Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII
ZAKŁOPOTANEMU D’ARTAGNANOWI PRZYCHODZI W POMOC DAWNA ZNAJOMOŚĆ

D‘Artagnan powracał więc zamyślony głęboko, z przyjemnością niosąc worek kardynała Mazariniego i myśląc o pięknym djamencie, który należał był do niego, a teraz błyszczał na palcu pierwszego ministra.
— Jeżeli ten djament kiedykolwiek dostanie się w moje ręce — rzekł — natychmiast go sprzedam i kupię kilka posiadłości obok zamku mego ojca, zamku, który ładne stanowi pomieszkanie, ale nic doń nie należy prócz ogrodu, — i tam czekać będę, aż jaka bogata panna, podbita moją miną, zapragnie mnie zaślubić, potem będę miał trzech synów; z pierwszego zrobię wielkiego pana, jak Athos, z drugiego pięknego żołnierza, jak Porthos, z trzeciego sympatycznego opata, jak Aramis! Dalibóg! lepszeby to było od tego życia, jakie teraz prowadzę, ale, niestety jegomość Mazarini taki kutwa, że nie oddałby mi djamentu.
Coby d‘Artagnan był rzekł, gdyby wiedział, że djament ten królowa powierzyła Mazariniemu, właśnie dla niego! Powróciwszy na ulicę Tiquetonne, zobaczył, że panuje tu jakiś zgiełk, że zbiegowisko jest jakieś obok jego kwatery.
— Ho! ho!... — rzekł do siebie — czyżby pożar wybuchł w hotelu „pod Kozą“, lub mąż pięknej Magdaleny powrócił.
Nic jednak złego się nie stało; d‘Artagnan, zbliżywszy się, spostrzegł, że tłum się kupił nie przed hotelem, lecz przed domem sąsiednim. Krzyczano głośno, biegano z pochodniami, a przy blasku pochodni d‘Artagnan zobaczył mundury. Zapytał, co się stało. Odpowiedziano mu, że jakiś mieszczanin z dwudziestką swych przyjaciół napadł na powóz, eskortowany przez gwardję pana kardynała, ale przybyły jej posiłki i mieszczanie zostali rozproszeni.
Przewódca napadu schronił się do sąsiedniego domu przy hotelu i dom ten rewidowano teraz. Zamłodu d‘Artaginan byłby pobiegł tam, gdzie zobaczyłby mundury, i samby dopomógł żołnierzom przeciw mieszczaninowi, ale teraz głowa mu wystygła. Zresztą miał w kieszeni sto pistolów kardynalskich, nie chciał się więc narażać w takiem zbiegowisku.
Powrócił do hotelu, o nic więcej nie wypytując. Dawniej d‘Artagnan chciał wszystko wiedzieć, teraz to, co wiedział, wystarczało mu całkowicie. Zastał piękną Magdalenę, która się go nie spodziewała, bo myślała, że d‘Artagnan, jak jej powiedział, przepędzi całą noc w Luwrze.
Chciała więc wszcząć z nim rozmowę i opowiedzieć o wszystkiem, co się stało, ale d‘Artagnan dziwnie nie był usposobiony do rozmowy. Pokazała mu dymiącą się kolację, lecz d’Antagnan prosił, ażeby wieczerzę zaniesiono mu do pokoju i dodano do niej butelkę starego burgunda.
D‘Artagnam zamykał się w tym pokoju, kiedy pragnął nieobecnością swoją ukarać piękną Magdalenę. Pierwszem jego staraniem było schowanie, do starego biurka, mającego tylko nowy zamek, otrzymanego worka; potem, gdy po chwili podano mu zimną kolację wraz z butelką wina, pożegnał chłopca, zamknął drzwi i zasiadł do stołu.
