Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
D‘Artagnan skierował się na Nowy Most, winszując sobie, że odnalazł Plancheta.
W rzeczywistości bardzo był mu teraz potrzebny służący dzielny, oddamy i sprytny. Wprawdzie Planchet nie miał długo pozostawać w jego służbie, ale nawet po powrocie do swego stanowiska społecznego, przy ulicy Lombardyjskiej, Planchet poczuwać się będzie musiał do wdzięczności względem d‘Artagnana, który, ukrywszy go u siebie, ocalił mu życie bezmała; a d‘Artagnanowi było wcale na rękę, mieć stosunki z mieszczaństwem w chwili, gdy gotowało się wszystko do wojny z dworem.
Było to dlań zawsze jakby porozumienie z obozem nieprzyjacielskim, a dla człowieka tak sprytnego, jak d‘Artagnan, najdrobniejsze rzeczy mogły prowadzić do wielkich. W usposobieniu więc dość radosnem d‘Artagnan przybył do kościoła Najświętszej Marji Panny. Wszedł na ganek, potem do świątyni i, zwróciwszy się do zakrystjana, zamiatającego kaplicę, zapytał, czy zna pana Bazina.
— Tak... A!... właśnie służy przy mszy tam, w kaplicy Najświętszej Panny.
D‘Artagnan zadrżał z radości; zdawało mu się, że — pomimo wszelkich zapewnień Plancheta — nie znajdzie nigdy Bazina; ale teraz, gdy trzymał już jeden koniec nitki, ręczyć mógł, że dojdzie do kłębka. Ukląkł naprzeciw kaplicy, ażeby nie stracić tego człowieka z oczu.
Na szczęście była to cicha msza, więc nie mogła trwać długo. D‘Artagnan nie omieszkał jednak skorzystać i z tego czasu, ażeby przypatrzeć się Bazinowi. Bazin nosił swój strój, rzecz można, z równą dumą, jak tępość umysłu. Zrozumieć można było, że dosięgnął już prawie szczytu swoich marzeń i że laska, przyozdobiona srebrem, którą trzymał w ręce, wydawała mu się równie zaszczytną, jak buława marszałkowska...
Kapłan kończył mszę w tymże czasie, co d‘Artagnan swe oględziny; wymówił słowa sakramentalne i oddalił się, ku wielkiemu zdziwieniu d‘Artagnana, dając błogosławieństwo, które każdy przyjmował na klęczkach.
Ale zdziwienie d‘Artagnana ustąpiło, gdy w księdzu poznał samego koadjutora, to jest słynnego Jana Fromenila de Gonde, który, przeczuwając, w owych czasach rolę, jaką ma odegrać, zaczął, dzięki jałmużnom, wyrabiać sobie popularność.
D‘Artagnan, jak i inni, ukląkł, otrzymał błogosławieństwo, przeżegnał się, ale w chwili, gdy Bazin przechodził z oczami, wzniesionemi ku niebu, postępując skromnie ostatni, d‘Artagnan uczepił się jego sukni. Bazin opuścił oczy i skoczył w tył, jakgdyby spostrzegł węża.
— Pan d‘Artagnan!,.. — zawołał — vade retro, satanas!
— Tak to, mój drogi Bazinie, przyjmujesz dawnych przyjaciół — rzekł oficer ze śmiechem.
— Panie — odpowiedział Bazin — prawdziwymi przyjaciółmi chrześcijanina są ci, którzy mu pomagają do zbawienia, a nie ci, którzy go od zbawienia odwracają.
— Mój drogi Bazinie — podchwycił d‘Artagnan — teraz mnie spotykasz bardzo już zmienionego. Wiek uczy rozsądku, a ponieważ nie wątpię, że pan twój przygotowuje się do swego zbawienia, przychodzę się zapytać, gdzie on jest, ażeby mnie również pomógł radami do pozyskania zbawienia.
— Powiedz pan raczej, że chcesz go zaprowadzić znów do świata. Na szczęście — dodał Bazin — nie wiem, gdzie jest, a w takiem świętem miejscu, jak to, nie śmiabym kłamać.
— Jakto? — zawołał d‘Artagnan u szczytu rozpaczy — nie wiesz, gdzie jest Aramis?...
— Naprzód — rzekł Bazin — Aramis — było to nazwisko jego zatracenia: w Aramisie mieści się Simara, która jest imieniem szatańskim; szczęście więc dla niego, że wyrzekł się tego imienia na zawsze.
— Ja też — rzekł d‘Artagnan, postanowiwszy być cierpliwym do końca — nie szukam wcale Aramisa, ale opata d‘Herblay. No... powiedz mi, mój drogi Bazinie, gdzież on jest?
— Czyż nie słyszałeś, panie d‘Artagnan, że nie wiem.
— Tak, słyszałem, ale odpowiedziałem ci, że to niemożebne.
— A jednak to, proszę pana, prawda, prawda szczera, prawda najświętsza.
