Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX
JAK D‘ARTAGNAN, SZUKAJĄC ARAMISA BARDZO DALEKO, SPOSTRZEGŁ, ŻE SIEDZI ON NA KONIU Z TYŁU ZA PLANCHETEM

D‘Artagnan, wszedłszy do domu, zobaczył jakiegoś człowieka, siedzącego przed kominkiem; był to Planchet, ale Planchet tak dobrze przeinaczony, dzięki starej odzieży, którą mu, odchodząc, zostawił, że sam ledwieby się poznał.
Magdalena przedstawiła mu go wobec wszystkich służących; Planchet wypowiedział do oficera piękne zdanie po flamandzku; a oficer odpowiedział mu kilka słów w jakimś nieistniejącym języku, i rzecz została załatwiona. Brat Magdaleny przyjęty został do służby przez d‘Artagnana.
Plan d‘Artagnana był już ułożony jasno: za dnia nie chciał przyjechać do Noisy, z obawy, ażeby go nie poznano. Zresztą miał dość czasu przed sobą, gdyż Noisy jest położone tylko o trzy mile od Paryża na drodze do Meaux.
Zaczął od posilnego śniadania, co może być złym początkiem, kiedy głowa ma działać, ale co jest wybornem przygotowaniem, gdy ma być czynne ciało; potem zmienił ubranie, obawiając się, ażeby kaftan muszkieterski nie budził nieufności; następnie wziął najmocniejszą z trzech szpad, używaną tylko w najuroczystszych okolicznościach; wreszcie około godziny drugiej kazał osiodłać dwa konie i wraz z Planchetem, jadącym poza nim, wyruszył w drogę przez rogatkę miejską. W sąsiednim domu obok hotelu „pod Kozą“ wciąż prowadzano energiczne poszukiwania w celu odnalezienia Plancheta.
O milę od Paryża d‘Artagnan, widząc, że z niecierpliwości wyjechał jeszcze za wcześnie, zatrzymał się, ażeby konie wypoczęły; zajazd pełen był ludzi o minach podejrzanych, którzy jakby się gotowali do jakiejś wyprawy nocnej.
We drzwiach ukazał się jakiś człowiek, otulony w płaszcz, ale na widok nieznajomego — dał znak ręką i dwaj pijący wyszli, ażeby z nim pomówić.
Tymczasem d‘Artagnan przysunął się dość obcesowo do gospodyni domu, pochwalił jej wino, które było obrzydliwym zieleniakiem, zadał jej kilka pytań o Noisy i dowiedział się, że znajdują się tam tylko dwa duże domy, z których jeden należy do arcybiskupa paryskiego, — przebywa tam właśnie jego siostrzenica, księżna Longueville; — w drugim zaś gmachu, mieści się klasztor jezuitów, a więc gmach — zgodnie ze zwyczajem — był niezawodnie ich własnością.
O godzinie czwartej d‘Artagnan udał się w dalszą drogę, jadąc stępa, bo przybyć chciał już o zmroku.
Jedno słówko gospodyni zajazdu nadało szczególny bieg myślom d‘Artagnana; słówkiem tem było nazwisko księżny Longueville. W istocie pani de Longueville posiadała dostatecznie dużo cech dodatnich, ażeby o niej myśleć; była to jedna z największych dam w królestwie, jedna z najładniejszych kobiet u dworu. Zaślubiona staremu księciu Longueville, którego nie kochała, z początku uchodziła za kochankę Coligny‘ego, który dał się dla niej zabić księciu Gwizjuszowi w pojedynku na placu królewskim; potem mówiono o jej przyjaźni nieco zbyt czułej dla księcia Kondeusza, jej brata, która to przyjaźń gorszyła najwyrozumialsze dusze na dworze; wreszcie opowiadano, jak po przyjaźni tej nastąpiła głęboka i prawdziwa nienawiść; w tym też czasie pozostawała ona w stosunku politycznym z księciem Marsillac, którego urabiała na wroga dla swego brata księcia Kondeusza.
D‘Artagnan myślał o tem wszystkiem. Myślał też, że gdy był w Luwrze, widywał często mimochodem promieniejącą i olśniewająco piękną panią Longueville.
Myślał o Aramisie, który, nielepszy zgoła od niego, był niegdyś kochankiem pani de Chevreuse; ta zaś przy poprzednim dworze była tem, czem pani de Longueville przy obecnym.