D‘Artagnan nie należał do ludzi, którzy sądzą, że noc przynosi radę; w nocy d‘Artagnan spał. Zrana zaś przeciwnie świeży i rzeźki czuł najlepsze natchnienie. Oddawna już nie miał sposobności myśleć zrana, ale w nocy spał zawsze dobrze. O świcie obudził się, wyskoczył z łóżka ze stanowczością żołnierską i, rozmyślając, przechadzał się po pokoju.
— W 43 roku, na pół roku prawie przed śmiercią nieboszczyka kardynała, otrzymałem list od Athosa. Gdzie to było?... Zobaczymy... A!... było to przy oblężeniu Besançon... przypominam sobie... znajdowałem się właśnie w bastjonie. Cóż mi opowiadał?... Że mieszka w małym mająteczku, tak... w małym mająteczku, ale gdzie?... Kiedy to właśnie czytałem, wiatr porwał ten list. Dawniej — byłbym go poszukał, choćby nawet wiatr zaniósł go w zupełnie otwarte miejsce... Ale młodość jest wielką wadą... gdy się nie jest młodym... Pozwoliłem listowi z adresem Athosa pofrunąć do Hiszpanów, których wcale nie obchodził, tak, że powinni mi go byli zwrócić. Nie mam więc poco myśleć o Athosie... Teraz przypomnijmy sobie... Porthosa. Dostałem od niego list, zapraszał mnie na wielkie polowanie do swych dóbr na wrzesień 1646 roku. Niestety, ponieważ w owym czasie byłem w Bearn z powodu zgonu ojca, list podążył wślad za mną; wyjechałem już, kiedy on przybył... Pogonił za mną i dostał się do Montauban w kilka dni po wyjeździe moim z tego miasta. Nareszcie list ten dostał mi się w miesiącu kwietniu 1647 roku, nie mogłem więc z niego skorzystać. Ale poszukajmy tego listu...
D‘Artagnan otworzył starą szkatułkę, leżącą w kącie pokoju, pełną pergaminów, dotyczących dóbr d‘Artagnana, które od lat dwustu zupełnie wyszły z jego rodziny, i wydał okrzyk radości. Poznał szeroki charakter pisma Porthosa, a u dołu kilka wyrazów, podobnych do łapek muchy skreśliła sucha ręka godnej jego małżonki.
D‘Artagnan nie bawił się w odczytywanie listu, wiedział, co on zawiera, poszukał tylko adresu. Adres wskazywał zamek Vallon. Porthos zapomniał udzielić bliższych wiadomości. W dumie swej myślał, że wszyscy na świecie powinni znać zamek, któremu nadał swe nazwisko.
— Zawsze, do djabła, próżny!... — rzekł d‘Artagnan- — zawsze ten sam!... a jednak najlepiej byłoby od niego zacząć, gdyż zapewne nie brak mu pieniędzy, skoro odziedziczył ośm kroć sto tysięcy franków po panu Coquenard...
D‘Artagnan raz jeszcze rzucił okiem na list Porthosa... Był tam przypisek, zawierający następujące zdanie: „Poślij przez tego samego posłańca, do naszego kochanego Aramisa w jego klasztorze“.
— W jego klasztorze!... tak... ale w którym klasztorze?.. W Paryżu jest tych klasztorów dwieście, a w całej Francji trzy tysiące. A!... gdybym był biegłym w teologji i mógł sobie tylko przypomnieć przedmiot tych rozpraw, które prowadził on tak dobrze w Crévecoeur z wikarym z Montdidier i z przełożonym jezuitów, wiedziałbym, jakiej się doktrynie poświęca, i stąd wywnioskowałbym, pod którego świętego oddał się opiekę...
Ale zaraz, zobaczymy! Dostałem list od tego drugiego przyjaciela nawet z prośbą o małą przysługę, którą mu wyświadczyłem... A! tak, ale gdzież położyłem ten list?