D‘Artagnan wiedział dobrze, iż nic nie wydobędzie z Bazina; widoczne było, że Bazin kłamał, ale kłamał z takim uporem i stanowczością, iż łatwo dawało się odgadnąć, iż kłamstwa swego nie cofnie.
— To dobrze, Bazinie — odrzekł d‘Artagnan — ponieważ nie wiadomo ci, gdzie mieszka twój pan, nie mówmy już o tem, zostańmy dobrymi przyjaciółmi; weź te pół pistola i wypij za moje zdrowie.
— Ja nie piję, proszę pana — odrzekł Bazin, odsuwając majestatycznie rękę oficera — to dobre dla świeckich!
— Nieprzedajny!... — wyszeptał d‘Artagnan. — Doprawdy, nie szczęści mi się wcale...
A ponieważ d‘Artagnan, zadumany, puścił suknię Bazina, Bazin skorzystał z wolności, ażeby szybko dokonać odwrotu do zakrystji, w której jednak uczuł się bezpieczny dopiero, gdy drzwi zamknął za sobą.
D‘Artagnan pozostał nieruchomy, zadumany, z oczyma, utkwionemi we drzwi, które utworzyły przegrodę między nim i Bazinem, gdy wtem uczuł, jak go ktoś lekko trącił w ramię.
Odwrócił się i o mało nie krzyknął ze zdziwienia, kiedy ten, który dotknął go, przyłożył palec do ust na znak milczenia.
— Ty tutaj, mój drogi Rochefort? — wyrzekł półgłosem.
— Cyt!... — odrzekł Rochefort. — Czy wiedziałeś, że jestem wolny?
— Wiedziałem z pierwszej ręki. Od Plancheta.
— Jakto od Plancheta?
— A tak; to on cię przecie ocalił.
— Planchet?... Doprawdy... zdawało mi się, że go poznaję... Ot mam dowód, mój drogi, że nigdy dobry uczynek nie idzie na marne.
— Ale cóż tu porabiasz?
— Przychodzę podziękować Bogu za moje szczęśliwe uwolnienie — wyrzekł Rochefort.
— A pozatem, po co jeszcze?... bo przypuszczam, że to jeszcze nie wszystko.
— A pozatem zasięgnąć rozkazów od koadjuiora, czynie będzie można jakoś porozumieć się z Mazarinim.
— E!... Głupstwo!... Zaraz się wpakujesz do Bastylji.
— O!... co do tego będę się pilnował, mówię ci. Tak przyjemnie być na świeżem powierzu!... — mówił dalej Rochefort, wciągając powietrze pełną piersią — udam się na wieś, odbędę wędrówkę po prowincji.
— Wiesz co!... — rzekł d‘Artagnan — i ja także.
— A czy można cię zapytać, dokąd?...
— Szukać będę przyjaciół.
— Co za przyjaciół?...
— Tych, o których zapytywałeś wczoraj.
— Athosa, Porthosa i Aramisa?... To ty ich szukasz.
— Tak.
— Cóż w tem tak dziwnego?
— Słowo honoru?
— Nic, to tylko szczególne. A z czyjego szukasz ich rozkazu?...
— Nie domyślasz się?...
— No tak.
— Na nieszczęście, nie wiem, gdzie oni się znajdują.
— I nie masz żadnego sposobu powziąć o nich wiadomości?... Zaczekaj tydzień, a ja ci ich dostarczę.
— Tydzień, to za długo; muszę ich znaleźć w ciągu trzech dni.
— Trzy dni to za krótko — odrzekł Rochefort. — Francja jest wielka.
— To nic; znasz powiedzenie musi być; tem powiedzeniem wiele się robi.
— A kiedy zaczniesz ich szukać?
— Już szukam.
— Powodzenia!
— A tobie szczęśliwej podróży!
— Może się spotkamy po drodze.
— To nieprawdopodobne.
— Któż to wie?.Przypadek bywa tak kapryśny.
— Adieu.
— Do widzenia. Ale, jeżeli Mazarini mówić z tobą będzie o mnie, powiedz mu, że poleciłem ci, abyś mu oświadczył, że niezadługo zobaczy, czy, jak się wyraził, niezdolny już jestem do niczego.
I Rochefort oddalił się z szatańskim uśmiechem.
D‘Artagnan, obróciwszy się, zobaczył Bazina, który, zdjąwszy szaty kościelne, rozmawiał z zakrystjanem, znanym d‘Artagnanowi, bo go zagadnął przy wejściu do kościoła. Bazin wydawał się wielce ożywiony, gdyż rozprawiał zawzięcie grubemi a krótkiemi rękoma. D‘Artagnan zrozumiał, że według wszelkiego prawdopodobieństwa zalecał największą ostrożność względem niego. Skorzystał z tego, że ludzie ci zajęci byli rozmową, wyślizgnął się niepostrzeżenie z katedry i zaczaił się na rogu ulicy Canettes.
