Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X
OPAT D‘HERBLAY

Na końcu wsi Planchet skręcił na lewo, jak mu polecił Aramis, i zatrzymał się pod oknem, w którem się świeciło. Aramis zeskoczył na ziemię i trzykrotnie klasnął w ręce. Natychmiast otworzyło się okno i spuściła się drabinka sznurowa.
— Mój drogi — rzekł Aramis — jeżeli chcesz wejść, będę bardzo rad cię przyjąć.
— A!... — odrzekł d‘Artagnan — więc to tak wchodzi się do ciebie?
— Po dziewiątej wieczorem tak trzeba robić, do licha — rzekł Aramis — reguła klasztorna jest bardzo surowa.
— Przepraszam, mój drogi przyjacielu — podchwycił d‘Artagnan — zdaje mi się, żeś powiedział: do licha!
— Tak sądzisz?... — odrzekł Aramis ze śmiechem — nie wyobrażasz sobie mój drogi, jak w tych lichych klasztorach człowiek ordynarnieje! Ale cóż, nie wchodzisz?
— Idź naprzód, ja pójdę za tobą.
— Jak mówił nieboszczyk kardynał do nieboszczyka króla: „Ażeby pokazać drogę Najjaśniejszemu Panu!“
Aramis wszedł lekko na drabinę i w jednej chwili dostał się do okna. D‘Artagnan wszedł za nim, ale wolniej; znać było, że mniej jest przyzwyczajony do takiej drogi, niż jego przyjaciel.
— Przepraszam — odezwał się Aramis, zauważywszy jego niezgrabność — gdybym wiedział, że mnie spotka przyjemność twoich odwiedzin, kazałbym był przynieść drabinę ogrodnika. Bo dla mnie ta jest zupełnie dobra.
— Proszę pana — wtrącił Planchet, gdy zobaczył d‘Artagnana już na końcu drabiny — to dobre dla pana Aramisa, to dobre i dla pana, i dla mnie jeszczeby uszło, ale konie nie mogą wejść po drabinie.
— Zaprowadź je, mój przyjacielu, do szopy — rzekł Aramis, wskazując Planchetowi jakiś budynek, wznoszący się na równinie. — Tam znajdziesz słomę i owies dla koni.
— A co dla mnie?... — zapytał Planchet.
— Ty powrócisz pod to okno, klaśniesz trzy razy w dłonie i spuścimy ci prowiant; bądź spokojny, do kata, tu nikt z głodu nie umrze.
I Aramis, wciągnąwszy drabinę, zamknął okno. D‘Artagnan przypatrywał się pokojowi. Nigdy nie widział jeszcze mieszkania tak wojowniczego i zarazem tak eleganckiego.
W każdym narożniku widniały trofea broni, a cztery wielkie obrazy przedstawiały w ubiorze wojennym kardynała lotaryńskiego, kardynała Richelieu, kardynała Lavalette i arcybiskupa Bordeaux.
Nic więcej nie wyróżniało specjalnie coprawda mieszkania księżego, obicia były damaszkowe, dywany pochodziły z Alençon, a łóżko zwłaszcza, przybrane koronkami z wyhaftowanym dywanikiem, wyglądało raczej na miejsce snu damy światowej, niż na łoże człowieka, mającego przez śluby swe zyskać sobie niebo przez powściągliwość i umartwienie.
— Przyglądasz się memu gniazdku?... — odezwał się Aramis — o! mój drogi, wybacz; cóż robić? Mieszkam, jak kartuz. Ale czego oczyma szukasz?
— Patrzę, kto ci rzucił drabinkę, i nie widzę nikogo, a przecież drabinka sama nie mogła przyjść.
— Nie, to Bazin.
— O! o!... — wyrzekł d‘Artagnan.
— A tak — mówił dalej Aramis — mój Bazin jest dobrze wytresowany, bo, widząc, że przychodzę nie sam, oddalił się przez delikatność. Siadaj, mój drogi, i porozmawiajmy.
I Aramis przysunął d‘Artagnanowi szeroki fotel, w którym ten zaraz się rozparł.
— Przedewszystkiem zjesz kolację ze mną, nieprawdaż?
— O! i owszem — odrzekł d‘Artagnan, a nawet, przyznaję, z wielką przyjemnością; droga dodała mi djabelskiego apetytu.
— O! mój biedny przyjacielu, — odrzekł Aramis — trafiłeś źle, bom się ciebie nie spodziewał.
— Czy znowu grozi mi omlet i szpinak, jak wtedy w Crévecoeur?
— E! trzeba mieć nadzieję, — wyrzekł Aramis — iż przy pomocy Boga i Bazina znajdziemy coś lepszego w śpiżarni czcigodnych ojców jezuitów. Bazin, mój przyjacielu, Bazin, a chodźże!