D‘Artagnan namyślał się przez chwilę i przysunął się do wieszadła, gdzie wisiała stara odzież i poszukał kaftana z roku 1648, a ponieważ lubił wszystko trzymać w porządku, znalazł poszukiwane ubranie na gwoździu. Obejrzał kieszeń i wyciągnął z niej papier; był to właśnie list od Aramisa.
„Kochany d‘Artagnanie — pisał do niego — wiesz, że miałem sprzeczkę z pewnym szlachcicem, który mi wyznaczył spotkanie tego wieczora na placu królewskim; ponieważ jestem osobą duchowną, i sprawa ta mogłaby zaszkodzić mi, gdybym się zwierzył komu innemu, niż takiemu, jak ty, przyjacielowi, proszę tedy ciebie, ażebyś mi służył za sekundanta.
„Wjedziesz przez ulicę Nową Ś-tej Katarzyny; pod drugą latarnią na prawo zastaniesz swego przeciwnika. Ja pod trzecią latarnią będę ze swoim.

Twój Aramis“.

D‘Antagnan usiłował zebrać wspomnienia: poszedł na miejsce spotkania; zastał wskazanego przeciwnika, którego nazwiska nigdy się nie dowiedział, poczęstował go ładnem pchnięciem w ramię, poczem zbliżył się do Aramisa, który szedł też ku niemu, rozprawiwszy się już zupełnie...
— Skończyłem — wyrzekł d‘Artagnan. — Zdaje mi się, że zabiłem zuchwalca. Ale, mój drogi przyjacielu, jeżelibyś mnie potrzebował, wiesz, jak jestem ci oddany.
Przy tych słowach Aramis uścisnął mu rękę i zniknął pod Arkadami.
Nie wiedział więc także, gdzie jest Aramis, tak samo, jak nie wiedział nic o Athosie i Porthosie, i położenie stawało się dość kłopotliwe, gdy wtem usłyszał jakby trzask szyby, tłuczonej w jego pokoju. Pomyślał natychmiast o worku z pieniędzmi, schowanym do biurka i pobiegł do gabinetu.
Nie omylił się; w chwili, gdy wchodził drzwiami, jakiś człowiek wchodził tam oknem.
— A!... nędzniku!... — zawołał d‘Artagnan, biorąc tego człowieka za złodzieja i chwytając za szpadę.
— Panie! — wykrzyknął ten człowiek — na miłość Boską, schowaj szpadę do pochwy; nie zabijaj mnie, zanim nie wysłuchasz. Nie jestem wcale złodziejem. Jestem porządnym mieszczaninem, nawet zamożnym. Nazywam się... Oh!... ale nie mylę się, to pan d‘Artagnan!...
— Planchet!... — zawołał porucznik.
— Do usług pańskich — odparł Planchet u szczytu radości — gdybym tylko na co się panu przydał.
— No dobrze — odrzekł d‘Artagnan — ale skąd wpadło ci do łba biegać po dachach o godzinie siódmej zrana w miesiącu styczniu?
— Proszę pana — odezwał się Planchet — musi pan wiedzieć... Ale zapewne pan jeszcze nie wie...
— Nie wiem! — podchwycił d‘Artagnan. — Ale przedewszystkiem załóż serwetą okno i zapuść roletę.
Planchet spełnił rozkaz.
— I cóż?... — zapytał d‘Artagnan.
— Proszę pana — odezwał się przezorny Planchet — przedewszystkiem, jak pan teraz jest z panem Rochefort?...
— Ależ ja z Rochefort‘em jestem doskonale. Nie wiesz, że to teraz jeden z moich przyjaciół?
— A! to tem lepiej.
— Ale cóż ma Rochefort wspólnego z takiem wchodzeniem do mego pokoju.
— O!... panie!... Muszę panu naprzód powiedzieć, że Rochefort jest...
Planchet zawahał się.
— O!... — odrzekł d‘Artagnan — wiem ja dobrze, że Rochefort jest w Bastylji.
— Czyli że był? — odparł Planchet.