Bazin nie mógł wyjść żadną miarą, aby go stąd nie zauważył d‘Artagnan. W pięć minut później ze swojego stanowiska d‘Artagnan zobaczył istotnie Bazina, ukazującego się na progu.
Rozejrzał się na wszystkie strony, ażeby zobaczyć, czynie jest strzeżony, ale nie dostrzegł naszego oficera, którego głowa tylko wystawała z poza węgła domu, oddalonego o pięćdziesiąt kroków.
Uspokojony pozorami Bazin, zapuścił się w ulicę Najświętszej Marji Panny.
D‘Artagnan wybiegł ze swej kryjówki i zdążył jeszcze zobaczyć, jak skręcił on w ulicę Żydowską i wszedł w ulicę Calandre do jakiegoś przyzwoicie wyglądającego domu. Oficer nasz nie wątpił, że w tym domu mieszka ten godny szwajcar kościelny.
Wszedł do małej szynkowni na rogu ulicy Ś-go Eljasza i Calandre i zażądał miarki hypokrasu. Napój ten wymagał półgodzinnego przygotowania; d‘Artagnan miał więc czas śledzić Bazina, nie budząc żadnego podejrzenia.
Kiedy rozmawiał z tem dzieckiem, przyprowadzono konia pod bramę domu Bazina. Koń był osiodłany. W chwilę potem wyszedł Bazin.
— O — rzekło dziecko — nasz szwajcar kościelny wybiera się w podróż.
— Pół pistola — wyrzekł d‘Artagnan — jeżeli się dowiesz, dokąd!
— Dla mnie — podchwyciło dziecko, a oczy mu się zaświeciły — jeżeli się dowiem, dokąd jedzie pan Bazin?... To nie tak trudno. Ale pan nie kpi ze mnie?...
— Nie, słowo oficerskie, ot widzisz pół pistola — i pokazał mu brzęczącą monetę, ale mu jej nie dał.
— Pójdę go zapytać...
— To właśnie nie dowiesz się nic — rzekł d‘Artagnan — zaczekaj, aż odejdzie, a potem, wypytaj, badaj, dowiaduj się... To już twoja rzecz, pół pistola jest tutaj — włożył monetę do kieszeni.
— Rozumiem — odrzekł chłopiec ze sprytnym uśmiechem, właściwym tylko ulicznikom paryskim. — No!... to się zaczeka.
Długo czekać nie było potrzeby. W pięć minut później Bazin ruszył małym truchtem, przyśpieszając bieg konia uderzeniami parasola. Zaledwie skręcił w ulicę Żydowską, dziecko, jak wyżeł, rzuciło się za jego śladem.
D‘Artagnan usadowił się znów przy stole, najzupełniej pewny, że za dziesięć minut będzie wiedział, co pragnął wiedzieć. W istocie, zanim dwadzieścia minut upłynęło, chłopiec powrócił.
— I cóż?... — zapytał d‘Artagnan.
— Hm!... — rzekł chłopak. — Coś się wie.
— Dokądże pojechał?
— A czy pół pistola jest jeszcze dla mnie?...
— Naturalnie!... Opowiadaj.
— Chciałbym go zobaczyć!... Pokaż mi go pan, ażebym zobaczył, czy nie fałszywy.
— Masz go.
— Proszę pana gospodarza — odezwał się chłopiec — pan prosi o zmianę pół pistola.
Gospodarz siedział przy bufecie, dał drobną monetę i wziął pół pistola. Dziecko schowało drobną monetę do kieszeni.
— No, teraz powiedz, dokąd pojechał?... — rzekł d‘Artagnan, przyglądając się z uśmiechem temu sprytnemu postępowaniu dziecka.
— Pojechał do Noisy...
— Skąd o tem wiesz?...
— O!... nie potrzeba było znów być tak mądrym. Poznałem konia: należy on do rzeźnika, który go od czasu do czasu wynajmuje panu Bazinowi. Otóż pomyślałem sobie, iż rzeźnik nie wynajmie konia, ażeby nie zapytał dokąd, chociaż nawet wie dobrze, że pan Bazin konia mu nie świśnie.
— I on ci powiedział, że pan Bazin...
— Pojechał do Noisy. Zresztą, zdaje się, że to już jego zwyczaj. Jeździ tam dwa lub trzy razy tygodniowo.
— Czy w Noisy jest jaki klasztor?...
— I jeszcze jaki wspaniały!... klasztor jezuitów!
— Wybornie!... — rzekł d‘Artagnan — niema wątpliwości.
— Więc pan zadowolony?...
— Tak. Jakże się nazywasz?
— Friquet.
D‘Artagnan wyjął z kieszeni karteczkę i zapisał nazwisko dziecka i adres szynkowni.
— Panie oficerze — zagadnął chłopiec — czy jeszcze więcej pół pistolów będzie można zarobić?...
— Może — odrzekł d‘Artagnan.
A ponieważ dowiedział się, czego wiedzieć chciał, zapłacił za miarkę hypokrasu, którego wcale nie pił, i ruszył żywo z powrotem na ulicę Tiquetonne.