Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII
PROM

Spodziewamy się, że czytelnik niezupełnie zapomniał o młodym podróżnym, którego pozostawiliśmy na drodze do Flandrji.
Nieznana dotąd przyjemność używania wolności, mająca pewien błogi odcień nawet dla tych, którzy nigdy nie cierpieli z racji zależności, przyjemność ta ozłociła Raulowi niebo i ziemię, a szczególnie ten daleki widnokrąg życia, który nazywa się przyszłością.
Spostrzegł jednak po kilku próbach rozmowy z Olivanem, że długie dnie, spędzane w ten sposób, byłyby bardzo smutne, i przyszła mu na myśl mowa hrabiego tak słodka, tak przekonywająca i tak zajmująca, przyszły mu na myśl jego opowiadania o miastach, kędy przejeżdżano, i o których nikt mu nie był w stanie dać szacowniejszych wskazówek, niż Athos, najuczeńszy i najweselszy przewodnik w podróży.
Inne jeszcze wspomnienie zasmucało Raula; przybywając do Lonnes, ujrzał poza zasłoną topoli mały zameczek, który mocno mu przypomniał ów w La Valliere; zatrzymał się i patrzał na niego przez dziesięć minut, poczem ruszył w dalszą drogę, wzdychając, nic nawet nie odpowiedziawszy Olivanowi, który z całem uszanowaniem zapytał, co zwróciło jego uwagę.
Widok przedmiotów zewnętrznych jest tajemniczym przewodnikiem, który udziela się strunom pamięci i budzi je, pomimo woli naszej; a gdy raz już przewinie się ta nić, jak nić Arjadny, prowadzi ona do labiryntu myśli, gdzie człowiek błądzi, biegnąc w tym cieniu przeszłości, który nazywają pamięcią.
Owóż i widok tego zamku oderwał Raula o pięćdziesiąt mil w zachodnią stronę i podsunął mu przed oczy owo życie od chwili, kiedy pożegnał się z małą Ludwiką, aż do czasu, kiedy ją zobaczył poraz pierwszy, a gąszcz każdego dęba, każda chorągiewka, dostrzeżona na dachu, przypominały mu, że — miast powracać do przyjaciół z lat dziecinnych — każdą chwilą oddala się od nich bardziej i że może opuścił ich już na zawsze. Z sercem ściśniętem, z głową ociężałą, kazał Olivanowi zaprowadzić konie do małej oberży, którą spostrzegł na drodze o pół strzału z muszkietu.
Sam zaś zsiadł z konia, zatrzymał się pod piękną kępą kwitnących kasztanów, wokół których brzęczały roje pszczół, i powiedział Olivanowi, ażeby mu przyniesiono tu z oberży papieru listowego i atramentu na mały stolik, który wydawał się jakby przeznaczony do pisania.
Olivan spełnił rozkaz i jechał dalej, gdy Raul usiadł, oparłszy się łokciem na tym stoliku i wzrok utopiwszy w malowniczym krajobrazie, roztaczającym pola zielone, gaiki drzew, z których wierzchołków spadało białe, jak śnieg, kwiecie.
Raul siedział tak z dziesięć minut, pogrążywszy się w marzeniach, gdy w kręgu, objętym przez jego roztargnione spojrzenie, zobaczył poruszającą się figurkę o twarzy czerwonej, z serwetą pod pachą, czepkiem białym na głowie; figurka zbliżyła się, niosąc papier, kałamarz i pióro.
— Ho! ho!... — rzekło zjawisko — widać, że wszyscy szlachcice mają podobne myśli, bo niespełna przed kwadransem jakiś młody pan, tak wspaniale, jak pan, ubrany z miną tak okazałą i takiego wieku, jak pan, zatrzymał się tu przed tym gajem, kazał przynieść tu ten stolik: to krzesło i zjadł obiad ze starym panem, wyglądającym na jego guwernera; zjedli pasztet, nie zostawiwszy ani odrobiny, i wysączyli butelkę starego wina Macon, aż do ostatniej kropelki, ale na szczęście mamy jeszcze więcej takiego wina i takich pasztetów i, jeżeli pan rozkaże...