— Jabto?... był?... — zawołał d‘Artagnan — czyżby miał szczęście uciec?...
— O!... panie!... — zawołał Planchet — jeżeli pan nazywasz to szczęściem, to już wszystko dobrze; muszę więc panu powiedzieć, że wczoraj, jak się zdaje, posłano po pana Rocheforta do Bastylji.
— A! wiem o tem bardzo dobrze, ponieważ to ja po niego jeździłem.
— Ale pan go już nie odprowadzał, na jego szczęście, bo gdybym pana poznał pośród eskorty, — niech mi pan wierzy, iż zawsze mam dla pana zbyt wiele szacunku...
— Dokończże, bydlę!... Więc cóż się stało?...
— Otóż stało się to, że na środku ulicy Féronierie, kiedy kareta z panem Rochefort przejeżdżała wpośród gromadki ludu, a ludzie z eskorty rozpychali mieszczan, zaczęto szemrać; więzień pomyślał, że nadarza mu się wyborna sposobność; wymienił swe nazwisko i zaczął krzyczeć ma pomoc!... Poznałem nazwisko tego, który uczynił mnie sierżantem w pułku piemonckim; powiedziałem głośno, że ten więzień to przyjaciel księcia. Zaraz rzucono się na karetę, zatrzymano konie, rozproszono eskortę. Ja tymczasem otworzyłem drzwiczki, pan de Rochefort wyskoczył z karety i znikł w tłumie. Na nieszczęście, przechodził w tej chwili patrol; przyłączył się do gwardji i rzucił się na nas. Dokonałem odwrotu w stronę ulicy Tiquetone, mając pościg tuż za sobą. Skierowałem się do domu, sąsiadującego z tym; otoczono go, rewidowano, — daremnie; znalazłem na piątem piętrze litościwą osobę, która schowała mnie w łóżku między materacami. Pozostałem w tej kryjówce prawie do świtu, a, myśląc, iż znów wieczorem może rozpoczną poszukiwania, zaryzykowałem wędrówkę po dachach, szukając najprzód wejścia, a potem wyjścia z jakiegokolwiek domu, który nie był strzeżony.
— Oto moja historja i, słowo honoru, bardzoby mnie zmartwiło, gdyby się panu nie podobała.
— Nie — odrzekł d‘Artagnan — przeciwnie; cieszę się bardzo, iż Rochefort jest na wolności; ale wiesz co?... Jeżeli wpadniesz w ręce ludzi królewskich, powieszony zostaniesz bez litości.
— Dalibóg, wiiem ja to dobrze! — odrzekł Planchet — to nawet dręczy mnie najbardziej, i dlatego tak się cieszę, żem pana odnalazł, bo jeżeli pan zechcesz mnie schować, nikt lepiej tego nie potrafi uczynić.
— Tak — odrzekł d‘Artagnan — nie jestem wcale od tego, chociaż narażam się ni mniej ni więcej tylko na utratę rangi, gdyby wyszła na jaw, że pomagałem powstańcowi.
— O!... pan wie, że ja życie naraziłbym dla pana.
— Mógłbyś nawet dodać, że już je narażałeś, Planchecie. Ja zapominam tylko o takich rzeczach, o których powinienem zapomnieć, o tej zaś sam chcę pamiętać. Usiądź więc tu i jedz spokojnie, bo widzę, że patrzysz na resztki mej kolacji bardzo wyrazistym wzrokiem.
— Tak, panie, gdyż śpiżarnia sąsiadki miała mało posilających rzeczy, i od wczorajszego południa zjadłem tylko kawałeczek chleba i trochę konfitur.
— Biedny chłopcze! — odrzekł d‘Artagnan — posil się.
— O! pan mi dwa razy ratuje życie — rzekł Planchet.
I usiadł przy stole i zaczął pożerać jedzenie, niczem za pięknych dni przy ulicy Grabarzy...