Drzwi się otworzyły i ukazał się Bazin, ale, spostrzegłszy d‘Artagnana, wydał okrzyk, podobny do okrzyku rozpaczy.
— Mój kochany Bazinie — wyrzekł d‘Artagnan — przyjemnie mi widzieć, z jak poważną miną kłamiesz nawet w kościele.
— Proszę pana — odrzekł Bazin — nauczyłem się od czcigodnych ojców jezuitów, że wolno kłamać, gdy człowiek kłamie w dobrym celu.
— Dobrze już, dobrze, mój Bazinie, d‘Artagnan umiera z głodu i ja także, podaj nam kolację, jak możesz najlepszą, a zwłaszcza przynieś nam dobrego wina.
Bazin skłonił się na znak posłuszeństwa, westchnął głęboko i wyszedł.
— Teraz, kiedy jesteśmy sami, mój drogi Aramisie — rzekł d‘Artagnan, zwracając oczy z umeblowania na osobę Aramisa i kończąc na ubraniu jego badanie, rozpoczęte od sprzętów, powiedz mi, skąd u djabła się wziąłeś, gdyś spadł na konia z tyłu Plancheta?
— E! do kaduka!... — wyrzekł Aramis, widziałeś przecie... z nieba!
— Z nieba?... — podchwycił d‘Artagnan, kiwając głową — nie wyglądasz mi na to, ażebyś miał stamtąd wracać, ani ażebyś tam miał iść.
— Mój drogi, — odezwał się Aramis z pyszałkowatością, której d‘Artagnan nigdy w nim nie zauważył, kiedy był muszkieterem — jeżeli nie przybyłem z nieba, to przynajmniej wychodziłem z raju; a jedno do drugiego bardzo jest podobne.
— No, to uczeni nareszcie się upewnią... Dotąd nie mogli się zgodzić na to, gdzie stanowczo raj był położony; jedni umieszczali go na górze Ararat, inni odnajdywali go między Tygrem i Eufratem, a tu widać szukano go za daleko, skoro on był daleko bliżej. Raj — oto jest, w Noisy na terytorjum zaniku jego ekscelencji arcybiskupa paryskiego. Wchodzi się tam nie bramą, lecz oknem; schodzi się zaś nie po schodach marmurowych, ale po gałęzi lipy, a strzegący go anioł z mieczem ognistym zdaje się zmienił swe imię niebiańskie Gabrjel na bardziej ziemskie księcia de Marsillac.
Aramis wybuchnął śmiechem.
— Zawsze jesteś wesołym koleżką, mój drogi — wyrzekł — i nie opuścił cię twój humor gaskoński. Tak, wszystkiego jest potroszę w tem, co mi mówisz, tylko przynajmniej nie przypuszczaj, że w pani Longueville jestem zakochany.
— E! uchowaj Boże!... — rzekł d‘Artagnan. — Tyle lat byłeś zakochany w pani de Chevreuse, toć przecie nie oddałbyś serca jej śmiertelnej nieprzyjaciółce.
— Tak, to prawda — rzekł Aramis żałośnie — tak, biedna księżna, bardzo ją niegdyś kochałem i trzeba jej oddać sprawiedliwość, że była nam bardzo użyteczna, ale cóż!... musiała opuścić Francję; straszny był człowiek z tego przeklętego kardynała!... — mówił dalej Aramis, rzucając okiem na portret dawnego ministra — wiesz, wydał rozkaz, ażeby ją zaaresztowano i odstawiono do zamku Loches; słowo honoru, byłby jej głowę uciął, jak Chalais‘owi, Montmorency‘emu i Cing Marsowi; uciekła, przebrana po męsku, ze swą pokojówką, biedną Katty; słyszałem nawet, że się jej wydarzyła szczególna przygoda, — nie wiem już z jakim proboszczem, którego prosiła o schronienie, a on, mając tylko jeden pokój i biorąc ją za mężczyznę, zaproponował, ażeby z nim go podzieliła. Bo też droga Marja nosiła ubiór męski niezrównanie. Tak, pomówmy o księżnej.
— O której? O księżnej de Chevreuse, czy o księżnej de Longueville?
— Mój drogi, powiedziałem ci już, że niema nic wspólnego między mną i księżną de Longueville; może trochę kokietowania, ale nic więcej. Nie, mówiłem o księżnej de Chevreuse. Czy widziałeś ją, gdy wróciła z Brukselli, po śmierci króla?...
— Widziałem... była jeszcze bardzo piękna.