— Nie, mój przyjacielu — rzekł Raul. uśmiechając się — dziękuję ci; nie potrzebuję w tej chwili niczego prócz tych rzeczy, których zażądałem, i byłbym już zupełnie zadowolony, gdyby pióro było dobre, a atrament czarny; w takim razie zapłaciłbym za pióro, jak za butelkę, a za atrament, jak za pasztet.
— O! panie — odrzekł gospodarz — to butelkę i pasztet dam pańskiemu służącemu i tym sposobem pióro i atrament nic pana nie będzie kosztowało.
— Zrób pan, jak chcesz — odrzekł Raul, ucząc się dopiero poznawać tę szczególną klasę ludzi, która, kiedy rabusie rozbijali się na gościńcach, miała z nimi spółkę, a gdy ich już nie stało, zastępuje ich sama w zupełności.
Gospodarz, uspokojony co do zarobku, położył na stole papier, kałamarz i pióro. Przypadkiem pióro było znośne i Raul zaczął pisać. Gospodarz stał tymczasem przed nim i z pewnym zachwytem mimowolnym podziwiał tę postać tak zarazem poważną i łagodną. Piękność była i będzie zawsze królową.
— To nie taki gość, jak tamten, który tu był przed chwilą — rzekł gospodarz do Olivana, gdy ten przyszedł do Raula, ażeby zobaczyć, czy czego nie potrzebuje, — pan wasz wcale niema apetytu.
— Miał go jeszcze przed trzema dniami; ale, cóż robić, stracił go onegdaj.
Tymczasem Raul pisał:
„Panie!
„Po czterech godzinach jazdy zatrzymuję się, ażeby do pana napisać, bo odczuwam stale brak Ciebie. Tak mnie odurzył pański odjazd, tak mnie zmartwiło nasze rozstanie, że bardzo zaiste niedołężnie wyraziłem panu uczucie i wdzięczność, jaką żywię dla pana. Pan mi wybaczysz, bo serce Twoje jest tak szlachetne, żeś zrozumiał wszystko, co się działo w mojem. Niech pan napisze do mnie, bardzo o to proszę, bo rady Twoje — to dla mnie życie całe, a przytem czuję się niespokojny; zdawało mi się, że i pan przygotowuje się na jakąś wyprawę niebezpieczną, o którą nie śmiałem Cię wypytywać, boś mi nic o niej nie wspominał. Widzisz więc, panie, że gorąco pragnę wiadomości o Tobie. Odkąd nie mam pana przy sobie, straciłem zupełnie pewność siebie. Pan mnie pokrzepiałeś potężnie, a dzisiaj przysięgam panu, czuję się osamotniony.
„Czy raczysz, panie, jeżeli będziesz miał wiadomość z Blois, napisać mi kilka słów o mej małej przyjaciółce, pannie de La Valliere, której zdrowie w chwili naszego odjazdu, jak panu wiadomo, budziło pewne obawy? Pojmujesz, panie i kochany opiekunie, jak drogie i niezbędne są mi wspomnienia z tego czasu który przepędziłem przy Tobie. Mam nadzieję, że nieraz pomyślisz o mnie, a jeżeli brak ci mnie niekiedy, jeżeli czujesz jakby żal, iż mnie przy Tobie niema, nie posiadałbym się z radości na myśl, że i pan odczułeś przywiązanie moje dla Ciebie i że dałem Ci je poznać, kiedy miałem zaszczyt przebywać z Tobą razem“.
Tymczasem Olivan wypił butelkę i zjadł pasztet; konie także podjadły sobie i wypoczęły. Raul skinął na gospodarza, ażeby przyszedł, rzucił mu talara an stół, wsiadł na konia, a w Sculis oddał list na pocztę.