I zapytywał się sam siebie, dlaczego niektórym ludziom na świecie wszystko się uda, czego zapragną, gdy inni — czy to przypadkiem, czy skutkiem braku szczęścia — pozostają zawsze w połowie drogi swych nadziei. Musiał też przyznać, że pomimo całego sprytu, pomimo zręczności, sam prawdopodobnie należy do ostatnich. Wtem Planchet zbliżył się do niego i rzekł:
— Gotów jestem się założyć, że pan myśli o tem samem, co i ja.
— Wątpię, mój Planchecie — rzekł z uśmiechem d‘Artagnan — ale o czemże ty myślisz?
— Myślę, proszę pana, o tych ludziach podejrzanych, którzy pili w oberży, gdzieśmy się zatrzymali.
— Zawsze jesteś przezorny, Planchecie.
— Proszę pana, to instynktowne.
— I cóż ci powiada instynkt w danym razie?
— Instynkt, proszę pana, mówi mi, że ci ludzie zebrali się w oberży w jakichś złych zamiarach, i właśnie w najciemniejszym kącie stajennym rozmyślałem nad tem, co mi mój instynkt mówi, gdy do tejże stajni wszedł wraz z dwoma ludźmi jakiś człowiek, otulony płaszczem.
— O! o!... — wyrzekł d‘Artagnan, gdyż opowiadanie Plancheta łączyło się z jego spostrzeżeniami. — I cóż?
— Jeden z tych ludzi mówił: „z pewnością musi być on w Noisy, lub przybędzie tam wieczorem, bo poznałem jego służącego“.
— „Czyś tego pewny?... — odezwał się człowiek w płaszczu.
— „Tak, mój książę...
— „Mój książę?... — przerwał d‘Artagnan.
— Tak, „mój książę“. Ale niech pan posłucha? „Jeżeli jest, zobaczymy, co z nim trzeba zrobić?“... — rzekł inny z tych ludzi.
— „Nie da się on odrazu wziąć. Popróbuje szpady.
— „Ha! to trzeba tak zrobić, jak on, ale postaraj się go mieć żywego. Czy masz sznury do związania go i chustkę na usta
— „Mam to wszystko.
— „Zwróć na to uwagę, że prawdopodobnie przebrany będzie po cywilnemu.
— „O! książę panie; niech pan będzie spokojny.
— „Zresztą i ja tam będę wami kierował.
— „I ręczy pan, że będzie.
— „Ręczę za wszystko“ — odpowiedział książę.
— „To dobrze, zrobimy jak najlepiej“. I przy tych słowach wyszli ze stajni.
— Więc cóż to nas obchodzi?... — rzekł d‘Artagnan. — Takie historje zdarzają się codzień.
— I pewny pan jest, że to nie przeciw nam?
— Przeciw nam? a to dlaczego?
— O! niech pan sobie tylko przypomni ich słowa. „Poznałem jego służącego“, powiedział jeden z nich... to mogliby się stosować do mnie.
— No, a dalej?
— „Musi być w Noisy, albo przybędzie tam wieczorem“ — to musiało się odnosić do pana.
— Cóż dalej?
— Dalej książę powiedział: „Zwróć uwagę, że będzie przebrany po cywilnemu“, to już nie pozostawia mi żadnej wątpliwości, ponieważ pan jest po cywilnemu ubrany, nie jako oficer muszkieterów, i cóż pan na to powie?
— Niestety! mój drogi Planchecie — odrzekł d‘Artagnan, wzdychając — nie jestem już na nieszczęście w tych czasach, kiedy książęta czyhali na moje życie. A były to dobre czasy. Bądź spokojny, ci ludzie nie myślą o nas.
— Czy jest pan tego pewny?
— Ręczę ci.
— To dobrze; nie mówmy już o tem.
I Planchet powrócił na swe miejsce za d‘Artagnanem z tą wspaniałą ufnością, jaką zawsze pokładał w swym panu, a której lat piętnaście rozłączenia wcale nie nadwyrężyło.
Tak ujechano prawie milę. W końcu tej mili Planchet zbliżył się do d‘Artagnana.
— Proszę pana.... — odezwał się.
— Co?... — odparł tenże.
— Niech pan będzie łaskaw spojrzeć w tę stronę, — rzekł Planchet — czy nie wydaje się panu, iż tam w ciemności przesuwają się jakieś cienie? Niech pan posłucha; zdaje mi się, jakby słychać było nawet tętent koni.
— Niepodobna — rzekł d‘Artagnan — ziemia rozmokła od deszczu, jednak zdaje mi się, że coś widzę.
I przystanął, ażeby patrzeć i słuchać.
