowało im księcia Gwizjusza; zresztą nie robi się dwa razy tego samego.
— Nie, ale oni robią frondę, jak to nazywają — podchwycił Guitaut.
— Cóż to jest fronda?... — spytał Mazarini.
— Wasza ekscelencjo, taką nazwę nadają oni swej partji.
— A skądże pochodzi ta nazwa?...

— Zdaje się przed kilku dniami radca Bachaumont powiedział w pałacu, że wszyscy autorowie rozruchów podobni są do żaków frondujących, t. j. zbierających się do rowów pod Paryżem, a rozlatujących na widok policjanta, poczem znów się zbierają, gdy przejdzie. Słówko to pochwycono w locie; nazwano ich frondystami. Dzisiaj i wczoraj wszystko mieliśmy frondowe: chleb, kapelusze, rękawiczki, wachlarze, a oto, proszę posłuchać...

„Dzisiaj już jest fronda,
Słuchaj, Mazarini!
W skórę ona ci da,
Słuchaj, Mazarini!“

— Zuchwalec! — mruknął Guitaut.
— Wasza Ekscelencjo — rzekł Comminges, którego rana wprowadzała w zły humor i chętnie pragnąłby doczekać się odwetu, czy chcesz, ażebym posłał kulę hultajowi, niechby nie śpiewał tak fałszywie!...
I ręką sięgnął do olster na koniu swego wuja.
— Nie! nie! — wykrzyknął Mazarini — Diavolo! mój drogi przyjacielu, byłbyś wszystko popsuł, rzeczy idą pysznie; znam ja waszych Francuzów, jakbym ich sam zrobił od pierwszego do ostatniego; śpiewają, to zapłacą. Podczas Ligi, o której Guitaut mówił przed chwilą, śpiewano tylko mszę. Chodź z nami, Guitaut! chodź!... zobaczymy, czy tak dobrze pilnują rogatki Trzydziestu pięciu, jak tych rogatek.
I, ukłoniwszy się Comminges‘owi ręką, połączył się z d‘Artagnanem, idącym na czele małego oddziału, za którym podążał Guitaut i kardynał; pochód zamykała reszta eskorty.
— Racja... wyrzekł Comminges, patrząc na oddalającego się kardynała, — zapomniałem, że byleby płacono, on niczego więcej nie pragnie.
Powrócono na ulicę św. Honorego, odsuwając wciąż gromadki ludzi; w gromadkach tych mówiono tylko o edyktach, świeżo wydanych; żałowano młodego króla, który tak rujnował swój lud, nic o tem nie wiedząc, całą winę zwalano na Mazariniego i mówiono o odwołaniu się do księcia Orleańskiego, wysławiano Blancmesnila i Broussela.
D‘Antagnan przejeżdżał pośród tych ludzi z najzupełniejszym spokojem, jakgdyby on i koń jego byli z żelaza, Mazarini rozmawiał pośrodku z Guitaut; muszkieterowie, którzy już poznali kardynała, jechali w milczeniu.
Tak przebył on ulicę Ś-go Tomasza i przybył do Luwru, gdzie znajdował się wspomniany posterunek; Guitaut przywołał podwładnego oficera, ażeby zdał raport.
— I cóż? — zapytał Guitaut.
— O!... mój kapitanie — odrzekł oficer — tutaj wszystko dobrze, tylko tam dzieje się coś... w tym pałacu.
I ręką wskazał wspaniały pałac, stojący na miejscu, gdzie potem był teatr Wodewil.
— W tym pałacu? — podchwycił Guitaut — ależ to pałac Rambouillet.
— Nie wiem, czy to pałac Rambouillet — podchwycił oficer — ale wiem, że widziałem tam wchodzących ludzi z bardzo podejrzanemi minami.
— Ba!... — odparł Guitaut, wybuchając śmiechem — to są tylko poeci!
— E!... Guitaut — rzekł Mazarini — mógłbyś też z większem uszanowaniem wyrażać się o tych panach; nie wiesz, że i ja byłem także poetą zamłodu i pisywałem wiersze w rodzaju pana de Benserade.
— Wasza Ekscelencja?...
— Tak, ja. Chcesz, ażebym ci je powiedział?
— Dla mnie to wszystko jedno, bo nie rozumiem po włosku.