Odpoczynek, jakiego użyli jeźdźcy i konie, pozwolił im bez zatrzymywania się zajechać do Verberie. Tu Raul rozkazał Olivanowi dowiedzieć się o tego młodego szlachcica, który ich wyprzedzał; widziano go, jak przejeżdżał tędy przed trzema kwadransami, ale dobre miał konie i jechał prędko.
— Postarajmy się dogonić tego szlachcica — rzekł Raul do Olivana — jedzie on, jak i my, do wojska, mielibyśmy więc miłe towarzystwo.
Raul, przyjechawszy do Compiégne o czwartej, zjadł obiad z dobrym apetytem i wypytywał znowu o wyprzedzającego ich młodego szlachcica; tak samo, jak Raul, popasał on w hotelu „pod Dzwonem i Butelką“, najlepszym w Compiégne, i udał się w dalszą drogę, powiadając, że ma zamiar przenocować w Noyon.
— To i my przenocujemy w Noyon — rzekł Raul.
— Panie — odezwał się z uszanowaniem O1ivan — niech mi pan pozwoli zwrócić uwagę, żeśmy już bardzo zmordowali konie od rana. Zdaje mi się, że byłoby dobrze tu zostać na nocleg, a jutro wyjechać wczesnym rankiem. Dwanaście mil to dosyć na jeden przejazd.
— Pan hrabia de la Fére pragnie, ażebym się śpieszył — odpowiedział Raul — i abym przybył do księcia zrana czwartego dnia, dotrzyjmy więc dziś do Noyon; będzie to taki przejazd, jaki już zrobiliśmy z Blois do Paryża. Staniemy tam o ósmej. Konie będą miały całą noc na wypoczynek, a jutro, zrana o godzinie piątej wyruszymy w drogę.
Olivan nie śmiał sprzeciwiać się temu postanowieniu, ale jechał, mrucząc.
— Tak, tak — bąkał sobie pod nosem — zaraz się gorączkować pierwszego dnia, jutro zamiast szesnastu mil, zrobi się ośm, pojutrze cztery, a za trzy dni będzie się w łóżku. O! wszyscy ci młodzi panicze to fanfarony.
Jak widać Olivan nie był wychowany w szkole Planchetów i Grimaudów. Raul w samej rzeczy czuł się znużony, ale chciał wypróbować swych sił i, wykarmiony zasadami Athosa: — słyszał od niego o jeździe po dwanaście godzin bez dłuższej przerwy — nie chciał pozostać daleki od swego wzoru. D‘Artagnan, ten człowiek żelazny, jakby złożony tylko z nerwów i muskułów, przejął go także zachwytem.
Jechał więc wciąż dalej, coraz to przyśpieszając biegu konia. Droga ciągnęła się malowniczo nad jeziorem; wtem z wierzchołka pagórka Raul spostrzegł przed sobą rzekę. Mały oddział ludzi na koniach znajdował się na brzegu i wsiadał na prom.
Raul nie wątpił już, że to ów szlachcic i jego świta; krzyknął, ale zbyt daleko był, ażeby go mogli usłyszeć. Wtedy zmusił konia, pomimo zmęczenia, do galopu, ale grunt falisty znów mu zasłonił widok podróżnych, a kiedy się dostał na nowe wzgórze, prom już odbił i posuwał się ku przeciwległemu brzegowi. Raul, widząc, że nie zdąży już na prom razem z podróżnymi, zatrzymał się, czekając na Olivana. W tejże chwili rozległ się krzyk, jakby od strony rzeki.
Raul zwrócił się w stronę, skąd pochodził ten krzyk i, przysłoniwszy oczy ręką, bo go oślepiał blask zachodzącego słońca, zawołał:
— Olivanie! co się tam dzieje?
Rozległ się drugi krzyk, jeszcze bardziej przenikliwy.