— Jeżeli nie słychać tętentu koni, proszę pana, to przynajmniej ich rżenie, o!..
W istocie rżenie konia doleciało zdaleka wśród ciemności i obiło się o uszy d‘Artagnana.
— To ci ludzie są w drodze — rzekł — ale nas to nic nie obchodzi; jedźmy dalej.
I ruszyli w dalszą drogę. W pół godziny później dojeżdżali do pierwszych domów w Noisy; mogła być godzina ósma lub pół do dziewiątej wieczorem. Według zwyczaju wiejskiego, wszyscy już się pokładli i żadne światełko nie błyszczało w całej wsi. D‘Artagnan i Planchet jechali dalej.
Na prawo i na lewo od gościńca zarysowały się na ciemno szarem niebie jeszcze ciemniejsze dachy domów; od czasu do czasu pies zbudzony szczeknął za bramą lub kot przestraszony opuszczał nagle środek bruku i pierzchał w kąt, skąd widać było jego błyszczące przerażone ślepia; zdawało się, że tylko te żywe istoty mieszkają we wsi.
Pośrodku miasteczka na rynka mieściła się między dwiema uliczkami masa czarna, osamotniona, przed której frontem ogromne lipy wyciągały zeschłe konary.
— To musi być — rzekł d‘Artagnao — zamek arcybiskupi, siedziba pięknej pani Longueville. Ale gdzie klasztor?
— Klasztor — odrzekł Planchet — jest na końcu wsi. Ja go znam.
— Ha!... — wyrzekł d‘Artagnan — to ruszaj tam galopem, Planchecie, a ja zatrzymam się tu z koniem; ty zaś wracaj z wiadomością, czy u jezuitów świeci się jeszcze w którem z okien.
Planchet — posłuszny — oddalił się w ciemności, a d‘Artagnan zsiadł i poprawiał uprząż na koniu. W pięć minut później Planchet powrócił.
— Proszę pana — rzekł — świeci się tylko w jednem oknie, od strony pola.
— Hm!... — rzekł d‘Artagnan — gdybym był frondystą, zapukałbym tutaj i byłbym pewny dobrego schronienia; gdybym był mnichem, zapukałbym tam i byłbym pewny dobrej kolacji; ale ponieważ nie jestem ani tym, ani tamtym, prawdopodobnie będę musiał między zamkiem i klasztorem położyć się na gołej ziemi, mrąc z pragnienia i głodu.
— Tak — dodał Planchet — jak słynny osioł Buridana. Ale może tymczasem zapukać, jeżeli pan chce?
— Cicho!... — odrzekł d‘Artagnan — i w tem jedynem oknie zagasło światło.
— Słyszy pan?... — odezwał się Planchet.
— Rzeczywiście, co to za hałas? Był to jakby odgłos zbliżającego się huraganu. W tejże chwili dwa oddziały jeźdźców, każdy z tuzina ludzi złożony, wypadły z dwóch uliczek, ciągnących się przy gmachu, i zamykając wszelkie wyjście, otoczyły d‘Artagnana i Plancheta.
— A!... — zawołał d‘Artagnan, dobywając szpady i chroniąc się za swego konia, gdy Planchet wykonywał taki sam manewr — czyżby rzeczywiście, jak myślałeś, na nas się zmawiano.
— O!... mamy go! — rzekł jeździec, rzucając się na d‘Artagnana z obnażoną szpadą.
— Trzymajcie go!... — wyrzekł dobitnie czyjś głos.
— Niech Wasza ekscelencja będzie spokojny.
D‘Artagnan uznał, że nadeszła chwila stosowna, by wmieszać się do rozmowy.
— Hola! moi panowie — wyrzekł akcentem gaskońskim — czego chcecie, o co wam idzie?
— Zaraz się dowiesz — ryczeli jeźdźcy chórem.
— Stójcie! stójcie!... — zawołał ten, którego nazwano ekscelencją — stójcie, to nie jego głos.
— Ejże panowie — rzekł d‘Artagnan — czyżby przypadkiem wścieklizna panowała w Noisy? Ale strzeżcie się, bo uprzedzam, że pierwszego, który się zbliży na długość mojej szpady, a szpada moja długa, rozpłatam, jak nic.
Zbliżył się sam dowódca.
— Co tu robicie?... — wyrzekł głosem wyniosłym, jakby przywykłym do rozkazywania.
— A ty?... — rzekł d‘Artagnan.
— Proszę być grzecznym, albo się da nauczkę, bo jeżeli kto chce być szanowany, jak mu przystoi, to raczy zawsze wymieniać swe nazwisko.