— Tak, ale rozumiesz po francusku, nieprawdaż, mój poczciwy i dzielny Guitaut — podchwycił Mazarini, po przyjacielsku kładąc mu rękę na ramieniu — i jeżeli w tym języku dany ci będzie przeze mnie rozkaz, wykonasz go, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, Wasza Ekscelencjo, jak to uczyniłem nieraz, byleby rozkaz ten pochodził od królowej.
— A! tak — wyrzekł Mazarini, przygryzając sobie usta — wiem, że jesteś jej zupełnie oddany.
— Jestem kapitanem jej gwardji przeszło od lat dwudziestu.
— W drogę, panie d‘Artagnan — podchwycił kardynał — tutaj wszystko dobrze.
D‘Artagnan znów pojechał na czele oddziału, nie powiedziawszy ani słowa, z tem biernem posłuszeństwem, jakie cechuje starego żołnierza.
Skierował się ku wzgórzu św. Rocha, gdzie stał trzeci posterunek, przejrzawszy po drodze ulice Richelieu‘go i Villers, bardzo ustronne, bo graniczące prawie z wałami miejskiemi, i bardzo mało zaludnione.
— Kto dowodzi tym posterunkiem? — zapytał kardynał.
— Villequier — odpowiedział Guitaut.
— Do djabła!... — rzekł Mazarini — pomów z nim sam, wiesz, żeśmy na siebie krzywi, odkąd ty miałeś polecenie aresztować księcia de Beaufort; on utrzymywał, że to jemu, jako kapitanowi gwardji króla, należało się to szczęście.
— Wiem o tem dobrze i już mu sto razy mówiłem, iż nie ma najmniejszej racji; król nie mógł, mu dać tego rozkazu, bo król wówczas miał dopiero lat cztery.
— Tak, ale ja mogłem był ten rozkaz mu dać, a wybrałem ciebie.
Guitaut, nic nie odpowiedziawszy, pojechał naprzód, dał się poznać szyldwachowi i kazał przywołać pana de Villequier.
Ten zaraz podszedł.
— A!... to pan Guitaut — rzekł kwaśno, a zwykle był kwaśny — cóż pan u djabła tu porabiasz?
— Przychodzę pana zapytać, czy tu co nowego słychać.
— A cóż pan chcesz, u djabła, żeby tu było słychać, krzyczą: „niech żyje król“ i „precz z Mazarinim“, ale to nie nowina, już od dość dawna przywykliśmy do tych krzyków.
— I należycie do chóru — odpowiedział Guitaut ze śmiechem.
— Dalibóg, miałbym wielką ochotę, bo, mój panie Guitaut, według mnie, oni mają rację; ja sam oddałbym przez pięć lat moją pensję, której mi wcale nie płacą, ażeby tylko król był o pięć lat starszy.
— Doprawdy? a cóżby się przez to zmieniło, gdyby król miał o lat pięć więcej?
— To, że król stałby się pełnoletni i sam wydawałby rozkazy, a większą przyjemnością przecie byłoby słuchać wnuka Henryka IV, niż syna Piotra Mazarini‘ego. Dla króla choćby na śmierć dałbym się zabić z ochotą!... ale gdybym zabity został za Mazarini‘ego, jak siostrzeniec pański o mało co dziś nie został, żaden raj najbardziej błogi, nie pocieszyłby mnie nigdy.
— Dobrze, dobrze, panie Villequier — odezwał się Mazarini — bądź pan spokojny, nie omieszkam o tem przywiązaniu zawiadomić króla.
Potem, zwróciwszy się do eskorty, wyrzekł.
— Jedźmy, panowie, wszystko idzie dobrze, wracajmy.
— O! — wyrzekł Villequier — i Mazarini był tutaj! Tem lepiej, oddawna pragnąłem mu w oczy powiedzieć, co o nim myślę; dostarczyłeś mi tej sposobności, Guitaut, a chociaż twoje względem mnie zamiary nie były może najlepsze, jednak ci dziękuję.
I, wykręciwszy się na pięcie, wszedł do kordegardy, gwiżdżąc śpiewkę frondystów.
Tymczasem Mazarini powracał głęboko zadumany; to, co usłyszał kolejno od Comminges‘a, Guitauta i Villequiera, utwierdziło go w myśli, że — w razie ważniejszych wypadków — miałby po swojej stronie tylko królową, a nadomiar królowa tak często opuszczała swych przyjaciół, że ministrowi, pomimo wszelkich przedsiębranych ostrożności, poparcie jej wydawało się bardzo niepewne.
