Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI
DWAJ GASPARDOWIE

— O czem tak myślisz, d‘Artagnanie — rzekł — i tak się uśmiechasz?
— Myślę, mój drogi, że, kiedy byłeś muszkieterem, zawsze wyglądałeś na księdza, a teraz, kiedy jesteś opatem, wielce wyglądasz mi na muszkietera.
— To prawda — rzekł Aramis z uśmiechem. — Wiesz, mój drogi d‘Artagnanie, że człowiek jest szczególnem zwierzęciem, złożonem z samych sprzeczności. Odkąd jestem opatem, marzę tylko o bitwie.
— To znać po twem umeblowaniu: masz tu rapiry wszelkich rozmiarów, tak że zadowolić mogą najwybredniejszych. Czy dobrze się jeszcze fechtujesz?
— Ja tak się fechtuję, jak ty niegdyś, a nawet może lepiej. Ja po całych dniach to tylko robię.
— A z kim?...
— Z doskonałym szermierzem, którego mamy tutaj!...
— Jakto, tutaj?...
— Tak, tutaj, w klasztorze, mój drogi. Wszystkiego potrochu znajdziesz w klasztorze jezuitów!
— To byłbyś zabił pana de Marsillac, gdyby się był zaatakował sam, zamiast przyjść na czele dwunastu ludzi.
— Naturalnie — zawołał Aramis — a nawet z dwudziestu ludźmi, gdyby mnie tylko nie poznano.
— Boże!... — szepnął d‘Artagnan — a toż on stał się jeszcze większym gaskończykiem odemnie.
Poczem dodał głośno:
— I cóż? mój drogi Aramisie, pytałeś, po co cię szukałem?...
— Nie, nie pytałem się wcale — odrzekł Aramis z miną przebiegłą — ale czekałem, aż sam mi to powiesz.
— Otóż szukałem cię po to tylko, ażeby ci poprostu dać sposób zabicia pana de Marsillac, gdyby ci sprawiało to przyjemność, a nicby nie znaczyło nawet, że jest księciem.
— A patrz!... — odrzekł Aramis — dobra myśl!...
— Otóż oddaję ją na twój użytek, mój drogi. Czy z tysiącem talarów z twego opactwa i dwunastu tysiącami franków, jakie zarabiasz, sprzedając kazania... czy jesteś bogaty?... Odpowiedz mi szczerze.
— Ja?... goły jestem, jak Hiob, i choćbyś mi zrewidował kieszenie i kufry, nie wiem, czybyś tu znalazł sto pistolów.
— Ho!... ho!... sto pistolów!... — rzekł do siebie pocichu d‘Artagnan — i on to nazywa być gołym, jak Hiob. Ja gdybym zawsze miał tyle, uważałbym się za bogatego, jak Krezus.
Potem dodał głośno:
— A czyś ambitny?...
— I jeszcze jak!
— A więc, mój drogi, chcę cię uczynić bogatym, potężnym, abyś mógł robić wszystko, co zechcesz.
Cień jakiś przemknął po czole Aramisa, tak szybko, jak ów, który kołysze się w sierpniu ponad zbożami; ale, choć przeleciał szybko, d‘Artagnan go zauważył.
— Mów — wyrzekł Aramis.
— Przedtem jeszcze jedno pytanie. Czy zajmujesz się polityką?...
Błyskawica mignęła w oczach Aramisa tak szybko, jak w cień, który przebiegł po czole, ale nie tak szybko, ażeby jej d‘Artagnan nie dojrzał.
— Nie — odpowiedział Aramis.
— To wszelka propozycja przypadnie ci do gustu, skoro, jak teraz, nie masz innego pana, prócz Boga — rzekł gaskończyk ze śmiechem.
— To możebne.
— Czyś, kochany Aramisie, pomyślał kiedy o tych pięknych dniach młodości, które pędziliśmy, śmiejąc się, pijąc i bijąc?
— O!... tak, nieraz ich żałowałem. Były to szczęśliwe czasy! Delectabile tempus!
— Otóż, mój drogi, te piękne dnie mogą się odnowić, te szczęśliwe czasy mogą powrócić!... Otrzymałem zlecenie, ażeby odnaleźć mych towarzyszów, i postanowiłem zacząć od ciebie, bo ty jesteś duszą naszego stowarzyszenia.
Aramis skłonił się grzeczniej, niż serdeczniej.