— Pan nie chcesz swego wyjawić, bo kierujesz zasadzką — odrzekł d‘Artagnan — ale ja podróżuję spokojnie z lokajem i nie mam tedy powodu do ukrywania swego nazwiska.
— Dosyć! dosyć! jak się pan nazywasz?
— Powiem panu swe nazwisko, ażebyś wiedział, gdzie możesz mnie odnaleźć, panie, ekscelencjo, czy książę, bo nie wiem, jak mam tytułować — rzekł nasz gaskończyk, który nie chciał okazać, że ulega pogróżce. — Czy znasz pan pana d‘Artagnan?
— Porucznika muszkieterów królewskich? — wyrzekł głos.
— Tak.
— O! naturalnie.
— To musiałeś pan słyszeć — ciągnął dalej gaskończyk — że dzielnie włada szpadą?
— Pan jesteś panem d‘Artagnan?
— Ja jestem..
— Więc przybywasz tu, ażeby go bronić?
— Kogo?
— Tego, którego szukamy.
— Zdaje się, — mówił dalej d‘Artagnan — że zamiast do Noisy przyjechałem, ani się spodziewając, do królestwa zagadek!
— No, odpowiedz pan!... — wyrzekł tenże głos wyniosły — czy to ma niego czekasz pan pod temi oknami? Czy przybywasz pan do Noisy, ażeby go bronić?
— Nie czekam na nikogo — odrzekł d‘Artagnan, zaczynając się niecierpliwić — nie myślę nikogo bronić, oprócz siebie, ale siebie, uprzedzam wszystkich, będę bronił zacięcie.
— To dobrze — rzekł głos — odjedź pan stąd i nam pozostaw to miejsce.
— Odjechać stąd — odrzekł d‘Artagnan, któremu ten rozkaz psuł projekty — to niełatwo, gdyż upadam ze znużenia, a mój koń także, chyba, że pan mi ofiarujesz kolację i nocleg gdzie w pobliżu.
— Także dowcipny!...
— Ej! panie — rzekł — pilnuj słów swych, bardzo proszę, bo jeżeli raz jeszcze tak się odezwiesz, to choćbyś był margrabią, księciem, członkiem domu królewskiego a nawet królem, wpakuję ci to słowo napowrót, w sam brzuch, rozumiesz pan.
— No, no!... — odrzekł dowódca — nie można się mylić, tak przemawia tylko gaskończyk, a więc nie ten, którego szukamy. Nasz plan nie udał się dziś, ale znajdziemy się jeszcze, panie d‘Artagnan — mówił dalej, podnosząc głos.
— Tak, ale nigdy z tak równemi siłami — rzekł gaskończyk drwiąco — bo kiedy mnie pan znajdziesz, może będziesz sam i będzie to we dnie, a więc widno.
— Dobrze, dobrze!... — wyrzekł głos — w drogę, panowie.
I oddział cały, mrucząc i szemrząc, znikł w ciemnościach, wracając w stronę Paryża.
D‘Artagnan i Planchet pozostali jeszcze przez chwilę w postawie obronnej; ale ponieważ zgiełk stale się oddalał, schowali szpady do pochwy.
— Widzisz, głupcze — rzekł spokojnie d‘Artagnan do Plancheta — że to nie na nas mieli chrapkę.
— Więc na kogóż?... — zapytał Planchet.
— Dalibóg nie wiem, ale to mniejsza. Ważniejsza jest, jak się dostać do klasztoru jezuitów. Więc na koń i zapukajmy. Toż, choćby byli djabłami nie pożrą nas przecie!
I d‘Ariiagnan wsiadł na siodło. Planchet uczynił to samo, gdy ciężar jakiś niespodziewany spadł na tył jego koniowi, aż się ten przygiął.
— Oj! proszę pana — zawołał Planchet — mam jakiegoś człowieka na koniu.
D‘Artagnan obrócił się i zobaczył rzeczywiście kształty ludzkie na koniu Plancheta.
— Czy djabeł nas się czepił, czy co?... — zawołał, dobywając szpady i szykując się znów do ataku.
— Nie, mój drogi d‘Artagnanie, — ozwał się ów człowiek — to nie djabeł, — to ja, Aramis. Galopem, Planchecie, a na końcu wsi skręć na lewo.
I Planchet, mając Aramisa poza sobą na koniu, pojechał galopem, a za nim d‘Artagnan, który poczynał już wierzyć, że znajduje się w jakimś śnie fantastycznym i niedorzecznym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.