— O! panie!... — rzekł Oivan — sznur u promu się zerwał i łódź się przechyla. Ale co to? Coś się szamocze w wodzie.
— O! tak — zawołał Raul, wlepiając wzrok — w punkt rzeki, który promienie słoneczne oświetlały wspaniale — koń i jeździec!...
— Topi się!... — zawołał Olivan.
Raul również nabrał pewności, że to jakiś człowiek tonął. Spiął konia, ostrogi zapuścił mu w brzuch, a zwierzę, rozjuszone bólem, popędziło, jak szalone, i wskoczyło do rzeki, aż fala plusnęła spieniona.
— O! panie!... — krzyknął Olivan — co pan robi, na miłość Boską!
Raul kierował konia ku tonącemu.
Miał w tem zresztą niemałą wprawę. Wychowany na brzegach Loary, był, że tak powiemy, wykołysany na jej falach, sto razy przebył ją konno, a tysiąc razy przepłynął. Athos, kształcąc wicehrabiego na przyszłego żołnierza, nauczył go wszelkich potrzebnych ćwiczeń.
— O! mój Boże!... — mówił dalej Olivan zrozpaczony — coby powiedział pan hrabia, gdyby pana widział.
— Pan hrabia uczyniłby tak samo, jak ja — odpowiedział Raul, popędzając konia.
— Ale ja! ja!... — zawołał Olivan, blady i zrozpaczony uwijając się na brzegu. Jak ja się tam dostanę?
— Skacz, tchórzu!... — zawołał Raul, nie przestając płynąć.
Poczem zakrzyknął w stronę podróżnego, który szamotał się o dwadzieścia kroków od niego:
— Odwagi, panie, odwagi, pomoc przybywa!
Olivan zbliżył się, cofnął, spiął konia, zawrócił, wreszcie zawstydzany wskoczył z koniem do wody, jak to uczynił Raul, powtarzając przecie:
— Już po mnie, zginęliśmy!
Tymczasem prom posuwał się szybko, unoszony prądem wody, i słychać było krzyki znajdujących się na nim ludzi. Jakiś siwowłosy człowiek rzucił się z promu do rzeki i płynął żwawo ku tonącemu; pomimo to zbliżał się powoli, bo musiał walczyć z przeciwnym prądem wody.
Raul płynął dalej i widocznie zmniejszał odległość, ale koń i jeździec, których nie spuszczał z oczu, tonęli też coraz widoczniej. Koń już miał tylko nozdrza ponad wodą a jeździec, wypuściwszy cugle przy borykaniu się z nurtami, wyciągał ręce w górę, a głowę w tył przechylał. Jeszcze minuta i wszystko miało zniknąć.
— Odwagi!... — zawołał Raul — odwagi!
— Zapóźno!... — wyszeptał młodzieniec — zapóźno!
Woda przeszła mu ponad głową i stłumiła głos w ustach. Raul zeskoczył z konia, pozostawiając go własnym jego siłom, i w trzech czy czterech rzutach był już przy szlachcicu. Schwycił natychmiast konia pod gardziel, podniósł mu łeb z wody; zwierzę odetchnęło swobodniej i, jakby zrozumiawszy, że pomoc mu przybywa, podwoiło wysiłki: Raul jednocześnie schwycił młodzieńca za rękę i położył ją na grzywie, której ten uczepił się z zaciekłością tonącego. Wtedy Raul, pewny już, że jeździec nie popuści jej, zajął się tylko koniem i skierował go ku przeciwnemu brzegowi, pomagając mu do przerzynania nurtów i dodając mu odwagi. Naraz zwierzę natrafiło na podwodną ławę piaszczystą i stanęło na tej mieliźnie.
— Ocalany!... — zawołał siwowłosy mężczyzna, stając również na tym piasku.
— Ocalony!... — wyszeptał machinalnie szlachcic, puszczając grzywę i zsuwając się z siodła w ramiona Raula.