— Tak — rzekł Aramis. — To też widywałem ją trochę wówczas; dawałem jej wyborne rady, z których nie skorzystała wcale; zabijałem się, przekonywując ją, że Mazarini jest kochankiem królowej; nie chciała mi wierzyć, twierdząc, że zna Annę Austrjacką, że za dumna ona jest, ażeby kochać takiego sługusa. Potem, niedługo czekając, wdała się w intrygi z księciem de Beaufort, i sługa aresztował księcia de Beaufort, a panią de Chevreuse wypędził.
— Wiesz o tem — rzekł d’Artagnan — że pozwolono jej wrócić.
— Tak, i nawet powróciła... Znowu zrobi jakie głupstwo.
— O!... tak, ale tym razem usłucha twoich rad...
— O!... tym razem — rzekł Aramis — nie widziałem jej wcale: zmieniła się bardzo.
— To nie tak, jak ty, mój drogi Aramisie, boś ty zawsze ten sam; zawsze masz piękne włosy czarne, figurę elegancką, ręce kobiety, które teraz stały się zachwycającemi rękami prałata.
— Tak — odrzekł Aramis — to prawda, ale pielęgnuję je bardzo. Wiesz, mój drogi, że się starzeję; będę miał lat trzydzieści siedem.
— Posłuchaj; mój drogi — rzekł d‘Artagnan z uśmiechem — ponieważ się znaleźliśmy, umówmy się co do jednej rzeczy, to jest co do wieku, jaki będziemy mieli na przyszłość.
— Jakto?... — zapytał Aramis.
— Tak — podchwycił. d‘Artagnan — dawniej to ja młodszy byłem od ciebie o dwa, czy trzy lata, a teraz, jeżeli się nie mylę, mam już czterdziestkę z okładem.
— Doprawdy!... — podchwycił Aramis. — Ha!... to ja się tedy mylę, boś ty, mój drogi, zawsze był wybornym matematykiem. Miałbym więc, podług twej matematyki, lat czterdzieści trzy... E!.. do djabła!... do djabła!... nie powiedz tego, mój drogi, w pałacu Rambouillet, toby mi zaszkodziło.
— Bądź spokojny — rzekł d‘Artagnan — ja tam nie chodzę.
— Aj! ale co robi to bydlę Bazin?... Bazin! a śpiesz się, głupcze! wściekamy się z głodu i pragnienia!
W tej chwili wszedł Bazin, trzymając ręce, wzniesione ku niebu, a w każdej z nich po butelce.
— No — rzekł Aramis — czyśmy gotowi, co?...
— Tak, panie, w tej chwili — rzekł Bazin — ale nie mogłem tak zaraz wszystkie...
— Bo zawsze myślisz, że ciągle masz swój kosztur kościelny na ramieniu — przerwał mu Aramis — i że zaczytujesz się w brewiarzu... Otóż uprzedzam cię, że, jeśli skutkiem czyszczenia wszystkich rzeczy, które są w kaplicy, zapomnisz trzymać moją szpadę w porządku, rozpalę wielki ogień ze wszystkich twoich obrazów świętych i ciebie na nim upiekę.
Bazin, zgorszony, przeżegnał się trzymaną w ręku butelką. D‘Artagnan zaś, bardziej, niż kiedykolwiek, zdziwiony tonem i obejściem opata d‘Herblay, tak rażąco innem, niż to, jakie cechowało ongiś muszkietera Aramisa, wlepił zdumione oczy w twarz przyjaciela.
Bazin nakrył prędko stół serwetą adamaszkową, a na niej ustawił tyle rzeczy złoconych, pachnących i apetycznych, że d‘Artagnan osłupiał.
— Chyba musiałeś się kogo spodziewać?... — zagadnął oficer.
— E... — rzekł Aramis — zawsze się to ma od przypadku; zresztą wiedziałem, że mnie szukasz.
— Od kogo?...
— Od jegomościa Bazina, który wziął cię za djabła... i który tu przyleciał, ażeby ostrzedz mnie o niebezpieczeństwie, grożącem mej duszy, gdybym znów wpadł w takie złe towarzystwo, jak oficera muszkieterów.
— O!... panie! — odezwał się Bazin z rękami złożonemi i tonem błagalnym.
— No! bez obłudy!... Wiesz, że tego nie lubię. Lepiejbyś otworzył okno i spuścił chleba, kurczaka i butelkę wina swemu przyjacielowi Planchetowi, któremu już ręce puchną od klaskania.
W istocie, Planchet, zaopatrzywszy swe konie w siano i owies, wrócił pod okno i dwa, czy trzy razy powtórzył znak umówiony.
Bazin spełnił rozkaz, przywiązał do sznura trzy wskazane mu przedmioty i spuścił je Planchetowi, który, więcej nie pragnąc, oddalił się zaraz do szopy.
— Teraz jedzmy kolację — odezwał się Aramis.