— Powrócić znów do polityki?... — rzekł głosem obumierającym i przewracając się na fotelu — o! drogi d‘Artagnanie, widzisz, jak ja żyję regularnie i dobrze. Spróbowaliśmy już niewdzięczności możnych; wiesz o tem dobrze.
— To prawda — odrzekł d‘Artagnan — ale może wielcy żałują teraz, że byli względem nas niewdzięcznymi.
— W takim razie — wyrzekł Aramis — to rzecz inna. Każdemu grzechowi należy się miłosierdzie. Zresztą masz słuszność pod jednym względem. Przyznaję, że, gdyby nas ochota wzięła wdać się znów w sprawy państwa, chwila odpowiednia, jak sądzę, nadeszła.
— Skądże wiesz o tem, skoro się nie zajmiesz polityką?
— O!... mój Boże!... chociaż sam się osobiście nie zajmuję, żyję w świecie, gdzie się nią zajmują. Uprawiając poezję, oddając się miłości, wszedłem w stosunki z panem Sarraninem, który stronnikiem jest pana de Conti; z panem Voiture, który stoi po stronie koadjutora, z panem de Bois-Robert, który, odkąd nie należy do pana kardynała Richelieu, nie należy już do nikogo, lub należy do wszystkich, co wolisz; tak, że ruch polityczny nie jest mi wcale obcy.
— Spodziewałem się... — wtrącił d‘Artagnan.
— Zresztą, mój drogi, wszystko, co ci powiem, bierz jeno za słowa człowieka, który mówi, jak echo, powtarzając tylko poprostu, co usłyszał — podchwycił Aramis. — Słyszałem, że w tej chwili kardynał Mazarini, bardzo bodaj zaniepokojony jest obecnym biegiem rzeczy. Zdaje się, że dla jego władzy nie mają ludzie takiego poszanowania, jak dla naszego dawnego straszydła, nieboszczyka kardynała, którego portret tu widzisz, bo, cokolwiek o nim dałoby się powiedzieć, był z niego jednak prawdziwie wielki człowiek.
— Nie będę się o to z tobą spierał, mój drogi Aramisie, to on mnie zrobił porucznikiem.
— Pierwsze moje zdanie było w zupełności korzystne dla kardynała; powiedziałem sobie, że może nie jest on kochany, ale przy genjuszu, jaki mu przyznają, prędzej czy później triumfować będzie nad swymi nieprzyjaciółmi i bać się go będą ludzie, co znów nawet lepsze dla niego, niż, gdyby go kochali.
D‘Artagnan skinął głową, co miało znaczyć, iż podziela całkowicie tę wątpliwą zasadę.
— Otóż takie było pierwsze moje zdanie — mówił dalej Aramis — ale ponieważ jestem bardzo nieświadomy w tego rodzaju przedmiotach, a pokora, jaką mi nakazuje powołanie moje, nie pozwala mi polegać na własnym sądzie, więc się dowiadywałem. I oto, mój drogi...
Aramis zamilkł.
— Cóż takiego?... — zapytał d‘Artagnan.
— Otóż — podchwycił Aramis — muszę upokorzyć swą dumę!... muszę wyznać, żem się omylił.
— Doprawdy?...
— Tak! Oto, co mi oświadczyło kilka osób — różnych zapatrywań i zasad. Pan de Mazarini nie jest wcale człowiekiem genjalnym, jak sądziłem.
— Cóż znowu?... — rzekł d‘Artagnan.
— A tak... To nieszczególny człowiek; był on sługą kardynała Bentivoglio i wybił się intrygami; dorobkiewicz, człowiek bez imienia, który przejdzie tylko przez Francję. Zbierze sporo talarów, uszczupli bardzo dochody króla, płacić będzie sobie wszystkie pensje, które nieboszczyk kardynał Richelieu płacił wszystkim, ale nie będzie panował nigdy prawem silniejszego, większego lub bardziej szanowanego. Zdaje się wreszcie, że nie jest szlachcicem — ani obejściem, ani sercem; to rodzaj bufona, Pulcinella. Czy znasz go?... Bo ja go nie znam.
— Masz słuszność — odrzekł d‘Artagnan — jest trochę w tem prawdy, co powiedziałeś.
— O!... wbijasz mnie w dumę, mój drogi.
— Ale mówiłeś o nim osobiście, a nie o jego stanowisku, ani też o jego możliwościach.
— To prawda. Ma za sobą królowę.
— Tak... to, zdaje mi się, coś znaczy.
— Ale nie ma za sobą króla.
— To jeszcze dziecko!
— Dziecko, które będzie za cztery lata pełnoletnie...