Przez cały czas tej przejażdżki nocnej, która trwała prawie godzinę, kardynał, przyglądając się kolejno Comminges‘owi, Guitautowi i Villequierowi, badał szczególnie postawię jednego człowieka.
Człowiek ten, który wobec pogróżek ludu pozostał niewzruszony i ani się zmarszczył na żarty Mazariniego, zarówno jak na te, które je wywołały, człowiek ten wydawał mu się wyjątkową istotą, wydawał mu się zahartowany na wypadki, jakie się odbywały obecnie, a zwłaszcza na te, które łatwo dawały się przewidzieć już w bliskiej przyszłości.
Zresztą nazwisko d‘Artagnana nie było mu zupełnie nieznane, jakkolwiek Mazarini przybył do Francji dopiero w roku 1634 czy 1635, to jest w siedm czy ośm lat po wypadkach, które opowiedzieliśmy w poprzedniej historji; zdawało się kardynałowi, że nazwisko to jest wsławione, jako należące do człowieka, który w pewnej okoliczności, jakiej już sobie nie przypominał, złożył dowody wzorowej odwagi, zręczności i poświęcenia.
Myśl ta tak opanowała jego umysł, że postanowił ją wyjaśnić niezwłocznie; ale tych wiadomości o d‘Artagnanie mógł jawnie żądać tylko od niego samego.
Z kilku słów, które wyrzekł porucznik muszkieterów, kardynał poznał pochodzenie gaskońskie, a włosi i gaskończycy znają się zbyt dobrze, zbyt są do siebie podobni, aby nie przypisywali sobie nawzajem swoich cech.
Kardynał, powróciwszy do pałacu królewskiego od strony parkanu ogrodowego, zapukał do małej furtki i, podziękowawszy d‘Artagnanowi oraz poprosiwszy go, żeby zaczekał na dziedzińcu pałacu, skinął na Guitaut, ażeby za nim podążył.
— Mój drogi Guitaut, — rzekł kardynał, opierając się na ramieniu starego kapitana gwardji, — mówiłeś mi przed chwilą, że już od lat dwudziestu służysz królowej.
— Tak, to prawda, — odpowiedział Guitaut.
— Otóż, drogi mój Guitaut!... — ciągnął dalej kardynał — zauważyłem, że oprócz odwagi aż nazbyt znanej, i wierności nieporównanej, odznaczasz się jeszcze doskonałą pamięcią.
— Wasza Ekscelencja to zauważył — odrzekł kapitan — do djabła, tem gorzej dla mnie.
— Dlaczego!...
— Bo jednym z najpierwszych przymiotów dworaka jest umieć zapominać.
— Ale ty nie jesteś dworakiem, Guitaut, jesteś dzielnym żołnierzem, a także kapitanem, jakich zostało kilku jeszcze z czasów Henryka IV, ale jakich niestety w przyszłości już nie będzie.
— O!... Wasza Ekscelencjo, czy kazałeś mi tu przyjść, ażeby postawić mi mój horoskop?
— Nie — odparł Mazarini ze śmiechem — prosiłem, ażebyś tu przyszedł, bo chciałem się od ciebie dowiedzieć, czyś nie zauważył naszego porucznika gwardji.
— Pana d‘Artagnana?
— Tak.
— Nie potrzebowałem go zauważać, Wasza Ekscelencjo, znam go oddawna.
— Cóż to za człowiek? — Ależ to gaskończyk — odrzekł Guitaut, zdziwiony pytaniem.
— Tak, to wiem, ale chciałem cię zapytać, czy to człowiek, któremu można zaufać?
— Pan de Treville bardzo go szanuje, a pan de Treville, jak panu wiadomo, należy do wielkich przyjaciół królowej.
— Chciałem się dowiedzieć, czy ten człowiek dał się już dobrze poznać.
— Jeżeli Wasza Ekscelencja pyta, czy był dzielnym żołnierzem, to mógłbym odpowiedzieć twierdząco. Przy oblężeniu Roszelli, pod Suze, pod Perpignan, więcej on, jak słyszałem, dokazał, niż było jego obowiązkiem.
— Ale widzisz, mój Guitaut, my, biedni ministrowie, potrzebujemy często ludzi nietylko walecznych. Potrzebujemy i ludzi zręcznych. Czy za czasów kardynała, pan d‘Artagnan nie był zamieszany w jaką intrygę, z której potem bardzo zręcznie się wywikłał?