D‘Artagnan zaś chodził wzdłuż i wszerz po pokoju, szukając w myśli korzyści, jaką mógłby mieć z Plancheta w obecnych okolicznościach. Planchet wreszcie odetchnął, jak człowiek, dobrze już najedzony, gdy chce sobie trochę odpocząć, posiliwszy się dostatecznie.
— No — odezwał się d‘Artagnan, myśląc że czas nadszedł aby rozpocząć badanie — zacznijmy po porządku. Czy wiesz, gdzie jest Athos?...
— Nie, proszę pana — odpowiedział Planchet.
— U!... do djabła!... A wiesz, gdzie jest Porthos?
— Tak samo nie wiem.
— U!... do djabła!... do djabła!... — A Aramis?...
— Nie wiem.
— U!... do djabła!... do djabła!... do djabła!...
— Ale — odezwał się Planchet chełpliwym tonem — wiem, gdzie jest Bazin.
— A gdzież on jest?...
— Służy za szwajcara u Najświętszej Marji Panny.
— To on musi wiedzieć, gdzie jest jego pan.
— Niezawodnie.
D‘Artagnan zamyślił się, potem wziął płaszcz i szpadę i zmierzał ku wyjściu.
— Panie!... — odezwał się Planchet żałośnie — to pan mnie tak opuszcza?... Pomyśl, pan, że w panu tylko mam nadzieję!
— Ależ nikt tu nie przyjdzie cię szukać — odrzekł d‘Artagnan.
— A, jeżeli przyjdzie — podchwycił przezorny Planchet — niech pan pomyśli, że dla ludzi z tego domu, którzy nie widzieli, jak wchodziłem, jestem złodziejem.
— To prawda — odrzekł d‘Artaginan. — A umiesz ty mówić jakiem obcem narzeczem.
— O! jeszcze lepiej, proszę pana — podchwycił Planchet — umiem mówić obcym językiem; mówię po flamandzku...
— A gdzież u djabła się nauczyłeś?
— W Artois, gdzie byłem na wojnie przez dwa lata. Niech pan posłucha. Goeden morgen, mynheer, ik ben begeerd te weeten hoe uwe gezundheyd bestaed.
— Co to znaczy?...
— Dzień dobry panu, śpieszę dowiedzieć się, jak się pan miewa.
D‘Artagnan podszedł ku drzwiom, zawołał chłopca i kazał poprosić piękną Magdalenę, ażeby do niego przyszła.
W tej chwili weszła gospodyni; biegła, uśmiechnięta, spodziewając się zastać d‘Artagnana samego; spostrzegłszy Plancheta, cofnęła się, stropiona.
— Moja droga pani gospodyni — rzekł d‘Artagnan — przedstawiam ci brata twego, który przybywa z Flandrji, a ja na kilka dni biorę go do swej usługi.
— Mego brata?... — wyrzekła gospodyni, coraz bardziej zdziwiona.
— A powiedzże dzień dobry swej siostrze, master Peter.
— Wilkom, zuster — rzekł Planchet.
— Goeden dag, broder — odpowiedziała gospodyni, zdziwiona.
— A widzisz — rzekł d‘Artagnan — to brat pani, którego pewnie nie znałaś, ale ja go znam; przybył z Amsterdamu. Ubierzesz go pani podczas mojej nieobecności; za moim powrotem, to jest za godzinę, przedstawisz mi go pani, i na rekomendację pani, której nic nie mogę odmówić, przyjmę go do służby, chociaż nie umie ani słowa po francusku... rozumiesz, pani?...
— To znaczy, że się domyślam, czego pan pragniesz, a to mi wystarcza — odrzekła Magdalena.
— Jesteś nieoszacowaną kobietą, moja piękna gospodyni, zdaję się na ciebie zupełnie.
Poczem, skinąwszy znacząco na Plancheta, d‘Artagnan wyszedł i udał się do kościoła Najświętszej Marji Panny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.