— Ale to teraźniejszość.
— Tak, ale nie przyszłość, a nawet i teraz nie ma za sobą ani parlamentu, ani ludzi, to jest pieniędzy; nie ma za sobą ani szlachty, ani książąt, więc nie ma i oręża.
D‘Antagnan poskrobał się w ucho, bo musiał przyznać, że powiedziane było to nietylko pięknie, ale i bardzo słusznie.
— Widzisz więc, mój biedny przyjacielu, że nie straciłem jeszcze swej zwykłej przezorności. Może jednak nie dobrze czynię, że mówię tak otwarcie, bo ty wyglądasz na przychylnego Mazariniemu.
— Ja?... — zawołał d‘Artagnan — ja!... o!... wcale a wcale.
— Mówiłeś o zleceniach.
— Mówiłem o zleceniach? To źle mówiłem. Nie; powiedziałem sobie tylko tak, jak ty: sprawy się wikłają. Zatem rzućmy pióro na wiatr i chodźmy w tę stronę, w którą wiatr je poniesie: powróćmy do życia przygód. Byliśmy czterema dzielnymi rycerzami, czworgiem serc, czule połączonych; połączmy znowu nietyle nasze serca, ile nasze majątki i naszą odwagę. Sposobność jest teraz dobra, ażeby zarobić coś lepszego, niż djament.
— Miałeś słuszność, d‘Artagnanie, zawsze miałeś słuszność — mówił dalej Aramis — a dowodem to, że i ja nosiłem się z taką samą myślą, co i ty; ale ja nie mam takiej, jak ty, bujnej i płodnej wyobraźni; wszyscy teraz potrzebują sprzymierzeńców, czyniono mi propozycje; przyznam się otwarcie, że mówił ze mną koadiutor.
— Pan de Gondy, wróg kardynała!... — wykrzyknął d‘Artagnan.
— Nie, przyjaciel króla — rzekł Aramis — przyjaciel króla, rozumiesz: trzeba byłoby służyć królowi, co jest właśnie obowiązkiem.szlachcica.
— Ależ król jest z panem Mazarinim, mój drogi.
— Z postępków, ale nie z woli, z pozoru, ale nie z serca, i właśnie nieprzyjaciele króla zastawiają na biedne dziecko zasadzkę.
— Ależ ty, mój drogi Aramisie, proponujesz mi poprostu, wojnę domową.
— Wojnę za króla.
— Ależ król znajdzie się na czele wojska, gdzie będzie Mazarini.
— Lecz sercem będzie w wojsku, którem dowodzić będzie pan de Beaufort.
— Pan de Beaufort?... przecie on w więzieniu Vincennes.
— Czy wymieniłem pana de Beaufort?... — rzekł Aramis — więc tak... pan de Beaufort, lub kto inny; pan de Beaufort lub książę, stryj królewski.
— Ależ książę uda się wraz z wojskiem, on jest w zupełności oddany kardynałowi.
— Ho! ho! zachodzą między nimi teraz pewne sprzeczki, zresztą, jeżeli nie książę, to pan de Conti.
— Ależ pan de Conti ma zostać kardynałem.
— A czy nie mieliśmy kardynałów wojowniczych?... — podjął Aramis — spójrz oto koło siebie, widzisz portrety czterech kardynałów, którzy na czele wojska warci byli tyle, co dowódca, od urodzenia, będący żołnierzem.
— Czy widzisz wielkie korzyści w tem stronnictwie?... — zapytał d‘Artagnan.
— Widzę protekcję możnych książąt.
— I wygnanie przez rząd.
— Zniesione przez parlamenty i rozruchy.
— Wszystko to dałoby się zrobić, jak mówisz, gdyby się udało króla odłączyć od matki.
— A może się i uda.
— Nigdy!... — zawołał d‘Artagnan — tym razem z zupełnem przekonaniem. — Aramisie, znasz przecie Annę Austrjacką tak dobrze, jak ja. Czy sądzisz, że może ona kiedy zapomnieć, iż syn jest jej bezpieczeństwem, ochroną, rękojmią jej władzy, jej majątku i jej życia? Musiałaby chyba wraz z nim przejść na stronę książąt i opuścić Mazariniego; ale wiesz lepiej, niż ktokolwiek, jakie zachodzą powody potężne, dla których nie uczyni tego przenigdy!
— Może masz słuszność — rzekł Aramis zamyślony — ja też się z nimi nie wdam.
— Z nimi — podchwycił d‘Artagnan — ale ze mną?