— Co do tego — rzekł Guitaut, widząc, że kardynał chce od niego wszystkie wiadomości wydobyć — zmuszony jestem powiedzieć Waszej Ekscelencji, że nie wiem nic więcej ponad to, co te same pogłoski mogły panu donieść. Nigdy ja się nie mieszałem do intryg, a, jeżeli kiedykolwiek doszło mnie jakie zwierzenie o intrygach cudzych, to ponieważ tajemnica do mnie należy, Wasza Ekscelencjo, uznaję za stosowniejsze zachować ją dla tych, którzy mi zawierzyli.
Mazarini wstrząsnął głową.
— O!... — rzekł — daję słowo, że są ministrowie szczęśliwi, wiedzący o wszystkiem, czego chcą.
— Wasza Ekscelencjo — podchwycił Guitaut — to może dlatego, że nie ważą oni wszystkich ludzi na jednakowych szalach i mogą udawać się do ludzi wojny, gdy idzie o wojnę, a do ludzi intryg, gdy idzie o intrygi. Niech się Wasza Ekscelencja zwróci do jakiego intryganta z epoki, o której mowa, a otrzyma od niego, co zechce, naturalnie, płacąc za to dobrze.
— E! do licha!... — podchwycił Mazarini, krzywiąc się tak, jak zwykle, gdy chodziło o pieniądze w takiem znaczeniu, — ha! to się zapłaci, jeżeli niema innego sposobu.
— Czy Wasza Ekscelencja na serjo żąda, ażebym jej wskazał człowieka, który też wmieszany był we wszelkie intrygi?
Per Bacco!... — podchwycił Mazarini, bo już się niecierpliwił, — od godziny o to tylko cię proszę, żelazna głowo.
— Jest jeden, za którego ręczę, jeżeli tylko zechce mówić.
— To już do mnie należy.
— O! Wasza Ekscelencjo, nie zawsze łatwo skłonić do mówienia takich ludzi, którzy mówić nie chcą.
— Ba! przy cierpliwości i tego można dokazać. I cóż to za człowiek?
— To hrabia de Rochefort.
— Hrabia de Rochefort!...
— Na nieszczęście, znikł on przed czterema, czy pięciu laty, i nie wiem, co się z nim stało.
— To ja się dowiem, mój Guitaut — odrzekł Mazarini.
— Więc dlaczegóż Wasza Eminencja skarżył się przed chwilą, że o niczem nie może wiedzieć?
— I sądzisz — podchwycił Mazarini — że Rochefort...
— On był duszą oddany kardynałowi; ale uprzedzam Waszą Ekscelencję, kosztować to będzie drogo; kardynał hojny był dla swoich ludzi.
— Tak, tak, mój Guitaut — odrzekł Mazarini — był to wielki człowiek, ale miał tę wadę; dziękuję ci, skorzystam z twojej rady, i to nawet tego wieczora.
A ponieważ w tej chwili rozmawiający przybyli już na dziedziniec pałacu królewskiego, kardynał pożegnał Guitaut skinieniem ręki i, spostrzegłszy oficera, który przechadzał się wzdłuż i wszerz, zbliżył się do niego.
Był to d‘Artagnan, który czekał, zgodnie z rozkazem kardynała.
— Chodź, panie d‘Artagnan — rzekł Mazarini najsłodszym głosem — mam dla ciebie polecenie.
D‘Artagnan skłonił się, podążył za kardynałem i w chwilę później znalazł się znowu w gabinecie, z którego był wyszedł. Kardynał usiadł przed biurkiem, wziął arkusz papieru, na którym napisał kilka wierszy.
D‘Artagnan stał niewzruszony i czekał bez niecierpliwości, zarówno jak bez zaciekawienia. Stał się on automatem urzędowym, działającym, albo raczej spełniającym rozkazy, jak za naciśnieniem sprężyny.
Kardynał złożył list i przyłożył pieczęć.
— Panie d‘Artagnan — wyrzekł — zaniesiesz tę depeszę do Bastylji i przyprowadzisz osobę, o której tu mowa: weźmiesz karetę, eskortę i pilnować będziesz więźnia tego bacznie.
D‘Artagnan wziął list, rękę podniósł do kapelusza, odwrócił się na pięcie, jak dokładniej nie mógł uczynić sierżant, uczący żołnierzy, wyszedł i za chwilę słychać było, jak rozkazywał krótko, głosem jednostajnym:
— Czterech ludzi do eskorty, karetę i mego konia.
W pięć minut potem rozległ się turkot kół karety, żelaztwa i koni, tętniących po bruku podwórza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.