Raul był już tylko o dziesięć kroków od brzegu, zaniósł zemdlonego szlachcica, położył go ma murawie, rozwiązał mu sznurki u kołnierza i odpiął guziki surduta. Za chwilę i siwowłosy mężczyzna był już przy nim. Olivan też wydostał się na brzeg, nażegnawszy się coniemiara, a ludzie na promie, o ile mogli, dobijali wiosłem do lądu.
Powoli — dzięki staraniom Raula i towarzyszącego młodemu jeźdźcowi mężczyzny — życie wróciło na blade policzki prawie obumarłego. Otworzył on oczy z początku błędne, wkrótce jednak wlepił je w tego, który go ocalił.
— O panie — zawołał — pana szukałem oczyma! gdyby nie pan, byłbym z pewnością już umarł.
— Ale zostałeś pan, jak widzisz, wskrzeszony — rzekł Raul — a dla nas wszystkich skończyło się tylko na kąpieli.
— A! i ty tutaj jesteś, poczciwy Arminges! napędziłem ci wielkiego strachu, nieprawdaż? ale twoja to wina, ty byłeś moim nauczycielem, dlaczego więc nie nauczyłeś mnie lepiej pływać?
— O! panie hrabio — rzekł starzec — gdyby ci się było przytrafiło nieszczęście, nigdy nie śmiałbym stanąć przed marszałkiem.
— Ale jak się to wydarzyło?... — zapytał Raul.
— O!... panie w sposób najprostszy — odpowiedział ten, którego tytułowano hrabią. — Byliśmy prawie na połowie rzeki, kiedy u promu przerwał się sznur. Na odgłos krzyków i poruszenia obsługi promu — koń mój przestraszył się i wskoczył do wody. Pływam bardzo źle i nie miałem odwagi rzucić się do rzeki. Zamiast pomagać koniowi, paraliżowałem jego ruchy i byłbym się napewno utopił, gdybyś pan w ostatniej chwili nie wyciągnął mnie z wody. O!... panie, jeżeli chcesz, będziemy odtąd przyjaciółmi na życie i śmierć.
— Panie — odrzekł Raul, kłaniając się — jestem twym powolnym sługą.
— Nazywam się hrabia de Guiche — mówił dalej jeździec — ojcem moim jest marszałek de Grammont. A teraz, kiedy pan wiesz, kto jestem, czy uczynisz mi ten zaszczyt i zechcesz powiedzieć swą godność?
— Jestem wicehrabia de Bragelonne — rzekł Raul, czerwieniąc się, że nie może wymienić ojca, jak to uczynił hrabia de Guiche.
— Wicehrabio, twarz twoja, dobroć i odwaga pociągają mnie ku tobie; masz szczerą moją życzliwość. Ucałujmy się i proszę cię o przyjaźń.
— Panie — odrzekł Raul, wywzajemniając się uściskiem — kocham cię już z całego serca, uważaj mnie więc za wiernego przyjaciela.
— A dokąd jedziesz, wicehrabio?... — zapytał de Guiche.
— Do wojska księcia, hrabio.
— To i ja także!... — zawołał młodzieniec w uniesieniu radości — o!... tem lepiej, pierwsze strzały odbędziemy razem.
— A teraz — rzekł nauczyciel — musisz pan zrzucić ubranie; lokaje, którym dałem rozkaz, gdy wyszli z promu, są już pewnie w zajeździe, i grzeją bieliznę i wino; chodźcie, panowie.
Młodzieńcy nie sprzeciwiali się bynajmniej tej propozycji. Wsiedli natychmiast na konie, patrząc na siebie z upodobaniem wzajemnem.
Tylko Olivanowi nie bardzo przypadł do smaku ten piękny uczynek jego pana. Wyżymał rękawy i całą swą nasiąkniętą wodą odzież, myśląc o tem, że popas w Compiégne byłby go niewątpliwie uratował od tej biedy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.