— Z nikim. Jestem księdzem, po co mi polityka, nie czytuję żadnego brewiarza, mam małą klijentelę, złożoną z opatów sprytnych i z kobiet ślicznych, im bardziej sprawy się powikłają, tem mniej hałasu robić będą moje awanturki; tak, mój przyjacielu, ja się mieszać nie będę.
— Ha! mój drogi, — odrzekł d‘Artagnan — twoja filozofja i mnie przekonywa; wiesz co, i ja zamiast wdawać się w awantury, wolę przyjąć zaproszenie Porthosa, pojadę polować w jego dobrach; wszak wiesz, że Porthos, ma dobra.
— A naturalnie. Dziesięć mil lasu, błot i dolin; jest panem gór i równin i procesuje się o prawa feudalne z biskupem de Noyon.
— Dobrze!... — pomyślał c!‘Artagnan — wiem, czego się chciałem dowiedzieć; Porthos jest w Pikardji.
Potem odezwał się głośno.
— I przybrał już swoje dawne nazwisko du Vallon?
— Do którego dodał jeszcze de Bracieux, od dóbr, które były baronostwem.
— Więc zobaczymy Porthosa w roli barona.
— Nie wątpię; szczególnie baronowa Porthos będzie zachwycająca.
Przyjaciele wybuchnęli śmiechem.
— Zatem — podchwycił d‘Artagnan — nie chcesz przejść na stronę Mazariniego?
— A ty na stronę książąt?
— Nie; nie należmy więc do nikogo, a pozostańmy przyjaciółmi i nie bądźmy ani kardynalistami, ani frondystami.
— Dobrze — rzekł Aramis — będziemy muszkieterami.
— Nawet z tą małą tonsurą?... — podchwycił d‘Artagnan.
— Szczególnie z tą tonsurą!... — zawołał Aramis — to dodaje uroku.
— Zatem żegnam cię — odezwał się d‘Artagnan.
— Nie zatrzymuję cię, mój drogi — odrzekł Aramis — bo nie wiem, gdzie dałbym ci się przespać, a nie mogę, nie uchybiając przyzwoitości, zaproponować ci połowy szopy Plancheta.
— Jestem przecie zaledwie o parę mil od Paryża; konie wypoczęły, za małą godzinkę będę tam z powrotem.
I d‘Artagnau nalał sobie ostatni kieliszek.
— Za nasze dawne czasy!... — wyrzekł.
— Tak — podchwycił Aramis — niestety, minęły te czasy: fugit irreparabile tempus.
— Ba!... — podchwycił d‘Artagnan — może jeszcze powrócą, w każdym razie, gdybyś mnie potrzebował, zastaniesz mnie przy ulicy Tiquetonne, w hotelu „pod Kozą“.
— A mnie w klasztorze jezuitów, od szóstej zrana do ósmej wieczorem przez bramę, od ósmej wieczorem do szóstej zrana przez okno.
— Żegnam cię, mój drogi.
— O! tak cię nie puszczę, pozwól, niech cię odprowadzę.
I wziął szpadę swą i płaszcz.
— Chce się upewnić, czy odjadę — rzekł do siebie d‘Artagnan.
Aramis zagwizdnął na Bazina, ale Bazin spał w przedpokoju na resztkach wieczerzy i Aramis musiał go szarpnąć za ucho, ażeby go obudzić. Bazin wyciągnął się, przetarł sobie oczy i usiłował znowu zasnąć.
— No, no, panie śpiochu, prędko drabinę.
— Ależ — rzekł Bazin, ziewając tak, że o mało mu szczęki nie powychodziły ze stawów — drabina pozostała przy oknie.
— Ale inną drabinę, ogrodniczą, widziałeś, jak d‘Artagnanowi trudno było wejść po tamtej; jeszcze trudniej byłoby zejść.
D‘Artagnan zapewnił Aramisa, że zejdzie bardzo dobrze; ale przyszła mu pewna myśl i na tę myśl zamilkł.
Bazin wydał głębokie westchnienie i poszedł szukać drabiny.
Po chwili przyniósł mocną drabinę drewnianą i przystawił ją od okna.
Przenikliwe spojrzenie Aramisa chciało dociec myśli przyjaciela — aż do głębi duszy, ale d‘Artagnan wytrzymał to spojrzenie — z miną zachwycająco dobroduszną. Zresztą w tej chwili stawiał już nogę na pierwszym stopniu drabiny i schodził. Za chwilę był już na ziemi. Bazin zaś pozostał przy oknie.