Przyjaciele zasiedli do stołu i Aramis zaczął rozkrawać kurczęta, kuropatwy i szynkę ze zręcznością iście gastronomiczną.
— Ho!... ho!:.. — rzekł d‘Artagnan — to się tu nieźle karmicie.
— O! tak, wcale nieźle; mam na dnie postne dyspensy z Rzymu, które mi wyrobił pan koadjutor, dla braku zdrowia; przytem wziąłem na kucharza byłego kucharza Lafollona, wiesz?... dawnego przyjaciela kardynała, tego słynnego żarłoka, który po każdym obiedzie mawiał, zamiast modlitw wszelkich: „Boże!... uczyń łaskę, ażebym dobrze strawił, co tak dobrze zjadłem“.
— Co mu nie przeszkodziło umrzeć z niestrawności — rzekł d‘Artagnan ze śmiechem.
— Cóż chcesz!... — podchwycił Aramis — człowiek nie uniknie swego przeznaczenia.
— Ale przepraszam cię, mój drogi, i to z góry przepraszam za pytanie, jakie chcę ci zadać — podjął d‘Artagnan.
— I owszem!... zapytuj... wiesz, że między nami nie może być mowy o drażliwości.
— Więc stałeś się bogaty?
— O! mój Boże, nie!... zarabiam sobie tuzin tysięcy franków rocznie, nie licząc pensyjki tysiąca talarów, którą mi przyznał stryj króla.
— A jak zarabiasz ten tuzin tysięcy franków? — zagadną! d’Artagnan — piszesz poematy?...
— Nie, wyrzekłem się poezji i nie piszę nic, chyba, że epigramaty. Robię kazania, mój drogi.
— Jakto robisz kazania?...
— O!.. i to kazania, jak widzisz, bardzo intratne.
— I wygłaszasz je z ambony....
— Nie, ja je sprzedaję.
— Komu?...
— Tym z moich kolegów, którzy chcą być wielkimi mówcami... tak!
— Doprawdy!... A sam nie próbowałeś sławy dla siebie?
— I owszem, mój drogi, ale natura mnie unosi za daleko. Kiedy jestem na ambonie, i przypadkiem patrzy na mnie ładna kobieta, i ja na nią patrzę, ona się uśmiechnie, i ja także. Wtedy zwijam chorągiewkę; zamiast prawić o mękach piekielnych, mówię o rozkoszach rajskich... A wiesz, co mi się wydarzyło pewnego dnia w kościele Ś-go Ludwika w Marais. Jakiś jegomość rozśmiał mi się w nos; wtedy, przerywając kazanie, powiedziałem mu, że jest głupiec. Lud wyszedł nazbierać kamieni, ale ja tymczasem tak nastroiłem umysły obecnych, że to jego obrzucono kamieniami... Coprawda nazajutrz zjawił się u mnie, myśląc, że ma do czynienia z takim opatem, jak wszyscy opaci.
— I cóż wynikło z tej wizyty? — zagadnął d‘Artagnan, zrywając sobie boki od śmiechu.
— A to wynikło, że nazajutrz wieczorem mieliśmy spotkanie na placu królewskim... E!... przecie, do kaduka!... i ty o tem wiesz trochę...
— Czyżbym to w sprawie z tym impertynentem służył ci za świadka? — zapytał d‘Artagnan.
— Właśnie... Widziałeś, jakem go urządził.
— Czy umarł z tego?
— Nie wiem nic a nic. Ale na wszelki wypadek dałem mu rozgrzeszenie in articulo mortis. Dość zabić ciało, nie należy zabijać duszy.
Bazin przybrał minę rozpaczliwą, która mówiła, że zgadza się może na ten wniosek, lecz bardzo przeciwny jest tonowi, jakim został wygłoszony.
— Bazinie, mój przyjacielu, nie rozumiesz, że cię widzę w tem lustrze i że raz na zawsze zabroniłem ci wszelkich oznak zadowolenia lub niezadowolenia. Sprawisz mi więc przyjemność, podając nam wino szampańskie i odchodząc do siebie. Zresztą przyjaciel mój, d‘Artagnan ma mi powiedzieć pewien sekret. Nieprawdaż, d‘Artagnanie?...
D‘Artagman skinął głową potwierdzająco i Bazin się oddalił, postawiwszy na stole wino hiszpańskie. Przyjaciele, pozostawszy sami, siedzieli przez chwilę w milczeniu naprzeciw siebie. Aramis jakby się oddawał błogiemu trawieniu. D‘Artagnan przygotowywał przemowę. Każdy z nich, gdy drugi nie patrzał, ukradkiem na niego spoglądał. Pierwszy przerwał milczenie Aramis.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.