— Zostań tu — rzekł Aramis — ja wrócę.
Obaj skierowali się do szopy; na ich spotkanie wyszedł z niej służący, prowadzący dwa konie.
— Ot... to jest służący czynny i czujny — rzekł Aramis — nie taki, jak ten próżniak Bazin. Chodź z nami, Planchecie, pójdziemy, rozmawiając aż na koniec wsi.
Przyjaciele przeszli przez wieś, rozmawiając o rzeczach obojętnych. Potem przy ostatnich domach Aramis rzekł:
— Tak, mój drogi przyjacielu, idź dalej w swym zawodzie, fortuna ci się uśmiecha, ale nie daj jej uciec, pamiętaj, że to zalotnica i traktuj ją też w odpowiedni sposób; ja pozostaję w swej pokorze i próżniactwie, żegnam cię.
Ucałowali się, Planchet był już na koniu, d‘Artagnan wsiadł na siodło, uścisnął rękę przyjaciela. Jeźdźcy spięli konie i oddalili się w stronę Paryża. Aramis pozostał nieruchomy na środku ulicy, dopóki nie stracił ich z oczu.
Ale d‘Artagnan, ujechawszy dwieście kroków, zatrzymał się nagle, rzucił cugle Planchetowi, zeskoczył na ziemię, wziął pistolety z olster i zatknął za pas.
— Co tam panu znów?... — spytał Plamchet, przerażony.
— Nie chcę, mimo całej jego przebiegłości, zostać wystrychnięty na dudka — rzekł d‘Artagnan. — Zostań tu i nie ruszaj się z miejsca; tylko zbocz troszkę z drogi i czekaj na mnie.
Przy tych słowach d‘Artagnan przeskoczył rów przydrożny i popędził przez pola tak, ażeby obejść wieś. Zauważył, że między gmachem, zamieszkałym przez panią de Longueville, a klasztorem jezuitów, jest pusta przestrzeń, ogrodzona tylko płotem. Może na godzinę wcześniej nie byłby odnalazł tego płotu, ale księżyc wynurzył się teraz zpoza chmur i jasno oświetlał drogę.
D‘Artagnan dostał się więc do płotu i schował się za nim. Przechodząc koło gmachu, przed którym odegrała się opowiedziana przez nas scena, zauważył, że to samo okno znowu jest oświetlone, i przekonany był, że Aramis jeszcze nie wrócił do siebie, a kiedy wróci, nie powróci sam.
Rzeczywiście, po chwili usłyszał zbliżające się kroki i jakby szmer głosów, mówiących po cichu. U płotu kroki się zatrzymały.
W tej chwili ukazało się dwóch mężczyzn, ku wielkiemu zdziwieniu d‘Artagnana; ale wkrótce zdziwienie jego ustało, bo usłyszał głos słodki i harmonijny; jeden z tych mężczyzn był przebraną kobietą.
— Bądź spokojny, mój drogi Ireneuszu — mówił głos słodki — to się już nie powtórzy; odkryłem rodzaj podziemia, które przechodzi pod ulicą i dość będzie podnieść jedną z płyt u drzwi, ażeby otworzyć sobie wejście i wyjście.
— O!... — rzekł inny głos, w którym d‘Artagnan poznał głos Aramisa — przysięgam ci, księżno, że gdyby twoja reputacja nie zależała od tych wszystkich okoliczności i gdyby chodziło tylko o moje życie...
— Wiem, że jesteś dzielny i odważny, ale nie należysz tylko do mnie samej, należysz do całego naszego stronnictwa. Bądź więc ostrożny, bądź przezorny!
— Zawsze jestem posłuszny — odrzekł Aramis — gdy kto rozkazuje mi tak słodkim głosem.
I pocałował czule w rękę.
— O!... — zawołał jego towarzysz słodkim głosem.
— Co?... — zapytał Aramis.
— Nie widzisz, że wiatr zerwał mi kapelusz.
I Aramis pobiegł za uciekającym kapeluszem. W tejże chwili promienie księżyca padły na mężczyznę z odkrytą głową i d‘Artagnan poznał duże oczy niebieskie, złociste włosy i piękną głowę księżnej de Longueville.
Aramis powrócił, śmiejąc się, z kapeluszem w ręce i oboje podążyli w stronę klasztoru jezuitów.
— Mam cię teraz!... — rzekł d‘Artagnan, wstając i obcierając kolana — jesteś frondystą i kochankiem pani de Longueville!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.